IKS

Tony Kinsky [Rozmowa]

tony-kinsky-rozmowa

Zespół Kinsky od zawsze wyznaczał szlak awangardy w polskiej muzyce. Niby ma w swojej dyskografii tylko dwie płyty, ale w historii polskiej alternatywy zajął miejsce wyjątkowe już na zawsze. Do charakterystycznego totalnego brzmienia grupy dodane są elementy skomplikowane strukturalnie oraz rozwiązania metryczne i harmonia inspirowane muzyką współczesną. Grupa powstała w Warszawie w styczniu 1992 z inicjatywy czterech studentów filozofii i nauk politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Miesiąc później zadebiutowała na scenie w warszawskim klubie Fugazi występując u boku Armii. Teraz historia zatacza koło, bo już 4 stycznia zespół zagra w warszawskim klubie Mechanik, który prowadzi Waldemar Czapski – właściciel legendarnego Fugazi. 

 

 

Sezamek: Tony, bezpośrednim impulsem dla naszej rozmowy jest koncert, który Kinsky zagra już 4 stycznia w klubie Mechanik w Warszawie. Pomyślałem sobie, że ten koncert spina swoista  33-letnia klamra: pierwszy koncert zagraliście w styczniu 1992 r. w klubie Fugazi, a teraz przez osobę Waldemara Czapskiego (szefa Fugazi) ta miejscówka łączy się w jakiś sposób z klubem Mechanik, który Waldemar prowadzi obecnie. Czujesz, że wybieracie się w ten sposób w jakąś podróż w przeszłość?

 

Tony Kinsky: Przez moment to poczułem i poczułem też, że jest to inspirujące. Rzeczywiście skojarzył mi się ten planowany koncert właśnie z tamtym historycznym momentem, który był dla nas bardzo dobry. Mieliśmy wtedy potężny silnik w postaci ogromnej chęci i satysfakcji, że w ogóle gramy, że po prostu wychodzi nam to, że to co gramy porusza ludzi i wzbudza zainteresowanie. To jest trochę tak, że robisz jakąś sztuczkę i nagle patrzysz, że rzeczywiście ta sztuczka robi wrażenie i jest to coś większego niż tylko twój konstrukt umysłowy. Jakieś tam marzenia, myśli – to się nagle przekłada na rzeczywistość. To jest wspaniałe i to jest coś bardzo przyjemnego, a późniejsze lata pokazują, że to strasznie buduje też człowieka i daje siłę do dalszego życia. Mówię tak poważnie, bo sytuacja jest poważna. Sytuacja jest poważna, ale nie beznadziejna (śmiech).

 

Teraz zajmujemy się nową muzyką, chcemy stworzyć jakiś twór, który będzie poruszał ludzi. O to przecież chodzi, że robisz jakąś muzę, która albo mówi o czymś albo po prostu sięga po środki, które oddają jakieś stany. Jeśli się to powiedzie, to jest przyjemne poczucie, że udało ci się zakląć coś w dźwięki, które poruszają i oddają nawet pewne rzeczy, które niełatwo jest wyrazić słowami. To jest bardzo fajne.

 

W ogóle samo granie koncertów jest też taką nagrodą dla zespołu, bo robisz to, grasz i nie dość, że to po prostu lubisz, przecież zająłeś się tym, bo to lubisz i podoba ci się to, to pojawia się takie zjawisko “płynięcia” umysłowego i fizycznego. Oczywiście jest w tym wiele innych rzeczy, takich jak budowanie własnej osoby. Czasami to jest olbrzymia wartość, która pozwala ci na siebie samego spojrzeć w bardziej pozytywny sposób. Niekiedy podchodzisz do życia z takimi ładunkami emocji, które trzeba w jakiś sposób zasymilować, odciążyć czy przełączyć i inaczej na to spojrzeć.

 

zdj. archiwum prywatne

 

Sezamek: Wydaje się, że jest w tym gigantyczna rola tego – mówiąc po staropolsku – “feedbacku”, jaki dostajesz od publiczności w czasie występu na żywo.

 

Tony Kinsky: Oj tak, oj tak, chociaż jako realizator czasami zastanawiam się, jak to jest możliwe, że idzie ze sceny taki przekaz od zespołu, potężna energia w ogóle, że niekiedy człowiek jest porażony, wręcz czasami łzy ciekną. Czasami nie znajdujesz w słów, żeby wyjaśnić właściwie dlaczego tak się dzieje, ale czujesz to. I kończy się numer i patrzysz na ludzi i jeśli się nie zdobyli po od razu na krzyk, tak jak kiedyś we wspólnotowości było, że słyszałeś “Aaa!Tak! Ale klepie!”, to po tej sekundzie po prostu ludziom już nie chce się niczego dać artyście. Tak mają ten aparat rezonowania przytępiony, że nie potrafią tego robić. Niemniej samo poczucie zaistnienia i grania dla kogoś jest bardzo wznoszącym uczuciem.

 

 

Sezamek: Podobno zwłaszcza publiczność warszawska jest trudna do rozruszania, bo jest po prostu przebodźcowana, w ofercie ma mnóstwo koncertów i za dużo obcuje ze świetną muzyką na żywo. Potwierdzasz, że tak jest?

 

Tony Kinsky: Powiedziałbym, że nie tylko warszawska. Czasami w różnych miejscach, gdzie spodziewasz się, że ludzie będą spontanicznie reagować, to okazuje się, że nie reagują wcale. Od razu mi się przypominają rozmowy na przykład z zespołem Żywiołak, z którym byliśmy teraz w takiej małej trasy na południu Polski. Oni wprost mówili, że była ciężka publiczność. Koncert był rzeczywiście świetny, ale nie udało im się rozruszać publiki, więc to chyba nie jest tylko kwestia warszawskiej publiczność. Ona jest mi bliska, bo jestem tutaj od 1988 roku z różnymi przygodami i z różnymi stanami. Miałem dużo refleksji nad tym, jak się tutaj czuję, ale to jest moja publiczność, bo ja też tutaj jestem. Często są jacyś głupole po prostu, którzy będą gadać bzdury, wyśmiewać się z ciebie. Niemniej w głębszych  rozmowach, okazuje się, że to wszystko działa, siedzi gdzieś tam głęboko. Dużo jest w tym zachowaniu ludzi jakiś mechanizmów obronnych czy sposobów radzenia sobie z emocjami. Tak to wygląda.

 

Sezamek: A ty teraz jesteś Tony Kinsky z Warszawy czy jesteś Tony Kinsky z Włocławka mieszkający w Warszawie?

 

Tony Kinsky: Ja jestem z Włocławka, chodziłem do Szkoły Podstawowej Numer 5, do Liceum Ziemi Kujawskiej. Niemniej, jestem w Warszawie od 1988 roku, moje dzieci się tutaj urodziły.

 

 

Sezamek: Nawiązuję w ten sposób do fantastycznego wywiadu w “Dwutygodniku”, który przeprowadził z tobą oraz Grzegorzem Tyszkiewiczem redaktor Rafał Księżyk. Nie będę udawał, że jestem zaznajomiony jakoś szczególnie z dorobkiem zespołu Marchlevski, ale w tej rozmowie rysujecie taki obraz tego Włocławka z lat 90., że ja jako mieszkaniec Bytomia w tamtych latach, który przeżył podobną smutną transformację, to totalnie rozumiałem o co wam chodzi i skąd ten “vibe”.

 

Tony Kinsky: Widzisz, tak samo jest z muzyką. Pewne rzeczy, które rysujesz, trafiają do ciebie, bo być może przeżyłeś to samemu. To się nazywa koło hermeneutyczne. Jakaś zdolność odczuwania poprzez platformę, którą jest też muzyka. Ona porusza jakieś rzeczy, nie do końca nazwane, ale one oznaczają, że ja i ty w jakiś sposób jesteśmy sobie bliscy.

 

zdj. archiwum prywatne

 

 

Sezamek: No tak, jakaś wspólnota doświadczeń pokoleniowych tutaj jest. Natomiast mnie poraziła masa projektów artystycznych, które w tej rozmowie wymieniacie. To jest po prostu coś niewiarygodnego, że w takim niedużym ośrodku miejskim jest po prostu milion zespołów i jakichś niszowych festiwali.

 

Tony Kinsky: Jak jesteś aktywny, a ja rzeczywiście byłem, to często decyduje szczęście albo tego typu rzeczy. Mieszkałem w bloku, odkręcałem gitarę na całą moc, a mieszkałem na piątym piętrze. Moi rodzice już w ogóle odpuścili sobie, a ja przez otwarte okno zasuwałem tak, żeby słuchało mnie za 30 tysięcy osób. I się okazywało, że ci, którzy po prostu przechodzili, słyszeli to i to zostawało z nimi. I później jak spotkałem kogoś i zaczynaliśmy rozmawiać, to był taki moment, że się okazywało, że ten hałaśliwy gość z piątego piętra, to ja. I to pozwalało nam się zazębić.

 

 

Sezamek: Naprawdę, zafundowaliście mi we trzech w tej rozmowie fantastyczną podróż w czasie. I taką mam smutną refleksję, że czas cholernie mocno zweryfikował te wszystkie inicjatywy, postawę artystyczną, tę całą antykulturę. W latach dziewięćdziesiątych to się chyba trochę rozmyło.

 

Tony Kinsky: Rozumiem, faktycznie rozmyło się. Mówią, że gorsze wypiera lepsze. Myślę, że pojawiły się też nowe możliwości. Doskonale pamiętam, bo grałem wtedy w Dezerterze, jak tamto granie się kończyło i nagle wchodziły zespoły, które miały support i sposób na dotarcie do publiczności poprzez mejdżersów – te Uniwersale, Warnery  i inne. Nagle się okazało, że dla tych samouków, tych typów, którzy sobie sami zakładali zespoły, jak Armia, jak Dezerter, nagle zaczęło po prostu brakować koncertów. Jak zaczynałem grać z Dezerterem, to był 1994 rok, to graliśmy cztery koncerty tygodniowo. Tak już w 1997 roku graliśmy jeden koncert na trzy miesiące. I to była ta zmiana. To była też zmiana pokoleniowa – to, co było takie jeszcze post-PRL-owskie, że człowiek kombinował, że jakoś tam będzie, że jakoś tam pójdzie, że właściwie alkohol się pije wszędzie, że wóda i browar to właściwie leci cały czas. To były czasy takiej nieustannej kombinacji. Mam wrażenie, że w którymś momencie ci “nasi ludzie” zaczęli odpływać, zostali pożarci, bo się nagle okazało, że są potrzebni, bo to oni – te zdolne osoby – zaczęły napędzać ten przemysł. Nagle się okazało, że mogą zarabiać dużo pieniędzy, że jest profesjonalnie, że jest prawdziwe zawodowstwo. I nagle inaczej po prostu żyjesz, masz kasę, zaczynasz znajdować w tym przyjemność. Nie żyjesz już też tak bardzo chwilą. I ci ludzie, którzy byli solą tego naszego ruchu, zniknęli, odeszli do nowych historii. Coś tam jeszcze zostało i to sobie trwało, ale nasi ludzie zaczęli się zajmować innymi rzeczami i sądzili, że są tymi samymi ludźmi, ale tak naprawdę już nimi nie byli.

 

Okazało się też, że ten czas można spędzać zupełnie inaczej. Zainteresowanie muzyką, taka wręcz  masowość w słuchaniu muzyki, to zaczęło po prostu odchodzić w przeszłość.

 

No i cóż, ta energia została skanalizowana właśnie w ten sposób – kapitalistyczny. Stąd może później to dzikie szukanie, dzikie eksplorowanie takich tematów jak sztuka, jako być może sposób na życie. Bo jak być wywrotowcem, jak być offowym wobec wzorców narzuconych na zajmowanej posadzie, która funkcjonuje wyłącznie w taki, ściśle określony sposób i nie dopuszcza do siebie nikogo innego?

 

Nasi ludzie weszli tam. Oni sobie oczywiście po latach przypomnieli, że jednak to było fajne i stali się publicznością, która nawet kupuje płyty i chodzi na koncerty, ale to wszystko spowodowało dużą zmianę. Pojawiła się jeszcze technologia, która dała nowe media, nowe sposoby spędzania czasu. I po prostu ludzie poszli tamtędy. To jest jak z wodą. Woda płynie, ale jak się okaże, że gdzieś tam wał jest pęknięty, to woda popłynie w innym kierunku, dokładnie tam, gdzie jest łatwiej.

 

 

Sezamek: Trochę to brzmi tak, jakbyście w latach osiemdziesiątych nie mieli nic poza muzyką, a później nastąpił zalew dodatkowych opcji, atrakcji, różnych możliwości i trochę się to wszystko rozlewa jak ta woda przy powodzi.

 

Tony Kinsky: Tak było, słuchaliśmy muzyki cały czas, cały czas. Muzyka to była wolność wtedy, ucieczka od systemu, od opresji, od milicji. To się nazywało wtedy wewnętrzna emigracja, ale ten termin w ogóle oznaczał nieangażowanie się w sprawy społeczne, był nacechowany przez to także negatywnie.

 

Taki indywidualista miał ciężko, nie było fajnie np. w szkole, bo wychodziłeś na środek i byłeś wystawiany na ostrzał na ostro. Tak, żeby wszyscy widzieli, że to ty jesteś ten odstający od innych i że po prostu tak nie wolno. “Zobaczcie jak on wygląda, zobacz na jego włosy, zobacz na jego ubranie”. Dla mnie to było spoko, bo ja byłem z tego dumny po prostu. Powtarzałem sobie: “Właśnie bardzo dobrze. Właśnie tak. Właśnie tak. No właśnie tak”.

 

Teraz mam inne podejście do indywidualizmu, który łatwo może stać się narcyzmem. Ta postawa jest dosyć powszechna i ja tego nie odbieram zbyt dobrze, że indywidualizm oznacza “antykolektyw”. Słowo “kolektyw” źle brzmi w moich uszach właśnie ze względu na to socrealistyczne podejście, że musisz być zdyscyplinowany, że musisz być w organizacji, bo wszędzie cię w organizacje jakieś pakowali. To dla mnie było też obrzydliwe i nie do przyjęcia. Natomiast teraz widzę, że grupa ma siłę, bo różne wektory potrafią się złożyć i stworzyć coś o wiele fajniejszego niż zrobi to jedna osoba. Stąd na przykład podoba mi się granie w zespole. Mógłbym nagrać i bas, i gitary, tak jak zrobiłem to na “Praetorium Futurum”, ale wiem, że będzie lepsze dla muzyki, jeśli będzie to ktoś inny, dlatego, że wprowadzi inny element dla mnie samego zaskakujący, a to jest bardzo poruszające. Chodzi o wyjście z tego czegoś mojego własnego, ale jednak zamkniętego. Chodzi o transgresję, wydobycie, przejście, dialog. Wtedy właśnie często dochodzisz do wniosków, których sam byś nie wyciągnął.

 

 

Sezamek: Ciekawe rzeczy powiedziałeś o tym indywidualizmie. To widać dobrze po tym, że w głównym nurcie sceny muzycznej jest dominacja artystów solowych, którzy sobie dobierają muzyków sesyjnych, czy tworzą składy na konkretne trasy koncertowe, natomiast jest to reklamowane jako Dawid Podsiadło, a nie Curly Heads na przykład.

 

Tony Kinsky: No słuchaj, no cóż ja mam ci powiedzieć… Jest płatnik, jest pewnego rodzaju zależność, jest pan. Kiedyś to jeszcze było tak, że po prostu pan przychodził, a jak się krzywo na niego spojrzałeś albo zadałeś nieodpowiednie pytanie, to nic nie mówił, udawał, że cię nie widział ani nie słyszał. Zresztą to nie jest tak, że kiedyś, właśnie nie tylko kiedyś. To jest zwyczaj właśnie z korporacji, który też przeniknął w ogóle do społeczeństwa, bo jest wygodny, bo nie trzeba komuś czegoś trudnego powiedzieć, wytłumaczyć się albo stanąć po prostu twarzą w twarz. Robienie czegoś razem  to jest też forma humanizmu, bycia człowiekiem. Na tym to też polega, że robimy coś razem, spotykamy się, spędzamy czas. Chociażby z tego względu zwyczajnie by wypadało, żeby chociaż dwa słowa powiedzieć do kogoś z szacunku. Wydawać by się mogło, że to jest ta wartość, którą sobie wypracowaliśmy. A tu się okazuje, że wielu, wielu, wielu ludziom jest bardzo wygodnie, że nie muszą niczego mówić. Możemy to później załatwić mailem. Albo nawet bez maila. Dokładnie coś takiego mi się przytrafiło niedawno i to był taki szok, bo nagle sobie zdajesz sprawę, że jesteś po prostu czymś, co można sobie wziąć albo sobie wyrzucić. I jest to obrzydliwe uczucie.

 

zdj. materiały prasowe

 

Sezamek: Wróćmy proszę do Kinsky’ego i tego koncertu w styczniu. Wasz zespół zawsze słynął z nieprawdopodobnego performansu. Wasze koncerty dalece wykraczały poza formułę grania muzyki na żywo. Czego się można spodziewać w Mechaniku? Czy nawiążecie jakoś do tych starych czasów sztuki totalnej?

 

Tony Kinsky: Ten koncert w ogóle będzie dosyć specjalny, także ze względu, na to że ze trzy lata nie graliśmy. Głównie przez to, że szykowaliśmy materiał na nową płytę i cały możliwy czas poświęcaliśmy nie na przygotowanie się do koncertów, tylko na nagrywanie nowej płyty. Na tym koncercie właściwie zagramy większość tego nowego materiału. A to, co się może wydarzyć, właściwie w tej chwili się ustala. Świadomość, że ten koncert się zbliża, spowodowała ożywienie, mobilizację i impuls do tego, że się na poważnie za to bierzemy. To już jest właśnie ten moment, że nagle się zaczęły pojawiać pomysły i pracujemy nad tym na poważnie, bo jesteśmy na łączach, bo wysyłamy sobie różne koncepcje i zastanawiamy się, jak to zrobić, co zrobić, czego nie zrobić, z czym to wiązać, co poruszyć, czego nie ruszać. To się dzieje na bieżąco, ale nie chcemy niczego zdradzić, żeby nie stracić  zaskoczenia, bo siła działania też się z tego bierze.

 

Na pewno będzie można przedpremierowo posłuchać nowych numerów, to jest też w naszym starym stylu, bo robiliśmy tak zanim nagraliśmy pierwszą płytę. Łomotaliśmy koncerty wszędzie gdzie się dało. I rzeczywiście graliśmy wtedy też w Fugazi. To chyba było 17 stycznia, tak mi się wydaje, i to jeszcze nie nazywało się Fugazi, tylko to jeszcze była po prostu sala kinowa, gdzie rzeczywiście Waldek ze swoim kolegą robili po prostu dzień po dniu przez cały miesiąc koncerty. Dzień po dniu, każdego dnia. To było niesamowite. Pamiętam do dziś też te kolorowe plakaciki, które zapowiadały kolejne koncerty. No i jeden dzień w tym maratonie był takim dniem otwartym, na którym  mogły się zaprezentować zespoły kompletnie nieznane. I wystąpiło wtedy naprawdę dużo zespołów, które później funkcjonowały jako całkiem znane bandy. Ile ja tam spotkałem kolegów! Na przykład taki zespół Leszczers, tam grał Kostek, który później mnóstwo zespołów założył, m.in. Super Girl and Romantic Boys. Grał tam też Sebastian Witkowski, który jest muzykiem, ale przede wszystkim realizatorem z górnej półki. I jeszcze tam kolega jeden grał na perkusji, który później z Natalią Kukulską koncertował. Oni wszyscy wtedy byli naprawdę narwanymi młokosami. I te wszystkie zespoły, my wszyscy byliśmy tam… Naprawdę to był lot. Jak już cztery numery chyba zagraliśmy, to ja czułem w mostku każdy z nich. To było takie napięcie. Byłem wygięty do tyłu w ogóle…

 

Osoba Waldemara Czapskiego i te nawiązania do Fugazi czynią to wszystko bardziej specjalnym. Poznaliśmy się z Waldkiem, kiedy chodziłem z Paulusem po Fugazi i wszędzie mazakiem pisaliśmy “Kinsky”. Waldek złapał nas w tym świeżym, wymalowanym klubie i musieliśmy to wszystko czyścić.

 

Zagraliśmy tam później przed Armią. Wtedy Armia była zespołem grającym “Legendę” i oni zapełniali  każdą salę. Armia była wtedy wspaniała, a Fugazi to był taki Eden trochę, taka kraina szczęśliwej młodości. To też obrasta legendą coraz bardziej. Już tylko zostały te dobre wspomnienia, a o tych złych już nie chcemy pamiętać. A mnie też tam bramkarze wynosili i nie wszystko było takie cudowne, ale fakt, że mi głowy wtedy nie urwali, tylko mnie wynosili po prostu. To już dużo. bo czasy były takie, że można było naprawdę nieżle pałą dostać. Malownicze lata 90.

 

Ale jak sobie przypomnę jesień… Bo lato było wspaniałe, lato było wspaniałe w Fugazi, ale później jesień to już była końcówka. To już pamiętam ten mrok. Już jak wchodziłeś to czułeś, że tu jest inaczej. Już czułeś chłodek po prostu. Już lato miłości się skończyło. Czułeś ten chłodek i czułeś, że nie jesteś już tu swój. To już było tak, jakbyś przyszedł na przykład do sklepu i zobaczył, że wszyscy wynoszą sobie rzeczy. Zaczynają opierdzielać po prostu to miejsce, w którym byli i wynoszą wszystko. I tam miałeś wtedy takie wrażenie, że właśnie to się dzieje.

 

 

Sezamek: Zespół Kinsky zawsze grał totalnie popieprzoną muzykę, to oczywiście komplement, ale nie bójmy się tych słów! Czy wy w nowych utworach nawiązujecie do tej koncepcji artystycznej?

 

Tony Kinsky: Słuchaj, czy ja wiem, cz popieprzoną… Mi się tak zawsze wydawało, że jak ja to mogę złapać, to nie jest taka popieprzona (śmiech), a nie różnimy się aż tak bardzo. W tamtej chwili to był taki nasz sposób myślenia, takiego zaangażowania w tę estetykę, której w tamtym momencie używaliśmy, która była surowa i noise’owa. Chcieliśmy w to wejść bardzo mocno i zagrać coś, co nie będzie powtarzalne i takie przewidywalne. To było może nie “popieprzenie”, ale ciąg rzeczy, które nie są tak łatwo przewidywalne, które stanowią wciągający labirynt i które powodują zainteresowanie słuchacza. I myślę, że to podejście jest u nas cały czas, ale pojawiły się też inne elementy. Grałem w Dezerterze i w Deuterze,  trochę zobaczyłem jak koledzy z tych zespołów budują piosenki i zauważyłem, że forma piosenek nie musi być zła. Może to być bardzo fajne, mogą być w tym rzeczy, które są piękne i wciągające. Stąd w tej chwili w Kinskym próba połączenia tego. I bardzo chciałbym, żeby to było odczuwalne, wyraźnie odczuwalne, i żeby powstała z tego taka nośna opowieść jakaś.

 

Powiem szczerze, że trochę późno to się pojawiło u mnie, ale pomyślałem, żeby cała płyta była po polsku. Bo wtedy jest opowieść, która jest nośna. To jest opowieść, do której my gramy. To jest swego rodzaju muzyka filmowa, która z definicji jest różna. Pomysł jest taki, że to nie są tylko klocki, które po prostu wrzucamy z różnych stron, ale ma to być opowieść. Może nie do końca fabularna, może nie do końca liniowa, ale jednak opowieść. To tak jak z książkami – fabuła nie musi się rozpoczynać od początku do końca, tylko może się toczyć troszeczkę równolegle i może być zaburzony ten porządek czasowy. Ale to ma mieć jakieś znaczenie i ma być jakąś techniką, która ma coś wydobyć i coś spowodować. Dla mnie to też było wielkim odkryciem, kiedy czytałem „Podróż do kresu nocy” Louisa-Ferdinanda Céline’a – wcale niełatwa lektura, ale dopiero pod koniec zorientowałem się, że czytając tę książkę w pewnym letnie zaczynam łapać stan emocjonalny jej bohaterów. Poczułem, dosłownie poczułem, pewien rodzaj niepokoju, pewien rodzaj takich emocji, której nie masz, gdy jesteś obok, tylko gdy jesteś wewnątrz. To było dla mnie odkrycie, że to może tak działać i zacząłem znajdować techniki jak to robić w muzyce.

 

 

Sezamek: Rozumiem. Słuchając twoich słów mam takie wrażenie, że w tych nowych rzeczach bardziej będziecie przywiązywać wagę do treści niż do formy niż wcześniej to bywało?

 

Tony Kinsky: Może nie stawiajmy tego w opozycji, ale na pewno bardziej przywiązujemy wagę do treści niż do tej pory. Natomiast forma jest tutaj głęboko przemyślana i absolutnie ona nie jest w opozycji do treści, tylko ma tą treść po prostu podkreślać.

 

 

Sezamek: A będziecie też na koncercie sięgać do starszych rzeczy?

 

Tony Kinsky: Tak, bo płyta “Praetorium Futurum” nagrana w 1997 roku, czyli w okresie tych naszych wielkich odjazdów, została wydana prawie 20 lat później i jest świadectwem mojej ówczesnej twórczości oraz  zawiera potężny ładunek emocji. Niektóre numery są na tyle fajne, że cały czas je będziemy grać.

 

 

Sezamek: Jeszcze mnie jeden wątek bardzo interesuje: kiedy zacząłeś grać w Dezerterze i pracować jako akustyk w czasie występów zespołów, które wykonywały całkiem inną muzykę – jak odnalazłeś się w świecie muzyki prostszej, nie tak bardzo eksperymentalnej, bazującej właśnie na klasycznej konstrukcji piosenki? Duży miałeś problem, żeby się mentalnie przestawić na takie granie bardziej klasyczne?

 

Tony Kinsky: Na początku rzeczywiście to wszystko było dla mnie bardzo proste. Ale na szczęście zawsze znajdowałem jakiś haczyk, który był dla mnie ważny, żeby to zagrać. Po prostu wchodziłem w to, a im mocniej wchodziłem w to, tym bardziej odkrywałem takie rzeczy, które sprawiały, że dobrze się słuchało danego utworu. A w momencie, gdy zaczynałem się nudzić, to po prostu kombinowałem. Ale co ciekawe, gdy ja kombinowałem, to na przykład Robal, który był bardzo ambitny, traktował to jako wyzwanie. Przez to wzajemnie się inspirowaliśmy. Pomimo tego, że formalnie widnieję jako współautor tylko w dwóch numerach, to bardzo często jamowaliśmy i z tego później powstawały numery. Razem te rzeczy robiliśmy i była między nami synergia.

 

 

Sezamek: A czy zawsze się odnajdywałeś w przekazie, w treści, w tym, co Krzysztof Grabowski pisał i w tym, co Robert krzyczał? Podpisałbyś się pod tym bez problemu?

 

Tony Kinsky: Słuchaj, jak byłem w liceum, to wyszła epka z kawałkiem “Spytaj milicjanta”. Od razu poczułem, że tam chce być i odczuwałem to jako swoje teksty. A później miałem okazję je wykonywać. Były też numery, w których Krzysiek pisał o pierwszym razie w rzeźni, a ja wtedy jadłem mięso. Wystąpiłem też w reklamie kinowej i powstała na ten temat piosenka. Tak sądzę, że po prostu Krzysiu się zainspirował moim przypadkiem i jest to taka trochę ukryta kamera.

 

Zresztą wiele rzeczy musiałem przeżyć sam. Okazało się, że niektóre rzeczy wcale nie były łatwe i proste. Na przykład taka gra przed kamerą w reklamie kinowej i poczucie tego, że jesteś oglądany, spowodowało, że poczułem się nagi. To mnie tak zaczęło tripować, ta myśl o tym mnie prześladowała i  musiałem naprawdę wykonać potężną pracę, żeby móc sobie z tym poradzić, żeby móc zaśpiewać pewne teksty na przykład, żeby w ogóle móc też funkcjonować jako normalny człowiek bez poczucia, że jestem przez cały czas przez kogoś oglądany czy obserwowany.

 

 

Sezamek: Chcę to dobrze zrozumieć: taki występ przed kamerą był z twojego punktu widzenia większym odsłonięciem się niż występ na żywo na koncercie?

 

Tony Kinsky: Odpowiem tak: graliśmy z Dezerterem koncert w pełnej Stodole. I ludzie mnie rozpoznawali, ale czułem, że to nie są moi ludzie, nie znali mnie jako muzyka tylko kojarzyli mnie z tej reklamy. Ja nie byłem do tego w ogóle  przygotowany, grałem po prostu od zawsze w tych zespołach i taką sytuację bycia rozpoznawanym poza sceną musiałem rozkminić całkiem sam. To była paranoja, która przeszkadzała mi funkcjonować.

 

 

Rozmawiał Michał „Sezamek” Borowski

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz