IKS

Tomasz „Snake” Kamiński (Dance Like Dynamite) – rozmowa

tomasz-snake-kaminski-wywiad

Tomasz „Snake” Kamiński – znany jest przede wszystkim z wieloletnich występów w pop-rockowym zespole Golden Life. Wraz z zespołem nagrał cztery płyty: „Gold” (2000), „www.GoldenLife.pl” (2003), „Gwiazdy XX wieku” (2004) oraz „Hello, Hello” (2008). W 2011 roku objął funkcję gitarzysty w zespole wokalistki Doroty „Dody” Rabczewskiej. 20 maja 2021 r. będzie miała premierę płyta jego obecnego zespołu Dance Like Dynamite.

 

Zawsze jedyne, co chciałem dostać od Państwa i jego kolejnych rządów, to święty spokój. Co prawda przez myśl mi nie przeszło, że nastaną takie ponure czasy jak dziś, że o naszym życiu będzie decydował jakiś partyjny kacyk, ale to temat na inną rozmowę. W dodatku bardzo nieprzyjemną i skazaną na „nieparlamentarne” słownictwo z mojej strony (śmiech) – a także m.in o pandemii, graniu z Golden Life, nowej płycie Dance Like Dynamite i dlaczego uwielbia Dorotę Rabczewską – mówi w rozmowie ze SztukMix Tomek „Snake” Kamiński.

 
– Mariusz Jagiełło: Jak zdrowie? Wiadomo, w jakich czasach żyjemy. Jak „węże” radzą sobie w covidowej sytuacji?
 
Tomasz Kamiński: Dziękuję, całkiem dobrze. Szczęśliwie moi najbliżsi są zdrowi, rodzice zaszczepieni. Jest dobrze na tyle, na ile dziś w ogóle można powiedzieć, że jest dobrze.
 
– MJ: Skoro już poruszamy przykry temat pandemii, wszystkich rozmówców pytam, jak widzą przyszłość „pocovidową”. Myślisz, że wszystko wróci do normy czy świat już nie będzie taki, jak dawniej?
 
– TK: Jeśli weźmiemy pod uwagę tempo, w jakim dewastujemy naszą planetę, to świat w zasadzie od kilkudziesięciu lat, z roku na rok, nie jest „tym, co dawniej”. Nie trzeba być kimś wybitnie wnikliwym, żeby zauważyć prostą zależność, że skoro wycinamy w pień i zatruwamy ekosystem dbający o nasze zdrowie, to coraz gorzej znosimy zderzenie z wirusami i bakteriami. One były zawsze, ale teraz mają bardzo podatny grunt, który sami tworzymy. Natomiast jeśli pytasz, czy świat w wymiarze społeczno – ekonomicznym będzie taki, jak przed pandemią, to oczywiście, że nie. Po prawie półtorarocznym ćwiczeniu obostrzeń, zaostrzeń, zakazów i nakazów okazało się, że globalnie można w nowy, brutalny sposób zarządzać ludźmi bez większych konsekwencji. I byłbym mega naiwnym optymistą, gdybym wierzył w to, że w przyszłości nikt już nie wykorzysta tej wiedzy w celach politycznych czy ekonomicznych. Świat się zmienił, a ludzie się do niego przyzwyczają i dostosują, bo taką mamy naturę. Chciałbym oczywiście, żeby jedynymi zmianami po pandemii było to, że w końcu zaczniemy na co dzień przywiązywać wagę do higieny osobistej oraz żyć oszczędnie, bez zbędnych luksusów i miliona niepotrzebnych rzeczy, ale to jest „pobożne życzenie”. Poza tym zbyt dużo ludzi umarło bezpośrednio lub pośrednio przez pandemię (i cały czas umierają kolejni), żeby wszystko „wróciło do normy” i „było jak dawniej”.
 
– MJ: Faktycznie, ten wirus to tragedia dla wszystkich i wszyscy mamy sporo uwag do miłościwie nam panujących. A czy czujesz się „zaopiekowany” przez Państwo jako artysta? Były słynne dofinansowania, ale to było tak mało przejrzyste i klarowne, iż stworzyło wiele kontrowersji. Jak Ty oceniasz tę sytuację?
 
– TK: Chyba jestem w lepszej sytuacji (przynajmniej psychicznej) od niektórych moich znajomych z branży, bo jak postanowiłem dwadzieścia lat temu z hakiem zamienić swoje hobby na zawód, nawet przez moment nie pomyślałem, że będzie to zajęcie w jakikolwiek sposób związane z „państwowym wsparciem”. Z góry wiedziałem, że mogę liczyć tylko na siebie i nic w tym temacie się nie zmieniło. Dlatego nie jestem rozczarowany obecną sytuacją. Zawsze jedyne, co chciałem dostać od Państwa i jego kolejnych rządów, to święty spokój. Co prawda przez myśl mi nie przeszło, że nastaną takie ponure czasy jak dziś, że o naszym życiu będzie decydował jakiś partyjny kacyk, ale to temat na inną rozmowę. W dodatku bardzo nieprzyjemną i skazaną na „nieparlamentarne” słownictwo z mojej strony (śmiech). A wracając do pytania „czy czuję się zaopiekowany przez Państwo?”: W styczniu ubiegłego roku dostałem (tak, jak chyba większość ludzi sztuki i kultury) zapomogę z Ministerstwa Kultury. 1800 pln. Słownie: jeden tysiąc osiemset złotych polskich, zero groszy. I tak sobie myślę, widząc oczami wyobraźni scenkę rodem z mojego ukochanego Monthy Python’a… Siedzą sobie dzisiaj, ponad rok po tej „pomocy” w tym ministerstwie jacyś urzędnicy i jeden do drugiego mówi: „A ten Kamiński czy tam jakiś Snejk to dostał od nas zapomogę na życie?” „Oczywiście. 1800 złotych w styczniu zeszłego roku.” „O! To trzeba cwaniaczka koniecznie sprawdzić, czy nie siedzi za nasze pieniądze na Zanzibarze! Dzwoń do tego PRAWDZIWEGO Kamińskiego! Niech uruchomi służby!” Także tak… Liczę tylko na siebie. Obecnie żyję z tantiem z ZAiKS (Związek Autorów i Kompozytorów Scenicznych – przyp. aut.), czasami wpadnie zlecenie na kompozycję piosenki, muzyki ilustracyjnej lub też, jak ostatnio, masteringu audio do podcastów Biblioteki Miejskiej w Gdańsku. Pewnie ratuje mnie to, że od samego początku mojej muzycznej przygody nie interesowało mnie bycie tylko i wyłącznie gitarzystą. Uczyłem się realizacji dźwięku, nagrywałem przeróżne gatunki muzyczne, i jako realizator, i jako gitarzysta sesyjny. Realizowałem też audycje radiowe („Windą na Szafę” dla Radiostacji oraz „60 sekund na minutę” i „Wentylator” dla Programu 3 Polskiego Radia). W szkole podstawowej instrumentem, z którego co pół roku miałem egzamin, był fortepian. To z kolei przydaje mi się dzisiaj przy komponowaniu i aranżacji muzyki, która wykracza poza ramy klasycznego, rockowego składu na gitarę, bas i perkusję. Dlatego te umiejętności i wiedza spowodowały, że świat mi się nie zawalił, bo nie mogę nagle grać koncertów. Owszem, odczuwam skutki pandemii i będę je pewnie odczuwał jeszcze długo. Na przykład pewne plany muzyki do seriali i filmu, które miałem jeszcze pod koniec 2019 roku, utknęły w martwym punkcie, bo nie tylko branża muzyczna stoi w miejscu. Mam też świadomość, że w momencie zapaści gospodarczej, którą właśnie zaczynamy odczuwać, to sztuka i rozrywka nie są tym, na co człowiek może w pierwszej kolejności wydać kasę. Na szczęście moja żona w większym lub mniejszym stopniu też jeszcze może cały czas pracować w swojej branży, więc budżet domowy ciężej, ale jeszcze jakoś nam się domyka.
 
– MJ: Tak, jak powiedziałeś, podejmowałeś sporo różnych aktywności i poza współpracą z Dodą przede wszystkim jesteś znany z występów w zespole Golden Life. Byłeś pełnoprawnym członkiem grupy, uczestniczyłeś w nagraniu trzech albumów. Jak wspominasz ten okres?
 
– TK: Zespół Golden Life to było jedenaście lat mojego życia, więc trudno to w jakiś krótki sposób opisać. Były wzloty i upadki. Była też jedna tragedia, kiedy w wypadku samochodowym zginął nasz perkusista (Maciek Próchnicki – przyp. aut.). Zjeździliśmy z koncertami cały kraj wzdłuż i wszerz wielokrotnie, czasami grając w plenerze dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi, czasami w klubie dla parunastu. Lubiłem to, ale w pewnym momencie poczułem, że granie muzyki, które było pasją, zaczyna być rutyną. Co prawda realizowałem też wtedy swoje inne pomysły (napisałem muzykę do filmu „Segment’76”, pracowałem nad materiałem na płytę The Sneg), żeby mieć jakąś odskocznię, ale to jednak zespół pochłaniał zdecydowaną większość czasu. A w zespole nastała jakaś dziwna polityka, żeby się nie wychylać, grać co dają i z uporem maniaka nagrywać jakieś nijakie piosenki sformatowane pod radio, o niczym. Zupełnie nie tak to wyglądało na początku, a ja nie tak sobie wyobrażałem przygodę życia, jaką jest granie muzyki. Dlatego w pewnym momencie, po tych jedenastu latach, po ostatnim koncercie w sezonie letnim, we wrześniu 2010 pożegnałem się z chłopakami. I uwierz, nie była to prosta decyzja, podjęta z dnia na dzień. Nosiłem się z tym, mając nadzieję, że coś się zmieni na lepsze przez co najmniej dwa lata.
 
– MJ: Porozmawiajmy o teraźniejszości. Obecnie masz nowe wyzwania i nowy zespół. Dance Like Dynamite. Ty oczywiście szarpiesz struny, ale np. wokalistą jest Krzysztof Sadowski, bardziej znany jako fotograf, grafik, autor okładek (chociaż oczywiście miał epizody muzyczne). Czy możesz przybliżyć historię zespołu, resztę składu i jak doszło do tej współpracy?
 
– TK: Dance Like Dynamite to pomysł Krzysztofa (Sadowskiego, wokalisty grupy – przyp. aut.) mojego przyjaciela Mariusza Noskowiaka i Piotra Pawłowskiego. Kiedy pracowali nad pierwszym albumem „This Funeral is Sold Out”, zaprosili mnie do studia, żebym zagrał gitary w paru utworach. I w zasadzie na tym miało się skończyć, ale po premierze płyty zrodził się pomysł, żeby zagrać jeszcze koncert, w sumie dla znajomych w Spatifie w Sopocie. „Nosek” zdążył wtedy w międzyczasie wyemigrować do Londynu, więc zaproponowałem, żeby na perkusji zagrał z nami Karol Skrzyński, z którym grałem wcześniej w Golden Life i z którym grać po prostu bardzo lubię. Zagraliśmy parę prób, ten koncert w Spatifie i okazało się, że jest między nami „chemia” i pomysły na nowe rzeczy.
 
– MJ: Szykujecie się do wydania drugiego albumu. Kiedy premiera i czego możemy spodziewać się muzycznie po tej płycie? Wasz ostatni singiel „Sto tysięcy słońc” brzmi bardzo nowofalowo, wcześniejsze „Litania kłamstw” i „Szukam” też są w podobnym klimacie. Czy tutaj należy szukać muzycznych tropów?
 
– TK: Album nazywa się „Litania kłamstw”. Składa się z dwunastu piosenek. Jedenaście to nasze autorskie utwory, jedna to cover piosenki Shirley Bassey. Trafi na rynek dzięki dystrybucji Anteny Krzyku, a premierę będzie miał 20 maja. Trudno jednoznacznie określić jego brzmienie lub zamknąć w szufladce gatunkowej. Szczerze mówiąc to tropy muzyczne na tej płycie są bardziej wypadkową naszej wrażliwości, doświadczenia i potrzeby odkrywania czegoś, czego wcześniej nie graliśmy. Zresztą tak sobie zawsze wyobrażałem tworzenie muzyki. Może oprócz początków ze swoim pierwszym zespołem Red Rooster, kiedy miałem naście lat i byłem pod wrażeniem idoli, których słuchałem i też chciałem tak grać. Ale to normalna kolej rzeczy, kiedy stawiasz pierwsze kroki i uczysz się grać. Z tym, że nawet potem, po paru latach w Red Rooster też zacząłem eksperymentować z dźwiękami, których nie usłyszałem wcześniej na cudzych płytach. Szkoda zresztą, że nie zachowały się żadne nagrania z tego okresu…Ale wracając do „Litanii kłamstw”. Muzycznie na płycie są obok siebie utwory o nieoczywistej strukturze i aranżacji, jak tytułowa „Litania kłamstw”, ekstremalnie brutalne, z „blastami” na werblu rodem z black metalu, jeden utwór zahaczający o lekko jazzowe, „nowoorleańskie” granie czy trochę punk rocka. Jest też przestrzenny, „klawiszowy” utwór z tekstem w języku norweskim czy klasyczne, riffowo – rockowe „łojenie”. I to wszystko, pomimo tego, że wydaje się jakimś muzycznym „bigosem”, stworzyło na końcu spójną płytę – opowieść. W dodatku w wielu momentach na tej płycie usłyszałem coś, co mogę nazwać „brzmieniem Dance Like Dynamite”. I to jest dla mnie największy sukces i radocha. A jak ten album zaklasyfikują recenzenci? I czy uda im się jakoś sprytnie w którąś szufladkę nas wcisnąć? Sam jestem ciekaw. Choć nie spędza mi to snu z powiek, bo wiem już z kolei, że dorobiliśmy się całkiem sporej grupy ludzi, którzy lubią to, co gramy, mają otwarte głowy na nowe dźwięki i nie przywiązują wagi do tego, czy coś jest „nowofalowe”, „punkowe”, „metalowe”, „klubowe” czy inne „…owe”. Zresztą są tylko dwa gatunki muzyki: dobra lub zła. Mam nadzieję, że „Litania kłamstw” znajdzie uznanie słuchaczy i „zaszufladkują” ją jako dobrą.
 
– MJ: A jak rozkładają się prace twórcze w zespole?
 
– TK: Akurat „Litanię…” wyprodukowaliśmy i w większości napisaliśmy we dwóch razem z „Sado”. Dwa szkice utworów przyniósł Piotr (Pawłowski – przyp. aut.). Ale ta nasza dominacja z Krzysztofem nie była spowodowana chęcią wprowadzenia hegemonii w zespole. Stało się tak głównie ze względu na brak możliwości robienia prób i spotykania się w sposób regularny z całym zespołem przez zaistniałe okoliczności pandemiczne. Normalnie pewnie każdy z nas przynosiłby swoje pomysły na próbę i razem byśmy je ogrywali przed zarejestrowaniem. Mam nadzieję, że tak będzie wyglądała praca przy kolejnym albumie. Natomiast oprócz działań stricte muzycznych, Sado, jak już sam wcześniej zauważyłeś, jest fotografem i grafikiem, przez co zajmuje się też naszą oprawą wizualną. Ja natomiast dorzucam do niej od jakiegoś czasu teledyski. To od dawna jest moje hobby, które zacząłem realizować jeszcze przy The Sneg. Robiąc te różne filmiki „przewietrzam” sobie głowę od dźwięków, inspirując się przy okazji rzeczami dla mnie zupełnie nowymi.
 
– MJ: Wszystkie teksty na płycie będą po polsku? Wcześniej publikowaliście też utwory po angielsku, ale te ostatnie nagrania to już jedynie „polish language”. Jaką tematykę poruszają? Wiem, że to nie Twoja działka, ale nie wątpię, że orientujesz się „co autor miał na myśli”?
 
– TK: Na płycie jest dziesięć utworów po polsku, jeden po niemiecku i jeden po norwesku. Na początku zakładaliśmy, że tak, jak poprzednia i ta płyta będzie w całości po angielsku. Napisałem pierwszą kompozycję, która spodobała się chłopakom i jak przyjechałem do Sopotu, to w pokoju w ZAiKS-ie, w którym się zatrzymałem (a dokładnie w łazience do zainstalowanego w kabinie prysznicowej mikrofonu) „Sado” zaśpiewał w formie demo tekst, który napisał. Nie wyszło to źle, ale czegoś w tym wszystkim brakowało. Zasugerowałem, że może by spróbować po polsku? Bo tekst był fajny, ale po angielsku jakoś ginął w całości. Nie czuło się emocji. „Sado” wziął to do serca, wrócił do domu, przetłumaczył sam siebie z angielskiego na polski i tak zamiast „Litany of Lies” powstała „Litania kłamstw”. A dalej już poszło samo, bo Krzysztof przekonał się, że to, co chce przekazać w piosenkach ma zupełnie inny wymiar emocjonalny, jak śpiewa po polsku. Tym bardziej, że śpiewa o tym, co sam przeżył. Na przykład o wychodzeniu z nałogów, co samo w sobie jest niezwykle trudnym doświadczeniem.
 
– MJ: Nie sposób nie zapytać Cię o wieloletnia współpracę z Dodą. Zaczęliście w 2011 roku. Jak do tej współpracy doszło?
 
– TK: Jak już wcześniej wspominałem, po rozstaniu z Golden Life próbowałem sobie jakoś na nowo zorganizować życie, znaleźć dla siebie jakąś nową drogę. Choć, szczerze mówiąc, miałem wszystkiego dosyć, a już zwłaszcza biegania z gitarą po scenie (śmiech). I po pół roku, kiedy tak siedziałem w lekkim marazmie, zadzwonił do mnie mój stary, dobry kumpel, który grał z nią w zespole na basie. Usłyszał, że już nie gram w Goldenach, a Doda właśnie szukała gitarzysty, bo z dotychczasowym właśnie kończyła współpracę. I czy bym nie chciał do nich dołączyć? Możesz mi wierzyć lub nie, ale namawiał mnie na to przez parę kolejnych dni, bo ja nie byłem jakoś przekonany do tego pomysłu. W końcu jak dałem się namówić, to okazało się, że dopiero będę brał udział w całym castingu na gitarzystę Dody wraz z paroma innymi kandydatami. Koniec końców zostałem gitarzystą koncertowym Dody. Zjeździłem z nią kawał świata, brałem udział w trzech dużych trasach, z wielopiętrowymi scenami, tancerzami, efektami pirotechnicznymi i całym tym show, jakich praktycznie w naszym kraju nie ma. To była mega przygoda i jednocześnie nauka. Nawet to, że po tylu latach grania w Golden Life nagle scena nie należała do mnie, tylko byłem jednym z muzyków akompaniujących Jedynej Gwieździe Na Scenie, to był dobry kubeł zimnej wody i szansa, żebym spojrzał na swoją karierę ze zdrowym rozsądkiem po parunastu latach grania. Jest zresztą dużo, dużo więcej zajebistych rzeczy, które przeżyłem grając z Dodą, ale to się nadaje na osobny wywiad, ewentualnie (śmiech). Przy okazji sprostuję tutaj jakieś plotki, które od lat słyszę tu i ówdzie, że odszedłem z Golden Life, żeby z nią grać. Nic takiego nie miało miejsca. Pożegnałem się z zespołem licząc się z tym, że może już nigdy więcej nie stanę na scenie. I ok, podjąłem decyzję, zaszyłem się w swoim domowym studio i dłubałem sobie dalej jakieś pomysły, a pierwszy telefon z propozycją grania u Dody dostałem, tak jak powiedziałem wcześniej, pół roku później, w styczniu 2011.
 
– MJ: Dorota Rabczewska uważana jest za bardzo kontrowersyjną, barwną postać. A jak Ty ją oceniasz po wielu latach znajomości i współpracy? Zresztą sam wspomniałeś o zajebistych rzeczach, które wspólnie przeżyliście. Na pewno masz w głowie wiele historii i anegdot.
 
– TK: Jest kontrowersyjna, barwna, ma na siebie pomysł i wie, czego chce. To wie każdy. Ja ją lubię, bo jak ona ciebie lubi, to na dobre i na złe a jak nie, to da ci w zęby i po sprawie (śmiech). Uwielbiam to! Mam zresztą podobne podejście do życia. Co do historii i anegdot, to wiem, że właśnie pisze lub już napisała swoją autobiografię, więc nie będę jednak wyskakiwał przed szereg (śmiech).
 
– MJ: No dobrze, odpuszczę tę kwestię i zakupię w przyszłości jej książkę, a jak obecnie wygląda Twoja sytuacja w jej zespole?
 
– TK: Tak, jak wszystkich innych we wszystkich innych zespołach. Nie wiadomo, co się wydarzy i czy w ogóle się wydarzy, a jak się wydarzy, to kiedy i co…? Nawet teraz rozmawiamy przecież o nowej płycie Dance Like Dynamite, nie poruszając tematu koncertów, które mogłyby ją promować. Bo na dzień dzisiejszy takich nie ma, z wiadomych przyczyn.
 
– MJ: Na koniec zapytam – wolisz węże czy koty?
 
– TK: Tak… Strasznie wieśniacka jest ta moja ksywka ale cóż… Przywykłem już do niej (śmiech). Imię i nazwisko też mam niezbyt oryginalne, więc przynajmniej ten „Snake” coś komuś mówi. W temacie zwierząt to akurat lubię wszystkie (choć oczywiście nasze dwa domowe koty – Zosię i Jimiego najbardziej i bezapelacyjnie je z żoną kochamy . Jeszcze przed pandemią w wolnych chwilach, przynajmniej raz w tygodniu pracowałem jako wolontariusz w warszawskim Zoo. Jeździłem tam rano rowerem „na kuchnię” i zajmowałem się rozdzielaniem, przygotowaniem i wydawaniem jedzenia dla poszczególnych zwierzaków. Bardzo to lubię i mam nadzieję, że jak skończy się ten pandemiczny stan to wrócę do tej pracy.
 
– MJ: Dziękuję bardzo za rozmowę.
 
– TK: Również bardzo dziękuję i życzę wszystkim zdrowia i pogody ducha. Będzie dobrze!

Rozmawiał: Mariusz Jagiełło

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma 2 komentarzy

    1. Snake

      no właśnie nie wiem skąd się wziął ten błąd w „Dzienniku” ale takie rzeczy się zdarzają:) pozdrawiam.

Dodaj komentarz