Uradowana jestem niezwykle, iż duński zespół Volbeat zagra 13 października roku bieżącego w warszawskim COS Torwar, gdyż jest to kapela doskonała. Tę swoją doskonałość potwierdzili wydanym 6 czerwca tego roku albumem „God of Angels Trust”. Świetny krążek, bogaty w klasyczne dla Volbeat, energiczne, wpadające w ucho melodie i charakterystyczny, potężny wokal. „God of Angels Trust” kryje w sobie pewne mroczne (niemroczne też) tajemnice, o których podyskutowaliśmy z perkusistą grupy, Jonem Larsenem.
Agata Podbielkowska: Cześć Jon, miło Cię widzieć! Jak się miewasz?
Jon Larsen: Miewam się bardzo dobrze, dziękuję.
AP: To wspaniale. „God of Angels Trust” to już 9 album Volbeat. Dociera do Ciebie, że macie już 9 krążków studyjnych w swoim dorobku artystycznym? Widzę, że kręcisz przecząco głową…
JL: Nie dociera to do mnie…
AP: A jak się czujesz z tym, że ta Wasza kariera trwa już tak długo i końca, na całe szczęście, nie widać?
JL: To wszystko sprawia, że czuję się staro, nawet starzej, niż by na to wskazywała data mojego urodzenia. Nie no, żartuję. Robimy to od 24 lat, w przyszłym roku będziemy obchodzili ćwierćwiecze istnienia Volbeat… Jezu Chryste, jak ten czas szybko zleciał! Gdybyś jakieś 15 lat temu zapytała mnie, czy nadal będę to robił za 20 lat, to pewnie odpowiedziałbym, że nie. Ale nadal w tym trwamy i tak, jak powiedziałaś, końca nie widać.
AP: Życie jest pełne niespodzianek.
JL: Dokładnie tak!

AP: Niektóre z tych niespodzianek najprzyjemniejsze nie są, ale niektóre są absolutnie fantastyczne.
JL: Prawda.
AP: Macie może jakieś plany, jeśli chodzi o świętowanie tej 25 rocznicy w przyszłym roku?
JL: Cóż, na chwilę obecną nie mamy żadnych planów. Parę lat temu, chyba jakoś w okolicy 15 urodzin naszego debiutu, też się nas pytano, czy zamierzamy to świętować w jakiś szczególny sposób, na co odpowiadaliśmy „że co? Nie…” Ale nigdy nie mów nigdy. Może coś wykombinujemy, ale na razie nie mam zielonego pojęcia co i czy w ogóle. Jeszcze o tym nie myśleliśmy, skupialiśmy się na tym, co się dzieje w tym roku, czyli na nowym albumie. Jak tak teraz myślę, to w sumie fajnie by było poświętować tę 25 rocznicę. Może zespół się rozpadnie, nie wiem.
AP: Oj nie nie nie, może jednak nie, poświętujcie w inny sposób.
JL: No dobrze, niech Ci będzie.
AP: My tutaj wszyscy raczej będziemy oczekiwać kolejnego krążka, a nie rozpadu zespołu.
JL: Naprawdę? O Jezu… Ledwo co skończyliśmy „God of Angels Trust”!
AP: A my czekamy na kolejne 9 krążków!
JL: 9 kolejnych? O rany… No cóż, czas pokaże, czy uda nam się tego dokonać.

AP: Zespół The Rolling Stones nadal działa 63 lata po rozpoczęciu kariery, czemu Volbeat nie miałby osiągnąć czegoś podobnego?
JL: Bo my nie jesteśmy Stonesami.
AP: Nie trzeba być Stonesami, by osiągnąć długowieczność. Dobra, już nie gadamy o przyszłości, zajmijmy się teraźniejszością, a tak konkretniej, wspomnianym już, nowym albumem „God of Angels Trust”. Po pierwsze, moje gratulacje, krążek jest rewelacyjny, uwielbiam go.
JL: Dzięki!
AP: Z tego, co wyczytałam, to podejście do tworzenia, a także do samego nagrywania tego albumu było trochę inne, niż dotychczas. Było więcej luzu, przynajmniej tak stwierdził Wasz wokalista, Michael Poulsen, cień perfekcjonizmu trochę ustąpił, więcej było lekkości w tym wszystkim. Też to w ten sposób odczułeś?
JL: To lżejsze podejście pojawiło się u Michael’a, kiedy 2 lata temu nagrywał album „Impii Hora” ze swoim innym zespołem, Asinhell. Nieco luźniej podeszli do tego krążka, nie skupiali się aż tak na wszystkich szczegółach, doszli do wniosku, że nie musi to być perfekcyjne. Nie to, że na albumie są jakieś błędy, ale po prostu nie rozmieniali się na drobne tworząc go. Takie podejście Michael zabrał ze sobą do świata „God of Angels Trust”, ponieważ tak dobrze pracowało mu się nad „Impii Hora”, że postanowił działać tak samo z Volbeat. Nie spędziliśmy więc jakiejś niesamowitej ilości czasu nad edycją, poprawianiem i dopracowywaniem szczegółów, to było bardziej coś w rodzaju „nagrane na żywo w studiu”. Nasz producent, Jacob Hansen, był jak najbardziej za. Można by rzec, że piosenki właściwie tworzyły i nagrywały się same. Oczywiście spędziliśmy nad nimi trochę czasu, zwłaszcza podczas prób przed wejściem do studia. Cały proces, od momentu, kiedy Michael zaczął dzielić się z nami swoimi pomysłami, aż po koniec prób, zajął jakieś 3 miesiące. Po tych 3 miesiącach mieliśmy 10 utworów, które przerobiliśmy już wzdłuż i wszerz. Kiedy więc w końcu weszliśmy do studia, byliśmy świetnie przygotowani. Wiedzieliśmy, co mamy robić. W samym studiu spędziliśmy jakieś 3 tygodnie.
AP: Uwinięcie się z nagraniem albumu w 3 tygodnie w dzisiejszych czasach jest godne podziwu.
JL: Tak, kiedyś to trochę inaczej wyglądało. Nagranie pierwszego albumu Black Sabbath zajęło jakieś 8 godzin, a Beatlesom nagranie debiutu zajęło jakieś 12 godzin. Oba te zespoły całkiem nieźle sobie później poradziły.
AP: Owszem, nawet nieźle im później szło.
JL: My w sumie zawsze byliśmy dość szybcy w studiu. Nie to, że nie lubimy w nim być, ale tak, jak wspomniałem wcześniej, zawsze wchodzimy do niego dobrze przygotowani. Mamy kawałki, które chcemy nagrać i nie marnujemy czasu. Wchodzimy do studia i zasuwamy. Zawsze tak działaliśmy, taki styl nam odpowiada. Jeśli chodzi o partie perkusji, wiele lat temu Jacob powiedział, że wie, że wszystko wyjdzie dobrze, jeśli udaje się uzyskać pożądany efekt końcowy za trzecim podejściem. Potem poziom energii spada, wszyscy są wypompowani i całe przedsięwzięcie traci sens.

AP: Do trzech razy sztuka, jak to się mówi. Jeśli spędza się nad czymś za dużo czasu, zbyt wiele razy się coś powtarza, ciągle się coś poprawia, to człowiek zaczyna się gubić i wręcz psuć własną pracę.
JL: Dokładnie tak. Z Jacobem pracujemy od prawie 25 lat, czyli właściwie całą naszą karierę, wie zatem, jak sprawić byśmy dobrze brzmieli w studiu, wie, w jaki sposób nas nagrywać. Jednak to, o czym mówisz, czyli poświęcanie czemuś zbyt wiele czasu, przerabianie w kółko tego samego, u nas się nie sprawdza. Niektóre zespoły potrafią tak funkcjonować, uwielbiają wręcz taką dłubaninę, ale nie my. My chcemy zrobić swoje i iść dalej.
AP: Czyli u Was im szybciej, tym lepiej.
JL: Tak jest, choć, tak jak już wspominałem, zawsze wchodzimy do studia przygotowani, wiemy, co się będzie działo. Oczywiście zdarzają się niespodzianki, rzeczy nieplanowane, ale zazwyczaj wiemy, co robimy. Michael ma swój mały, czarny notes, w którym zapisuje bardzo szczegółowe notatki dotyczące każdego kawałka. Na ten album mieliśmy 10 piosenek i takie właśnie było założenie – 10 piosenek i koniec. Nie mamy jakiegoś dużego katalogu z kilkudziesięcioma niedokończonymi numerami. Mamy tyle kawałków, ile chcemy nagrać i na nich się skupiamy. Nigdy nie jest tak, że nagrywamy 20 piosenek, a potem wybieramy spośród nich 10 najlepszych.
AP: Nie macie przynajmniej nadmiaru materiału, który może się nigdy nie przydać.
JL: Zgadza się, niektóre zespoły to robią, nagrywają 20-25 numerów, a potem spośród nich wybierają te, które się mają znaleźć na albumie, ale taka zabawa to nie dla nas.
AP: Takie wybieranie spośród iluś-tam piosenek często wiąże się też bólem odsuwania na bok świetnych numerów. Skoro już o piosenkach mówimy, to pragnę zauważyć, że numer otwierający „God of Angels Trust”, czyli „Devils Are Awake” doskonale odzwierciedla dzisiejsze czasy…
JL: Tak, żyjemy w szalonych czasach. Właściwie wszystko i wszyscy wariują. Nie wiem, w jaki sposób Michael wymyśla teksty, jak je tworzy, ale wygląda na to, że faktycznie zainspirowało go to, co teraz wyprawia się na świecie… a może to coś, co po prostu miał gdzieś z tyłu głowy i to wyciągnął. Ale ten tekst pasuje właściwie do wszystkiego, co się dzieje, świat się zmienia.
AP: Taka prawda. Ten tekst pasuje zarówno do dzisiejszych czasów, jak i do tych zamierzchłych. Świat jest właściwie w stanie permanentnej psychozy z małymi przerwami. Mówimy „zasady są po to, żeby je łamać”, ale one praktycznie same się łamią…
JL: Tak, smutne jest to, że najbardziej łamią te zasady ci, którzy je tworzą.
AP: Bo mają poczucie, że mogą. Skoro już mówimy o łamaniu zasad i o swego rodzaju ludzkich potworach, to chciałam Cię zapytać, jak zareagowałeś, kiedy Michael pokazał Wam utwór „By a Monster’s Hand” i oczywiście jego drugą część, czyli „Enlighten the Disorder (By a Monster’s Hand Part 2)”. Przywodzi na myśl historię Jeffreya Dahmera…
JL: Szczerze powiedziawszy nie zwracam aż takiej uwagi na teksty, to są pomysły Michaela, pochodzą z jego umysłu. Oczywiście, kiedy mi opowiedział, o czym jest ten tekst to stwierdziłem „a, ok… no dobra”.
AP: Jest taki australijski duet, który nazywa się Skynd. Oni zajmują się tematyką true crime, teksty ich piosenek są o słynnych zabójcach. Miałam kiedyś wywiad z wokalistką, która jest jednocześnie autorką piosenek i powiem szczerze, że później, wieczorem, chyba z 10 razy sprawdzałam, czy zamknęłam drzwi. Wracając do „By a Monster’s Hand”, teledysk do tego utworu, rzecz jasna, jest odpowiednio przerażający. Pracowaliście nad nim z ekipą, z którą pracowaliście już wcześniej, czyli z reżyserem Adamem Rothleinem i aktorem Jonathanem Nealem. Podejrzewam, że to już jest poziom, kiedy nie musicie nikomu tłumaczyć, co chcecie uzyskać w teledysku, bo rozumiecie się bez słów.
JL: Oj tak, zdecydowanie. Ten facet, który gra mordercę, a który wystąpił też w teledysku do „Shotgun Blues” z naszego poprzedniego albumu, w rzeczywistości jest bardzo miłym gościem. W tych teledyskach wygląda trochę przerażająco. Z tego, co wiem, to on się wcale nie para aktorstwem, ale jako, że bardzo spodobała mu się praca na planie teledysku do „Shotgun Blues”, zgodził się na ponowną współpracę.
AP: Jego mimika… potrafi facet przestraszyć. Wydaje mi się, że całkiem interesujące jest granie kogoś takiego. Dużo aktorów mówi, że właśnie woli grać czarne charaktery, bo jest to dla nich większe wyzwanie, przez co praca staje się ciekawsza.
JL: Tak, też ciągle trafiam na tego typu wypowiedzi aktorów. Każdy chce być tym złym, nikt tym dobrym.

AP: Jeśli jest się porządnym człowiekiem w rzeczywistości, fajnie jest zrobić coś zupełnie odwrotnego w świecie nierealnym, „pobawić się” w tego złego. A teraz powiedz mi, jak się pracowało nad utworem „In the Barn of the Goat Giving Birth to Satan’s Spawn in a Dying World of Doom”. Jest to coś zupełnie innego, niż pozostałe numery z płyty. Kawałek powoli się rozwija, nie ma refrenu, bardzo dziwny, ale też bardzo ciekawy jest to twór. No i to zakończenie… już słyszę śpiewających to na koncercie ludzi.
JL: To chyba był jeden z pierwszych utworów, nad którymi pracowaliśmy. Tak, jak zauważyłaś, ten numer różni się od pozostałych piosenek z krążka, nie ma refrenu. Jedyne, co może służyć jako refren, to ten bardzo długi tytuł. Ja nawet nie umiem tego powiedzieć, a ćwiczyłem to wiele razy, więc chyba po prostu nie będę tego tytułu wypowiadał. Ten utwór to trochę powrót do wczesnego etapu naszej kariery. Michael miał pomysł i miał ten numer opracowany, ale to właśnie wyglądało tak, jak na samym początku Volbeat, nie ma tego podziału na zwrotki i refren. Zaczęliśmy ten numer grać i daliśmy się mu ponieść. Z tego, co widzę w sieci, ludzie dostali bzika na punkcie tego utworu, więc chyba nam wyszło.
AP: Wyszło Wam i to całkiem nieźle. To świetny utwór, intrygujący wręcz. Teledysk do tego numeru też jest niezwykle ciekawy. Pozwoliliście reżyserowi, Shanowi Danowi Horanowi, zrobić, co chce, czy może były z nim wcześniej jakieś dyskusje na ten temat?
JL: Jeśli były jakieś dyskusje, to nic o tym nie wiem, pewnie Michael był jakoś w to zaangażowany.
AP: Rozumiem. Widzę, że zostały nam dwie minuty, więc chciałabym zamknąć ten wywiad utworem „Better Be Fueled Than Tamed”. Oprócz muzyki, co jest Twoim paliwem, a co trzyma Cię w ryzach?
JL: Rodzina. Jednocześnie trzyma mnie w ryzach i jest moim paliwem. Mamy wspaniałe rodziny, które nas wspierają. Także „rodzina” to słowo klucz.
AP: Piękna odpowiedź. To jeszcze zapytam, czy wierzysz, że czas leczy rany? „Time Will Heal” to tytuł innej piosenki z „God of Angels Trust”.
JL: Mam taką nadzieję. To miła myśl, więc liczę, że tak właśnie jest.

AP: Amen. Dobrze by było, by czas wyleczył pewne rany. Blizny zostaną, byleby już nie krwawiły. Na sam koniec pragnę powiedzieć, że bardzo się cieszę, że 13 października roku bieżącego odwiedzicie Polskę, a konkretniej Warszawę i Torwar. Mam nadzieję, że jesteś tak samo podekscytowany tym faktem, co ja.
JL: Oczywiście! Czas ponownie ruszyć w trasę, mieliśmy długą przerwę. Jesteśmy bardzo podekscytowani, że będziemy mogli zaprezentować nowe utwory. Mam nadzieję, że się spodobają. Cieszymy się, że wracamy do Polski, już trochę nas u Was nie było. Ostatnim razem odwiedziliśmy Polskę w 2022 roku. Nie możemy się więc doczekać.
AP: Ja też nie mogę się doczekać. Bardzo mi odpowiada miejsce, w którym zagracie, ponieważ Torwar znajduje się blisko mojego mieszkania.
JL: Właśnie dlatego tam gramy, specjalnie dla Ciebie.
AP: O, jak miło! Zapamiętam to sobie i będę wszystkim mówić, że Volbeat gra na Torwarze z mojego powodu.
JL: Tak jest!
AP: Dziękuję Ci za to, a także za Twój czas, super się z Tobą gadało. Do zobaczenia w październiku na Torwarze.
JL: Dzięki za fajną rozmowę i do zobaczenia!
Rozmawiała Agata Podbielkowska
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: