Powstawanie tekstu piosenki to proces paramagiczny. Nie dlatego, że zostawia autora w samozachwycie, otoczonego cudami. Po prostu nigdy do końca nie wiadomo kiedy prawdziwie się rozpoczyna, który moment będzie tym przełomowym, by sytuacja nabrała rozmachu, i jaki właściwie czynnik decyduje o ukończeniu pościgu. Organicznie, jakby bez udziału logicznego superkomputera, nasze liryczne drukarki 3D konstruują z losowych surowców funkcjonalne formy. Nie łatwo rozłożyć na czynniki pierwsze coś, co przychodzi równie naturalnie jak oddychanie. Bez wątpienia jednak należy. Przed rozpoczęciem nauki śpiewu również wydawało mi się, że umiem oddychać. Robię to przecież bezustannie. Nic bardziej mylnego. Zatem w nadziei, że czegoś się tu z wami nauczę, głośno myślę o własnych zderzeniach z alchemią piosenki.
Na początku była fraza
W moim przypadku zazwyczaj jedna. Słucham danego harmonicznego zarysu, czy to podrzuconego przez kompozytora, czy zalążka melodii we własnej głowie. Zawsze jest jakiś. Czasem mikroskopijny. Figura rytmiczna z towarzyszeniem dwóch-czterech dźwięków. Może jeden riff. Albo pół. Zapętlenie dwóch akordów. Czasem ta pierwsza figura od samego początku współistnieje z jakimś wyrażeniem. Wtedy jest dość łatwo. Jak w rozmowie, jedno wyrażenie ciągnie za sobą inne. Sam sobie tłumaczysz puentę, która była już gotowa zanim zacząłeś mówić.
Czasem jednak ten zalążek współistnieje wyłącznie z bliżej nieokreślonym nastrojem. Dajmy na to – poczuciem przestrzeni. Wtedy mózg przeszukuje swoje przepastne (lub nie) biblioteki, próbując obudować ten impuls większą ilością danych. No dobrze, pyta beznamiętnie, jak Hal 3000 z “Odysei Kosmicznej” – co wywołuje w nas poczucie przestrzeni? Cholera, nic, mieszkamy w bloku, nie było nam dane znaleźć się w lesie od ponad roku, najwyższą daną nam formą wolności jest basen miejski. Dobrze zatem, mówi Hal, uczucie tęsknoty za wielką przestrzenią. Dla takiego nędznego mieszczucha jak ty, łachu, zdecydowanie podszytej strachem. Jeszcze jednak wciąż nie mamy pierwszego słowa. Wyczerpawszy opcję natychmiastowych połączeń, mózg przeszukuje dalej – w jakim podmiocie tę tęsknotę umiejscowić? Od tego wyjdziemy, żeby ustawić dalszy ciąg skojarzeń.
I tak właśnie w piosenkach zespołu Wij – bo dla prawdomówności należy podać przykład bliski – znalazły się morskie stworzenia. Uosabiają przestrzeń, jakiej nie dane będzie mi doświadczyć, a jaka w moim odczuciu wybrzmiewa w riffach naszego gitarzysty. Wieloryby, jaszczury, kraby – ich nadzwyczajne ciała, będące nieodłączną częścią tej niezwykłej przestrzenności wód, stanowią ponadto treść same w sobie. Taka na przykład “Skrzypłocz” z ostatniej płyty Wija. Zwykła paskuda, a jej błękitna krew cenniejsza jest od krwi królewskiej. Albo narwal – że tak go odrę z romantyzmu – coś jak foka z rogiem. O ten róg zabijały się jednak całe rodziny, przypisując mu właściwości leczenia dżumy. Brany za róg jednorożca przywracał wiarę w istnienie lepszego, czulszego świata, pełnego magii i rozwiązań lepszych niż nagła śmierć w błocie, jaką ogółowi ludzkości oferowało średniowiecze. Zaczęliśmy od poczucia przestrzeni. Skończyliśmy na stworzeniach, którym, bezradnie zapatrzeni w przestrzeń jaką zamieszkują, nadaliśmy dodatkowe znaczenia. Im bogatsza biblioteka, tym szybciej program poradzi sobie z zadaniem. Nie musi to być żadna konkretna dziedzina wiedzy. Nie ma tropów lepszych i gorszych. Jeśli ktoś największe doświadczenie ma w zakresie miłości i relacji – niech sięga do tej alejki. Ja, nędzny mieszczuch i tchórz święcący triumfy na basenie miejskim, pozostanę przy krabach o światłoczułych muszlach.
Dalsza część felietonu pod utworem
Dialog pozawerbalny
No dobrze, tylko co działo się po drodze? Tyle było o tym jak wziąć się do pracy i nagle sru, nie wiedzieć skąd, puenta. I faktycznie tak mniej więcej przyłożenie wysiłku się tutaj rozkłada. Zanim jednak odlecimy w przyjemne dywagacje filozoficzne na temat natury jednorożców, czy lekcji ewolucyjnych danych nam przez skrzypłocze, kluczowe jest znalezienie rytmu, który do tego doprowadzi. Tekst piosenki jest formą cykliczną. Odpowiada na pewne zapotrzebowanie powtarzalnego rytmu i to właśnie rytm dyktuje tutaj warunki. Żeby się przekonać, czy mam rację, spróbujcie napisać hit – nie ambient, czy zaśpiew leśnej nimfy, ale hit – z gotowego wiersza, który nie ma regularnej ilości sylab. Gehenna.
Potem trzeba szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, czy obrany rytm nie jest za gęsty. Prosta prawda, z którą łatwo się rozminąć, to że wokalista śpiewa wyłącznie samogłoski. Pozostałe litery, owszem, przydarzają się po drodze, czasem pozwalają nawet wygodniej ustawić aparat głosowy na nadejście tej świętej samogłoski, jednak tylko “a, i, u, e, o” są nośnikami dźwięku właściwego. Rytm zbyt gęsty, tekst przegadany, odciśnie piętno na muzyce. Żeby nie było za łatwo – przesadnie wygładzony i regularny, odciśnie się na niej równie boleśnie. Śpiew to więcej niż mowa, ale powinien w jakimś stopniu emulować jej przebieg.
Żeby z tą zagwozdką, ile to za mało, a ile za dużo, sobie poradzić, pozwalam sobie często, by najpierw powstała wersja maxi. Prowadzę opowieść od początku do końca, bez ograniczeń. Potem wkracza szalony chirurg, który zdaje się zadawać swojemu obiektowi pytanie – ile mogę z ciebie wyciąć, abyś pozostał sobą? Do jakiej esencji sprowadza się twoja tożsamość? Aby dać wam przykład z Wija – “Peperuda” z płyty “Dziwidło” początkowo miała tekst o połowę dłuższy. I pewnie dałoby się skrócić go jeszcze. Gdy utwór okazał się nudnawy, musiałam wrócić do napisanego tekstu i pochylić się z tym wewnętrznym chirurgiem nad pacjentem: dobra, które elementy są tu tylko dla urody? Ile z tej urody potrzebujemy zostawić, żeby wciągnąć w historię słuchacza? Które informacje powtarzają to, co już wiemy? Które trzeba powtórzyć, by dostatecznie podkreślić ich znaczenie? Tak mniej więcej wyglądała nasza narada. I wszystkie inne po niej.
Dalsza część felietonu pod utworem
Finisz tantryczny
Istnieją wspaniałe przypadki, w których takich pytań zadawać sobie nie trzeba. Śpiewasz najpierw pod nosem, podczas pisania. Wreszcie podnosisz głowę i śpiewasz pełnym głosem. I twój potwór, Doktorze Frankensteinie, chodzi, nie potyka się, a okoliczne ptactwo pada trupem na dźwięk jego kroków, nie wiadomo, czy z przerażenia, czy zachwytu. Utwór po prostu żyje. Niedostatki poezji zostają odpowiednio ukrwione dźwiękiem. Wnoszenie się i opadanie melodii dodaje odpowiedni wyraz wersom nie dość jasnym. Zanurzony w działaniu, nie wiesz kiedy i jak docierasz do finiszu.
A potem śpiewasz numer z zespołem. I okazuje się, że nie wszystko współgra tak, jak przed momentem byłeś o tym przekonany. Bywa, że ekspresja np. gitary elektrycznej kompletnie zabija szczytowy punkt emocjonalny tego, co napisałeś. Giniesz w zestawieniu z resztą drużyny. Swojemu tworowi grzecznie odkręcasz kończynę po kończynie i przymierzasz – może pięta na czole uratuje sytuację. Może przełożenie ręki przez kolano. A może wystarczy na chwilę się zamknąć? Przeważnie to pomaga najbardziej. Pisanie tekstu to proces samotniczy, ale punkt docelowy to gra zespołowa. Trzeba zagrać parę prób, żeby zrobić sobie wzajemnie miejsce. Odkroić z potwora jeszcze parę warstw. Coraz lżejszy i lżejszy, w końcu zostaje tylko duchem. I wtedy dopiero zaczyna straszyć jak należy. Wkleja się w każdą muzyczną przestrzeń. Przenika słuchacza przez uszy i instaluje się w jego umyśle nieproszony. Udało się. Wydestylowałeś ducha. A co najlepsze – z niczego.
Złodziej ciał
Jak? Nadal nie wiem, mimo to wkrótce siadam znów do mojej machiny bimbrowniczej by zakwasić duchami jeszcze więcej muzyki. Próba rozłożenia metody na czynniki pierwsze trochę jednak całość przedsięwzięcia urealnia. Choć bywa frustrująca, jest to doskonała zabawa. Historia zaczyna wysupływać się z powietrza w formule łatwej do przywołania, w dowolnym momencie, jak zaklęcie. Dostajesz w pakiecie radość z przeskoczenia niewidzialnej przeszkody. Otwierasz przestrzeń wewnętrzną, do której poprzez ten proces paramagiczny, możesz zaprosić gości z zewnątrz. Duch obrasta ciałami tych, których nawiedzi. Numer zaczyna żyć własnym życiem, jakbyś nigdy nie miał z tym nic wspólnego. Dobra robota. Teraz pozostaje liczyć na to, że niegdysiejszy potwór nie wróci, by się na tobie zemścić, doktorze.
Tuja Szmaragd
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Ten post ma jeden komentarz
Fakt! Riffy Palca oceaniczne są. Bujają nieźle 😉