IKS

Yungblud | 18.10.2025 | Warszawa, COS Torwar | Tekst Magda Żmudzińska | Fot. Ada Woźniacka | org. Live Nation

Relacja i galeria zdjęć z koncertu Yungbluda, który odbył się 18 października w warszawskim COS Torwar.

 

Czy to był jeden z najlepszych koncertów, na jakich miałam okazję być w tym roku? Nie… To był jeden z najlepszych koncertów, na jakich miałam okazję być w całym swoim życiu! Słowo daję! 18 października 2025 roku Yungblud wystąpił na warszawskim Torwarze (organizatorem wydarzenia był Live Nation Polska), a ja… ja tym samym, tego właśnie 18 października 2025 roku, utwierdziłam się w od jakiegoś czasu coraz śmielej kiełkującym we mnie przekonaniu, że oto jesteśmy świadkami narodzin legendy, wielkiego artysty, który ma wszelkie predyspozycje do tego, aby trwale zapisać się na kartach historii rockowej muzyki jako nawet nie tyle idol (jednego) pokolenia, ile głos poruszający i przede wszystkim łączący  wiele generacji.

 

W ten wyjątkowo zimny, sobotni wieczór Dominic wraz ze swoim fantastycznym zespołem (rozbudowanym o fenomenalną sekcję smyczkową) rozgrzał do czerwoności nie tylko serca tłumnie zebranych, wieloletnich (reprezentujących jednakowoż w większości znacznie młodsze od mojego pokolenie) fanów, ale także tej zgromadzonej również całkiem licznie tzw. starszej młodzieży, która w dużej mierze z Yungbludem w wersji live spotkała się po raz pierwszy i która – nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – po tym doświadczeniu zasili szeregi fandomu na stałe. Czy przywiódł ich tu cover „Changes” z pożegnalnego koncertu nieodżałowanego Ozzy’ego Osbourne’a i Black Sabbath (nawiasem mówiąc, moim zdaniem, jedno z najlepszych wykonań podczas całego Back to the Beginning), który stał się absolutnym viralem podbijającym Internet (i dzięki któremu całe rzesze wielbicieli metalowego i rockowego grania po raz pierwszy w ogóle o Yungbludzie usłyszały), czy kawałek, który Harrison nagrał niedawno ze Stevenem Tylerem i Joe Perrym z Aerosmith; czy może wydana w czerwcu płyta „Idols” – bezsprzecznie najbardziej dojrzały, przełomowy i redefiniujący album w dyskografii i karierze tego nietuzinkowego chłopaka z Doncaster w Wielkiej Brytanii – nie ma to większego znaczenia. Dostali to, po co przyszli. A nawet jeszcze więcej. Tu warto wspomnieć, że sam Dominic zapytawszy kto z publiczności jest na jego koncercie po raz pierwszy był chyba mocno zaskoczony, ale też i wyraźnie wzruszony ilością rąk, które podniosły się do góry. „Witajcie w rodzinie” – powiedział i kto obserwował już trochę jego relacje z fanami, ten wie, że nie jest to tylko nośny frazes rzucony w eter.

 

Koncert otworzyła prawdziwa epopeja w postaci „Hello Heaven, Hello”, która jest jednocześnie numerem otwierającym najnowszy album artysty. Swoją drogą trzeba mieć jaja i być naprawdę bezkompromisowym, pewnym siebie i swego wizjonerem, aby w dzisiejszych czasach – gdy ludzie zmagają się z problemem koncentracji uwagi, gdzie wszystko, aby było powszechnie przyswajalne, powinno być proste, dynamiczne i możliwie jak najkrótsze – zaczynać w ten sposób zarówno gig, jak i płytę. Ten kawałek to dziewięć minut przepięknej muzycznej podróży przez stylistycznie jakby reprezentujące zupełnie różne fascynacje Dominica części. Otrzymujemy tu zarówno klasyczne – raz stonowane, innym razem eksplodujące partie gitarowe; potężną perkusję; elementy dreamowe, orkiestrowe, akustyczne; fuzzy i sprzężenia zwrotne; zmienną dynamikę; wokal kojący i przyprawiający o ciary; brawurę i pokorę – wszystko to, co zdaje się nie tylko muzycznie, ale i emocjonalnie, gra w duszy Yungbluda.

 

Następny w kolejce – brzmiący nieco jak połączenie Billy’ego Idola i My Chemical Romance „The Funeral” (warto dodać, że w teledysku do tego pochodzącego z 2022 roku kawałka jako cameo pojawił się nie kto inny, jak Książe Ciemności we własnej osobie, wraz z żoną Sharon) – podniósł z krzeseł niemal całe trybuny. „I’ve been dancing at my funeral/Waitin’ for you to arrive/I was hoping you’d look beautiful/Dancin’ with tears in your eyes/But nobody came, what a shame, shame, shame” śpiewał na pełnej mocy Dom, a wraz z nim wypełniony po brzegi,  zdzierający swoje gardła i tańczący ile sił w nogach Torwar.

 

Po tym jakże pięknym pogrzebie na kolejne dwa kawałki wróciliśmy do najnowszego wydawnictwa – w opowiadającym z perspektywy artysty o wyzwaniu stawania się idolem i rodzącym się wobec tego oczekiwaniom „Idols Pt. 1” wyjątkowo ujęła mnie orkiestra, a przy „Lovesick Lullaby” przypomniało mi się to, co o tym nieco neurotycznym w zwrotkach i fantastycznie bujającym w refrenach bangerze przeczytałam w jednej z recenzji w brytyjskiej prasie – mianowicie, że to „połączenie bezczelności i sarkazmu Liama Gallaghera z harmoniami The Beach Boys” – i rzeczywiście, coś w tym chyba jest.

 

Następny w kolejce – „My Only Angel” – to kawałek, który Yungblud nagrał wspólnie z muzykami Aerosmith oraz Mattem Sorumem (ex Guns N’ Roses) na perkusji, i który to jest zapowiedzią wspólnej epki (sic!), jaka – jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem – ukaże się na rynku jeszcze w tym roku. Jeśli spodobał Wam się ten numer w wersji studyjnej, to wierzcie mi – w wersji live zachwyci Was jeszcze bardziej. Takich hitów i takich kolaboracji nam trzeba!

 

Nie zdążyliśmy jeszcze ochłonąć po tym rockerze, a Yungblud już odpalił kolejną bombę w postaci „21st Century Liability” (tytułowego numeru z debiutanckiej, wydanej w 2018 roku płyty ), po który sięgnął nie tylko po raz pierwszy na tej trasie, ale w ogóle – for the first time od przeszło dwóch lat – i był to piękny prezent dla polskiej publiczności. Nie jedyny zresztą tego wieczoru – Dominic nauczył się kilku polskich słów i wyrażeń i trzeba przyznać, że powtarzane kilkukrotnie „ręce do góry”, „skaczcie” i „kocham Was” wypowiadał z taką płynnością, jakby używał ich na co dzień.

 

Fantastyczną niespodzianką – szczególnie dla autorki transparentu, która chciała zagrać z Yungbludem – było też z pewnością to, że za sprawą wokalisty („F*ck, let’s do it! Let’s go, bring her in”) mogła znaleźć się na scenie, wziąć od niego gitarę i rozpocząć wspólnie z nim hymnowe „fleabag”. Kamila – bo tak ma na imię szczęśliwa fanka – doskonale sprawdziła się w roli kolejnej członkini zespołu Dominica (perfekcyjna gra na gitarze przez całą długość trwania utworu, pewność siebie i radość z obcowania ze swoim idolem, muzyką i publicznością), a on też przyjął ją z otwartymi ramionami, serdecznością, super dopingiem i ewidentnie bawił się podczas tego wykonania tak samo dobrze, jak ona. I jak my wszyscy! Świetna akcja! Po zakończeniu „fleabag” Kamila uściskała się z Domem i wróciła pod scenę, a zespół przeszedł do jednego z moich ulubionych ich utworów – buntowniczego, niezwykle energicznego, świetnie zarapowanego i cudownie melodyjnego (ach te dęciaki!!! I ta linia basu!!! Love, love, love!!!) „Lowlife”.

 

Energia sięga zenitu, gdy po „Lowlife” słyszymy pierwsze dźwięki „Changes”. Po śmierci Ozzy’ego Yungblud w pełnym emocji pożegnaniu swojego mentora obiecał, że będzie ten utwór śpiewał na jego cześć na każdym jednym koncercie, do końca swoich dni. Słowa dotrzymuje. Gdy do naszych uszu docierają pierwsze akordy, cały Torwar zaczyna skandować: „Ozzy, Ozzy, Ozzy” a Dominicowi – takie odnoszę wrażenie – na moment ściska się gardło. Po chwili mówi, że ma nadzieje, że nie mamy nic przeciwko, aby kolejną piosenkę zadedykował swojemu przyjacielowi, który jest już gdzieś tam w niebie; że to dziwne grać ten utwór dziś w Warszawie, kiedy nie ma go już tu z nami; że będziemy teraz kontynuować jego dziedzictwo tu w Polsce i że ma nadzieję, że zaśpiewamy tak, żeby usłyszał nas tam wysoko. No i zaśpiewaliśmy, jeszcze jak! Wzrusz totalny! Po obu stronach sceny. „Rock and roll to miłość. Ozzy Osbourne to miłość, Yungblud to miłość. I Wy – motherf*ckers – to miłość” – podsumował lekko drżącym głosem i z kręcącą się w oku łezką Harrison. To był bezsprzecznie emocjonalny nokaut.

 

Nie zdążyliśmy się pozbierać, a zespół już odpalił „Fire” – kolejny utwór z „Idols” stworzony z myślą o scenie – głośny, zadziorny, pełen rockowego zacięcia. Zamykające część główną duo w postaci pełnego energii i gniewu wobec tego, co dzieje się z Tin Pan Alley hołdu dla londyńskiej Denmark Street i jej spuścizny „Tin Pan Boy/braindead!” oraz stadionowo-hymnowego „Loner” zerwały już niemalże całkowicie dach ze zlokalizowanej przy ulicy Łazienkowskiej hali.

 

Bis rozpoczął „Ghosts” – prawdziwa perełka nie tylko jeśli chodzi o „Idols”, nie tylko jeśli chodzi o dyskografię Yungbluda, ale w ogóle – to moim zdaniem jedna z lepszych piosenek, jakie powstały w ostatnich latach. Poruszająca refleksja nad przeszłością, duchami dawnego ja, przemijaniem, kruchością życia i tym, co to znaczy je przeżyć, ubrana w sześciominutową, pełną niesamowitych faktur, warstw i przejść, inspirowaną operą i zwieńczoną powalającym na kolana, przyprawiającym o dreszcze outro, warstwą muzyczną. Nokaut po raz drugi i wciąż nie ostatni. Finalny cios przychodzi z zamykającą całość, rozdzierającą serce (posłuchajcie! I obejrzyjcie teledysk!) balladą – „Zombie”. Ten numer – jeden z również moich najulubieńszych – dopełnił dzieła i wystrzelił wskaźnik barometru emocji do poziomu całkowicie poza skalą. Kosmiczny finisz.

 

„Nigdy nie poświęcaj / nie poddawaj kompromisom swojej energii, zrozumieją ją później, zrozumieją to z perspektywy czasu” – te słowa wypowiedział do Dominica kiedyś Ozzy Osbourne, a on wziął je sobie do serca. I mocno się ich trzyma. Myślę jednak, że na to później nie trzeba będzie długo czekać. Ten gość będzie wielki. Już jest. Obdarzony niezwykłym talentem, tak wokalnym jak i muzycznym, uważnością i wielką wrażliwością na świat, niesamowitą, magnetyczną wręcz charyzmą, pełną pasji ekspresją, wizją, głodem tworzenia, a w tym wszystkim pozostający autentycznym, szczerym, zarówno wobec siebie, jak i odbiorców – zdaje się być artystą pochodzącym z tej samej, magicznej przestrzeni, z której materializowali nam się tu na Ziemi najwięksi. Unikat. Absolutny.

 

Post Scriptum – jeżeli nie byliście na tym koncercie, możecie żałować. Naprawdę jest czego. ALE mam dla Was też jedną bardzo dobrą wiadomość – będziecie mieli wiele okazji do nadrobienia! Dominic, jeszcze w połowie wieczoru, dziękował z całego serca polskim fanom za to, że są z nim i zespołem od samego początku, od czasu, gdy dopiero zaczynali i występowali na o wiele mniejszych scenach (pierwszy polski koncert grupy miał miejsce w warszawskiej Hydrozagadce w styczniu 2019) i obiecał, że będzie do naszego kraju wracał każdego roku (choć bardziej odbierałabym to jako po prostu podczas każdej trasy), do końca swojego życia. Trzymamy za słowo! A jego – jak mogliśmy się już przekonać – Yungblud dotrzymuje.

 

Tekst: Magda Żmudzińska

 

Koncert został zorganizowany przez Live Nation.

 

Zapraszamy do obejrzenia galerii zdjęć z występu Yungbluda autorstwa Ady Woźniackiej.

 

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz