24 czerwca 2025 roku, w warszawskiej Progresji wystąpił zespół Ugly Kid Joe. Podejrzewam, że gdyby zapytać grupę wybranych osób (które na początku lat 90-tych swój czas spędzało przed telewizorem oglądając MTV) z jakim jednym utworem kojarzy im się ten zespół, połowa odpowiedziałaby „Cats In The Cradle” a druga połowa „Everything About You”. Ich koncert udowodnił jednak, że mają sporo innych rewelacyjnych utworów.
Zanim jednak na scenie pojawili się Kalifornijczycy, publiczność rozgrzał polski zespół Sick Saints. Na pewno uwagę w pierwszej kolejności skupiała ich stylówka: pomalowane twarze, oryginalna fryzura gitarzysty Mighty’ego Mike’a, goła klata wokalisty The Snake’a. Ten image zdecydowanie pasował do wizerunku zespołów sprzed kilku dekad. A muzyka? To również mocno retro granie. Usłyszeliśmy bardzo przyzwoite combo glam i thrash metalu, które sami muzycy zespołu nazywają brutalglamem. Krakowianie tego dnia zagrali 30-minutowy set, na który składały się głównie utwory z ich debiutanckiej płyty „Out of the Night”.
O godzinie 20.00 przy wybrzmiewającym „Intro” na scenę po kolei zaczęli wchodzić muzycy Ugly Kid Joe. Musze przyznać, że szczególnie rozczulił mnie wokalista Whitfield Crane, który wkroczył na deski Progresji niczym do sali lekcyjnej – w krótkich spodenkach, w koszulce z Salvadorem Dali i z plecakiem, który wyrzucił przy podeście perkusisty. Facet ma 57 lat a jednak nadal jest w nim coś z nastolatka. Swój set zespół rozpoczął od „VIP”, później na poważnie rozgrzali publiczność przy „Neighbor”. Crane praktycznie przy każdym utworze namawiał publikę do klaskania albo machania rączkami. W jego zachowaniu była spora bezpretensjonalność i mało gwiazdorstwa. Kiedy koledzy grali solówki siadał z boku sceny i popijał wodę. Z takim gościem chętnie poszłoby się na piwo żeby pogadać o kalifornijskim słońcu.
Ugly Kid Joe zagrali set składający się z 16 autorskich utworów i dwóch coverów. Z tych autorskich zaprezentowali takie hard rockowe pociski jak m.in.: „C.U.S.T.” „Goddamn Devil”, „So Damn Cool”, „Milkman’s Son” i oczywiście zagrany jako ostatni „Everything About You”. Jeśli chodzi o covery to jak można się było spodziewać nie mogło zabraknąć w setliście nieśmiertelnego „Cats In The Cradle” a pod koniec koncertu przysolili swoją wersją „Ace Of Spades”. Oj było wtedy pogo pod scena, było.
Musze przyznać, że wybierając się tego wieczoru do Progresji właściwie nie miałem żadnych oczekiwań, a z klubu wyszedłem z ogromnym bananem na twarzy, będąc mocno spełnionym koncertowo człowiekiem. To był naprawdę bardzo solidny występ dający mnóstwo radochy. Może nie było w Progresji dużo ludzi, ale myślę że każdy bawił się bardzo dobrze.
Organizatorem koncertu było Live Nation Polska.
Tekst: Mariusz Jagiełło
Poniżej rewelacyjna galeria zdjęć autorstwa Ewy Piekut.