Slayer chwilowo (?) nie gra i Kerry King ewidentnie nie lubi tego. I to nawet bardzo. I Kerry powołał sobie do życia nowego Slayera, który brzmi łudząco podobnie do tego starego. Czy tak miało być? Jeśli odpowiedź jest twierdząca, to należy pogratulować autorowi (a może bardziej autorom) wykonania zadania w 100%.
„From Hell I Rise” to po prostu studyjny album Slayera nr 13 (lub 12 jeśli „Undisputed Attitude” z 1996 r. wyrzucić z tego grona i przypisać do tzw. „tribute albums”), ale wydany pod solowym szyldem ojca – założyciela i jednego z fundamentów thrashowego giganta. Swoją drogą, ciężko to nazwać solowym projektem, bo Kerry King zmontował przy okazji tego albumu prawdziwą metalową super grupę („ale żeście ekipę zmontowali!”). Na perkusji Paul Bostaph, który zawsze był pod ręką, gdy Dave Lombardo miał akurat większego focha i opuszczał Slayera, ale tym razem już naprawdę i na zawsze! Nazbierało się tak Paulowi bagatela 15 lat w tym zespole, w czasie których dyskografia wzbogaciło 8 rozmaitych wydawnictw. Można zatem chyba uznać, że z Kingiem znają się przyzwoicie. W roli wokalisty Mark Osegueda znany najbardziej z ultra-pechowego Death Angel, na drugiej gitarze Phil Demmel z Vio-lence i Machine Head, a całość uzupełnia basista zespołu Hellyeah – Kyle Sanders.
Album przynosi nam 13 trash metalowych strzałów prosto w twarz, czasem trochę szybszych, czasem wolniejszych, ale całkowicie wiernych tej stylistyce.
Tu wszystko brzmi jak macierzysta kapela Kinga – gitary, sekcja rytmiczna, nawet Osgueda momentami łudząco przypomina Toma Arayę. A to rzuca się w uszy tym bardziej, że teksty dotyczą niemalże tych samych tematów “co zawsze”: polityka, kondycja społeczeństwa, prawa człowieka, wojna, itd., itp. Dobrze, że sam King specjalnie nie ściemnia i wprost przyznaje, że dwie kompozycje na płycie, czyli utwór tytułowy oraz „Rage”, powstały w trakcie sesji nagraniowej ostatniego albumu Slayer. To naprawdę słychać od początku, bo już samo intro (“Diablo”) mogłoby otwierać jedną z płyt Slayera i bezbłędnie wskazuje, z czym będziemy mieli do czynienia na tym albumie. Potwornie brakuje hitów lub chociaż utworów, który wyróżniałaby się jakoś na tle tej pędzącej dość jednostajnym tempem lokomotywy.
Poza pierwszym utworem “Where I Reign” (widzimy to nawiązanie już w samym tytule, PRAWDA?) wszystko zlewa się w jedną spójną, ale dość nudnawą całość.
Ciężko zatem polemizować z wyborem singli, bo zarówno pierwszy “Idle Hands” jak i drugi “Residue” dobrze reprezentują całość i zawierają wszystkie kluczowe i niezbędne składniki – mocne riffy, szybkie solówki i krzyczane refreny z cyklu “cała sala drze się z nami!”. Ostatni okraszony obrazkiem singiel “Toxic” już w ogóle brzmi jakby King chciał w czterech minutach zamknąć cały okres klasycznych “Reign in Blood” i “South of Heaven”. Ten numer naprawdę momentami ociera się o autoplagiat. Zatem kiedy wybrzmiewa ostatni i zarazem tytułowy kawałek zasadne jest pytanie: “co z tej płyty zapamiętam na dłużej?” i odpowiedź nie jest wcale taka łatwa. Być może będzie to utwór “Two Fists”, bo wyróżnia się nieco inną konstrukcją i bardzo mocno przypomina jak ważne dla Kinga były wpływy sceny hardcore punk.
Dla jednych to może być największa zaleta tego albumu – brak niepotrzebnych udziwnień i eksperymentów, za to pełnokrwista metalowa uczta dla stęsknionych poslayerowych sierot. Przy takim podejściu i oczekiwaniach ciężko tej płycie zarzucić cokolwiek. Słuchacze oczekujący, że King pokaże swoje nieco odmienne oblicze i zdradzi trochę inne fascynacje muzyczne, nie mają tu specjalnie czego szukać.
Czy będę wracał do tej płyty? Niekoniecznie. A czy poszedłbym na koncert zespołu “Kerry King”? Jeszcze jak! I to chyba najlepsze podsumowanie tej produkcji. A najbliższa okazja już niebawem, bo 8 czerwca Kerry King jest jedną z gwiazd nadchodzącego wielkimi krokami Mystic Festival.
Ocena 3/6
Michał „Sezamek” Borowski
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: