Jest środowy, deszczowy wieczór. W katowickim Piątym Domu siadamy z Wojtkiem Kałużą przy kofoli i piwie, żeby porozmawiać o jego muzycznej drodze – o początkach działalności muzycznej, o znajomościach w branży, fascynacji true crime i wszystkim tym, co doprowadziło go do miejsca, w którym jest dziś.
Paulina Perz: Zanim przejdziemy do tego, co robisz obecnie muzycznie, chciałabym wrócić do przeszłości, bo ciekawi mnie twoja droga do momentu, w którym jesteś teraz. Opowiedz proszę, jakim byłeś dzieckiem i czy już wtedy było widać, że muzyka będzie dużą częścią twojego życia?
Wojciech Kałuża: Nigdy nie byłem dzieckiem szczególnie muzycznym. Jedyne, co mogłoby sugerować jakieś zainteresowanie sztuką, to fakt, że lubiłem tańczyć. Zdarzało mi się też próbować śpiewać. Nawet niewiele brakowało, żebym dołączył do zespołu ludowego na początku podstawówki – był casting, byłem zaciekawiony, ale ostatecznie zrezygnowałem. Można więc powiedzieć, że potrzeba występowania i życia w trasie urodziła się wtedy. Potem to wszystko wróciło dopiero na studiach. Do tego czasu moją największą zajawką był rysunek, który mimo prób reanimacji po prostu umarł śmiercią naturalną. W liceum miałem dostęp do telewizji satelitarnej i oglądałem tram sporo teledysków, zwłaszcza na stacji Viva 2, która miała blok z muzyką metalową. Tam pierwszy raz zobaczyłem teledyski, gdzie goście z tatuażami i włosami postawionymi na żelu krzyczeli do mikrofonu i pomyślałem sobie: hej, ja też bym tak chciał. Nawet te włosy na żel faktycznie przez chwilę miałem – wyglądałem jak Robb Flynn w klipie From This Day, serio. Wtedy moją największą fascynacją był wtedy nu metal. Dopiero później zaczęło mnie ciągnąć w „bardziej prawdziwe” gatunki. Na początku studiów stwierdziłem, że spróbuję dołączyć do jakiejś kapeli. Studiowałem w Rybniku i tam stałem się częścią mojego pierwszego zespołu – totalnie bez doświadczenia, bez obycia scenicznego. Pisałem teksty po angielsku, bo studiowałem anglistykę, więc to akurat było dla mnie oczywiste. Na próbach nie mieliśmy odsłuchu, więc tak naprawdę pierwszy raz usłyszałem swój wokal dopiero na koncercie. I to była tragedia. Ale to był też świetny poligon doświadczalny. Potem była druga kapela, aż w końcu przeprowadziłem się do Katowic. Tamte dwa zespoły się rozpadły i znowu zaczynałem od początku, szukając ogłoszeń w internecie. Tak trafiłem do Jack Daniels Overdrive, które później zmieniło się w J. D. Overdrive. I to tam tak naprawdę nauczyłem się śpiewać na poziomie pozwalającym nagrywać płyty. To było… no, osiemnaście–dziewiętnaście lat temu. Od tamtej pory z każdym projektem podnosiłem trochę swój skill. Nowe rzeczy zawsze pojawiały się u mnie bardzo spontanicznie i po prostu je przyjmowałem.
PP: Mówisz, że dopiero studia były momentem, kiedy to nabrało tempa. Czy wcześniej brakowało odwagi, środowiska, czy po prostu nie wiedziałeś jeszcze, jak tym pokierować?
WK: W przypadku tego zespołu ludowego chodziło pewnie o potrzebę przynależności do jakiejś grupy artystycznej. Później pojawiło się zainteresowanie muzyką gitarową, najpierw nu metalem, potem cięższymi odmianami. Pamiętam czasy, kiedy uważałem Linkin Park za ciężki zespół, serio. Patrzyłem wtedy na teledyski i myślałem: „to musi być niesamowite uczucie, chcę to robić”. Tylko że w tamtych czasach mieszkałem na małej wsi pod Cieszynem. Nie było tam ani sceny muzycznej, ani ludzi o podobnych zainteresowaniach. Było paru „metali” w szkole, ale albo słuchali czegoś zupełnie innego niż ja wówczas, albo zwyczajnie nasze drogi się nie przecięły. Więc możliwości jakiejkolwiek działalności muzycznej po prostu nie było. To wszystko wydarzyło się dopiero w Rybniku. Zacząłem chodzić na koncerty, poznałem lokalną scenę i zobaczyłem, że ludzie faktycznie mają tam swoje zespoły. No i trafiłem na ogłoszenie na rockmetal.pl. Dokładnie tak samo później znalazłem pierwszy zespół w Katowicach. To było dla mnie trochę jak randkowanie przez internet, dopóki nie znajdziesz tego, co zaskoczy.

PP: Czyli byłeś osobą otwartą, chciałeś wychodzić, poznawać ludzi, nie byłeś typem „piwniczaka”?
WK: Ekstrawertyczny byłem chyba zawsze. Jeśli byłem „piwniczakiem”, to bardziej z konieczności niż wyboru. Towarzystwo do wyjścia na piwo miałem, ale do robienia muzyki już niekoniecznie. Ci ludzie pojawili się dopiero później. I do dziś jest tak, że z niektórymi osobami łączy mnie przede wszystkim więź artystyczna, a mniej koleżeńska. Moi najbliżsi przyjaciele są przeważnie spoza zespołów i to się nie zmieniło.
PP: Od momentu, kiedy zacząłeś bardziej angażować się w scenę, pierwszym poważniejszym zespołem był chyba Mentor. W Twojej dyskografii widać też projekt Grieving z Arturem Rumińskim. Czy ten projekt nadal działa?
WK: Pierwszym „dużym” zespołem był w moim odczuciu J. D. Overdrive. Wydaliśmy pięć płyt w Metal Mind Productions (głównie dzięki temu, że tam pracowałem, co nigdy nie było tajemnicą). Zagraliśmy sporo świetnych koncertów, np. w katowickim Spodku, przed Europe w Dolinie Charlotty, z Down, Black Label Society albo na pierwszym solowym koncercie Phila Anselmo w Polsce. Na tym ostatnim koncercie był moment, kiedy spojrzałem w bok, a Phil patrzył na mnie z aprobatą i to jest jedno z moich najmilszych scenicznych wspomnień, taka chwila kiedy wiesz, że zrobiłeś coś dobrze. Potem jednak sprawy z JDO naturalnie się rozeszły. Nagraliśmy pożegnalny album, z którego jestem cholernie dumny, i każdy poszedł w swoją stronę. Mentor pojawił się równolegle. Basista Mentora, Piotrek, produkował płyty J. D. Overdrive i to on chyba wspomniał, że mają projekt, który leży w szufladzie, ale brakuje wokalisty. Okazało się później, że wielu znajomych próbowało tam swoich sił, ale jakoś nie kliknęło. Pierwsza płyta Mentora powstała bardzo szybko, a fakt, że w składzie mieliśmy Artura Rumińskiego i Haldora Gruenberga na pewno nie przeszkadzał w odbiorze przez scenę metalową. Wydaliśmy debiut w Pagan Records i przyjęcie było świetne. Potem poszliśmy za ciosem… aż w pewnym momencie tempo naturalnie spadło. Każdy z nas ma po kilka projektów, a Artur to już w ogóle jest pracoholikiem, więc jeśli coś innego akurat jest na świeczniku, to dostaje jego pełną uwagę. I tu przechodzimy do Grieving. Ten projekt powstał w prostej linii od numeru Gather by the Grave z drugiej płyty Mentora. Artur chciał zrobić wolny kawałek z wokalami w klimacie Black Sabbath. Powiedziałem mu wtedy: „Artur, ja ci nie zaśpiewam jak Ozzy, ale spróbujmy”. Wyszło moim zdaniem całkiem nieźle. A na pewno na tyle dobrze, że Artur stwierdził: „to może cały album?”. No to zrobiliśmy cały album – jeden z moich ulubionych z dotychczasowych, w które byłem zaangażowany. Nagraliśmy go we trzech: Artur położył gitary, bas i elektronikę, Lichy bębny, a ja wokale. Z Grieving zagraliśmy jak na razie tylko jeden koncert na Summer Dying Loud na prośbę Tomka Barszcza, który po prostu zażyczył sobie ten projekt jako taki ekskluzywny występ. My i tak nie mieliśmy wtedy żadnych planów koncertowych, więc stwierdziliśmy: jasne, czemu nie – tym bardziej, że stawka była zachęcająca. Pamiętam, że po tym koncercie Artur był mocno zajarany, mówił, że wyszło świetnie, że ludziom się bardzo podobało i że koniecznie musimy nagrać nową płytę. No i… na razie jej nie robimy, ale wiem, że Artur ma to gdzieś z tyłu głowy. Myślę, że kiedy skończymy nowego Mentora, to Grieving może być kolejnym projektem w kolejce. Żyjemy w takim zawodowym trybie, że niczego nie robimy na siłę – mamy tyle projektów, że trudno ustalić, który w danym momencie powinien być priorytetem. Grieving zawsze był projektem pobocznym i tak już pewnie zostanie. Ale myślę też, że właśnie dzięki temu, kiedy ta płyta już powstanie, ludzie naprawdę się ucieszą i zdążą za tą muzyką zatęsknić. To naprawdę fajne uczucie, kiedy coś, o czym myślałeś, że już zapomniałeś, nagle wraca – miła niespodzianka. Sam lubię takie sytuacje.
PP: I właśnie tutaj chciałabym przejść do Waszej współpracy z Arturem Rumińskim. Mam wrażenie, że jesteście jednymi z barwniejszych muzyków na polskiej scenie metalowej, którzy nie boją się sięgać po inne gatunki metalowe i formy wyrazu.
WK: Jeśli chodzi o współpracę z Arturem – uważam, że oboje mamy charakterystyczne podejścia do różnych rzeczy w muzyce, choć tak naprawdę jesteśmy różni. Artur od lat cieszy się ogromnym uznaniem, a ja byłem fanem jego projektów, zanim go poznałem. Jedno na pewno nas łączy: kiedy się w coś angażujemy, robimy to w pełni. Nie zawodzimy w kwestii terminów ani wymogów projektów, co w Arturze bardzo cenię. Wiem, że jeśli mówi, że nowa płyta Mentora powstanie w określonym czasie, to tak będzie. Poza tym Artur ma świetną głowę do kompozycji i robi rzeczy, których ja nie potrafię – komponuje muzykę z lekkością i wyczuciem. Obaj zgadzamy się też w jednym: nie lubimy się rozdrabniać. Nie jestem zwolennikiem zespołów, które w ramach jednej nazwy eksperymentują w różnych stylach bez zachowania spójności. Artur natomiast, jeśli ma radykalny pomysł muzyczny, nie próbuje go wcisnąć w istniejący projekt – zamiast tego tworzy po prostu nowy zespół, żeby wszystko pozostało konsekwentne. Dzięki temu powstała na przykład Gruzja, która okazała się świetnym zjawiskiem i odniosła duży sukces.
PP: Wydaje mi się, że Artur ma też nosa do charakterystycznych postaci, patrząc na Gruzję.
WK: Tak, pomysł z trzema czy czterema wokalistami to coś, na co ja nigdy bym nie wpadł. I co najważniejsze – w Gruzji świetnie to działa.
PP: Chciałabym teraz porozmawiać o tym, jak Ty łączysz dwa zupełnie różne światy – Mentor i Las Trumien. W ogóle nie wiedziałam, że Mentor jest polski. Miałam na playliście Blood is Love, ale dopiero na koncercie z Dopelord w Krakowie w 2024 roku, przy stoisku z merchem, dowiedziałam się, że jesteście Polakami. Przez wokal i akcent nie doszłabym do tego wniosku, więc to taki komplement.
WK: O dziękuję bardzo, to bardzo miłe z Twojej strony. To są dla mnie na tyle różniące się klimatem zespoły, że bezproblemowo traktuję je jako dwa osobne byty.

PP: Przechodząc płynnie do Lasu Trumien – skąd pojawił się pomysł na ten zespół i tematykę tekstów?
WK: Tak naprawdę, jak większość rzeczy w moim życiu, to wszystko wyszło przypadkiem. Podczas pandemii odezwał się do mnie Bartes Duszkiewicz z Wrocławia, którego znałem już wcześniej z tamtejszej sceny. Pytał, czy znam kogoś, kto szuka wokalisty, bo miał sporo riffów z czasów, gdy grał w zespole O.D.R.A. Powiedziałem, że nikogo nie znam, ale żeby mi przesłał pliki z muzyką, to zobaczymy, co z tego wyjdzie, jak to brzmi. Posłuchałem i pomyślałem: „Huh, nawet ciekawe. Może ja bym spróbował czegoś takiego?” Zapytałem Bartka jak to widzi i powiedział: “chodzi po prostu o zespół sludge’owy, darcie ryja”, pomyślałem: „Ok, spróbujmy.” Jedyny warunek był taki, że teksty muszą być po polsku. To było coś nowego dla mnie, więc musiałem inaczej podejść do tematu. Nie chciałem powielać patentów z Mentora, gdzie inspiruję się horrorami klasy B. Tam to była po prostu miłość do złych horrorów w formie muzycznej. W przypadku Lasu Trumien chciałem nawiązać do tego klimatu, ale w sposób nie kopiujący tego, co robię w Mentorze. Pojawił się pomysł, żeby pisać piosenki o seryjnych mordercach. Szybko jednak okazało się, że nie trzeba ograniczać się tylko do nich, można też opowiadać o innych okropnych zdarzeniach. Rzeczy, które robili, były tak straszne, że same zasługiwały na tekst. Dla mnie to było dużym ułatwieniem, nie musiałem wymyślać historii, wystarczyło wyciągnąć esencję z prawdziwych wydarzeń, ubrać ją w słowa i dopasować do muzyki. Inspiracji nigdy nie brakuje, to prawdziwe perpetuum mobile jeśli chodzi o warstwę tekstową. Jednocześnie staramy się dodawać element czarnego humoru, żeby było jasne, że nie traktujemy tego dosłownie. To prawdziwe, makabryczne historie, ale my jesteśmy tu po to, żeby ludzie mogli poskakać przy dobrej muzyce.
PP: Czy cały zespół podziela ten klimat i podejście do tekstów, jesteście w tym zgodni?
WK: Myślę, że kiedy poruszyłem ten temat, reszta zespołu po prostu machnęła ręką i powiedziała „okej”. Nie sądzę, żeby wszyscy byli tym zafascynowani na równi ze mną. Często dostaję pytania, czy słucham podcastów o true crime i co mogę polecić. Nie słucham żadnego – po prostu nie mam na to czasu. Kiedy mam chwilę wolnego, wybieram muzykę. Mimo to, kiedy temat się pojawił, reszta zespołu też zaczęła się angażować. Gitarzysta podrzucał różne tematy, basista wspominał o filmach czy artykułach, a fani czasem podsyłają nam linki lub pomysły po koncertach. Czasami inspiracja przychodzi też z codziennych rozmów. Jeden z tekstów powstał, bo obiecałem przy piwie znajomemu, że napiszę o jego pomyśle – i tak powstał utwór.
PP: Czyli można powiedzieć, że wokół Lasu Trumien powstała cała społeczność fanów true crime?
WK: Mamy fanów, którzy rozumieją, o co nam chodzi, ale raczej nikt po naszym koncercie nie wyjdzie z siekierą w ręku na ulicę.
PP: Ty sam jesteś fanem horrorów, widziałam też, że robisz recenzje. Interesujesz się głównie tym gatunkiem?
WK: Tak, głównie horrory, przede wszystkim kino grozy. Czasem trafi się coś z science fiction, ale zwykle też z potworem w roli głównej. Niskobudżetowe horrory to moje największe guilty pleasure. Oczywiście oglądam też inne kino i doceniam dobry dramat, ale horrory zawsze dają mi coś ciekawego do wyciągnięcia, nawet jeśli film jest kiepski. No i mam o czym pisać na fanpage’u.
PP: W takim razie, jaki horror oglądałeś ostatnio i mógłbyś go polecić naszym czytelnikom?
WK: Niedawno skończyłem Late Night with the Devil. Film opowiada o talk-show z lat 70., w którym prowadzący zaprasza rzekomo opętaną dziewczynkę – to wystarczy jako premise. Film jest powolny, ale fenomenalnie buduje klimat, pełen drobnych detali i retrostylu lat 70. Aktorstwo jest świetne, historia wciągająca, napięcie stopniowo rośnie. Nie jest dla każdego, moja żona w połowie chciała wyłączyć, ale w końcu się wkręciła. Warto dać mu szansę.
PP: Na tym etapie swojej ścieżki muzycznej, z którym zespołem najbardziej rezonujesz Mentor czy Las Trumien? W którym czujesz się najbardziej spełniony?
WK: To ciekawe pytanie. Myślę, że podobnie jak Artur, najwięcej energii wkładam w projekt, nad którym aktualnie pracuję. Teraz, po świeżych koncertach Las Trumien, czuję ogromny entuzjazm i już myślę o kolejnych występach i nagraniach. W tym roku nagraliśmy też trzeci album Pure Bedlam, który wyjdzie w styczniu i czuję, że to jedna z najlepszych rzeczy, jakie w życiu nagrałem, jestem z tego mega dumny. Zawsze żartuję, że to jak pytanie ojca „które dziecko kochasz najbardziej” – w moim sercu najważniejszy jest ten projekt, w którym jestem najbardziej zaangażowany w danym momencie.
PP: A o jakiej tematyce będą nowe utwory Pure Bedlam?
WK: To zespół, w którym pozwoliłem sobie na bardziej osobiste wycieczki. Teksty nie są oczywiste, ale mogę tam pisać o wszystkim, o miłości czy obserwacjach społecznych. Jestem bardzo zadowolony zarówno z tekstów, jak i z linii melodyjnych wokali. Z każdym wydawnictwem staram się zaskakiwać sam siebie i w tym projekcie udało mi się to kilka razy.
PP: Rozumiem, że teksty Pure Bedlam będą po angielsku?
WK: Tak, ja generalnie wolę śpiewać po angielsku. Las Trumien był dla mnie pierwszym projektem z polskimi tekstami, co było wyzwaniem, ale jestem zadowolony z efektu. Możliwe, że pojawi się u mnie jeszcze jeden projekt z polskimi tekstami, na razie nie mogę zdradzić szczegółów.
PP: Nie mogę nie zahaczyć o Waszą jesienną trasę, na którą swoją drogą bardzo się cieszę. Skąd pomysł na taki skład zespołów na tej trasie?
WK: Wyszło to naturalnie, bo wydaliśmy z Lasem Trumien splita z O.D.R.A., więc logiczne było, że razem pojedziemy w trasę, żeby promować to wydawnictwo. Początkowo split miał obejmować trzy zespoły, ale jeden nie zdążył z materiałem. Zostaliśmy więc tylko my i O.D.R.A.. Każdy miał gotowe po trzy numery, więc musieliśmy szybko dograć jeszcze po dwa, żeby wszystko się zgadzało. Na trasie koncertowo zadebiutował też nowy projekt Odyum, w którym gra pół Lasu Trumien.

PP: Jakie masz odczucia podczas tej trasy, może jakieś głębsze refleksje?
WK: Każda trasa, każdy koncert czegoś uczy. Analizujemy choćby sprzedaż biletów – dlaczego w niektórych miastach było więcej, a w innych mniej, niż oczekiwaliśmy. To pozwala wyciągać wnioski: jak poprawić logistykę, zmienić hotele, kluby czy terminy koncertów. Dla mnie trudno oddzielić te obserwacje od samej przyjemności grania, bo doświadczenie zawodowe w produkcji koncertów sprawia, że mój mózg ciągle je przetwarza. Po ostatnich trzech koncertach jesteśmy bardzo zadowoleni i mamy apetyt na więcej. To dobry znak, jeśli po trasie chce się zagrać jeszcze jeden czy dwa koncerty, oznacza to, że wszystko przebiegło w porządku. Oczywiście bywały też trasy, po których wracaliśmy zmęczeni i zirytowani, ale na szczęście takich było mniej.
PP: Wyczerpaliśmy już tematy z mojej listy, ale czy jest ktoś na scenie, nowa krew, którą obserwujesz z zaciekawieniem i być może myślisz o współpracy?
WK: Zdecydowanie, cały czas pojawiają się świetne zespoły. Jeśli uda się złapać fajny vibe, staramy się takie sytuacje wykorzystywać, choć wszystko zależy od naszego projektu i od tego, jak pasują do nas inni. Jest mnóstwo nowych, polskich zespołów, które obserwuję z uwagą. Jestem wielkim fanem katalogu Piranha Music – Patryk ma niesamowitą zdolność do ściągania rewelacyjnych zespołów. Uwielbiam takie projekty jak Wij, Hydra, Gorycz, Mag. Z Lasem Trumien udało nam się nagrać numer z Tują Szmaragd, a w nowym Pure Bedlam będzie można usłyszeć głos Ani z Domu Złego, co mnie bardzo cieszy. Jest mnóstwo świetnych kapel, czasami słyszę narzekania, że nie ma dobrej nowej muzyki, a to kompletnie nieprawda. Na przykład dzisiaj przyszedłem na wywiad z torbą z merchu Dödsrid – jeden z ciekawszych wynalazków na scenie black metalowej z ostatnich lat. Wayfarer też robi świetną robotę, łącząc black metal z westernem. Scena tętni nową energią. Końcem roku w Polsce zagra Blood Command – hardcore z dziewczyną na wokalu, zagrany w taki sposób, którego naprawdę mi brakowało. Uwielbiam ich styl, energia na scenie, wszyscy w dresach Adidasa, coś pięknego. Jest mnóstwo świetnej nowej, wartej zapoznania muzyki. Trzeba mieć naprawdę dużą niechęć do odkrywania, żeby tego nie dostrzec.
PP: W samej Polsce zespoły z różnych gatunków cały czas wyrastają, jak grzyby po deszczu.
WK: Dokładnie. Cały czas coś nowego powstaje. Fajne jest też to, że zespoły znajdują porozumienie ponad podziałami. My sami doświadczyliśmy tego podczas jednej trasy, gdzie graliśmy z blackmetalową ekipą Sznur, a obok nas były zespoły eksperymentalne i elektroniczne takie jak Królowczana Smuga i Larmo. Obawialiśmy się, jak publika to przyjmie, ale okazało się, że niektórzy bawili się świetnie przy wszystkich projektach i świetnie reagowali na cały skład.
PP: Na zakończenie – jaką muzykę wybierasz, gdy chcesz się zrelaksować?
WK: Staram się być na bieżąco z nową muzyką i często kupuję fizyczne nośniki, choć bywa to mozolne. Zawsze znajduję czas na chwilę oddechu, podczas której mogę naprawdę skupić się na muzyce. Najczęściej sięgam po cięższe, metalowe brzmienia, bo śledzę je najbardziej, ale zdarza mi się też włączyć coś spokojniejszego. Ostatnio pracowałem przy koncercie Steve’a Von Tilla i słuchałem jego najnowszej płyty – piękna, zupełnie nie-metalowa. Co jakiś czas trafia się takie nagranie, które po prostu chwyta za serduszko i trudno je puścić, to jest piękne.
PP: Dzięki, że tak płynnie odpowiedziałeś mi na wszystkie pytania! Przypomnijmy jeszcze przyszłe koncercie na jesiennej trasie Lasu Trumien z O.D.R.A.
WK: To czekaj, wyciągnę sobie ściągę, bo oczywiście ledwie pamiętam… 14 listopada gramy w Katowicach w Piątym Domu, 15 w Łodzi w Woolturze, a 16 w Warszawie w Chmurach. Wszystkie zespoły z naszej „banieczki” wolą mniejsze sale wypełnione po brzegi – wtedy publiczność naprawdę napędza naszą muzykę, jest idealna do pogowania, a ja osobiście liczę, że uda mi się wreszcie drugi raz uskutecznić stage diving.
PP: W takim razie tego ci życzę i do zobaczenia na koncertach!
WK: Dziękuje bardzo i do zobaczenia!
Rozmawiała Paulina Perz
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: