Gdyby metal miał własnego pradawnego potwora, istotę z głębin ewolucji, która przetrwała miliony lat tylko po to, by dziś wypełznąć z błota i rozszarpać nas riffami – byłby nim „Gods of Pangaea” – krwiożerczy, potężny i ewolucyjnie doskonały. Charlie Griffiths, gitarzysta Haken, stworzył album, który wciąga słuchacza w wir riffowego szaleństwa, celebrując złotą erę thrashu i progresji, a jednocześnie brzmiąc świeżo i współcześnie. To prawdziwa uczta dla fanów potężnych brzmień – płyta wypełniona po brzegi riffami, które pachną latami 80. i 90., ale uderzają z nowoczesną siłą i precyzją chirurga uzbrojonego w sześcio strunowa piłę mechaniczną.
Griffiths zaprosił do współpracy imponujące grono wokalistów: Tommy’ego Rogersa (Between the Buried and Me), Danïela de Jongha (Textures), Vladimira Lalicia (Organised Chaos), a także Rody’ego Walkera (Protest the Hero). Każdy wnosi swoją unikalną energię, temperament i brzmienie, ale to Charlie trzyma mocno ster – prowadzi ten potężny muzyczny statek przez burzliwe morza metalu i nie pozwala, by chociaż przez sekundę zrobiło się nudno. Wszystko jest tu przemyślane, poukładane, ale jednocześnie kipiące dzikością – jak pradawne siły natury wyrywane z ziemi przez gitarowe tornado.

Już otwierający „Tyrannicide” wali prosto między oczy – riffy tną niczym brzytwa, sekcja rytmiczna sunie niczym pancerna kawaleria, a wokal wbija się w umysł jak cios młota. Griffiths nie cacka się – od razu ustawia poprzeczkę wysoko. Kiedy nadchodzi solówka, można tylko podnieść pięść w geście triumfu. To początek, który od razu pokazuje, że nie będzie taryfy ulgowej – to jazda bez trzymanki.”Gods of Pangaea” to groove’owa potęga – riffy pulsują, bas śmiga z gracją drapieżnika, a refren zostaje w głowie na długo. Gdy tempo nieoczekiwanie zwalnia, a wokal przybiera mroczny, przesterowany charakter, dostajemy chwilę złowieszczej hipnozy. Ale to tylko cisza przed kolejną burzą – sekcja rytmiczna odpala karabin maszynowy, a gitary wracają z precyzją i wściekłością drapieżnika. Całość przypomina rytuał – pogański taniec na zgliszczach cywilizacji.
Jeśli szukasz najcięższego momentu płyty, bez wątpienia będzie to „Lost Continent”. Bas sunie tu niczym tytaniczny walec, gitary miotają się z dziką furią, budząc skojarzenia z najcięższymi momentami Meshuggah czy Gojiry. Tommy Rogers na wokalu pokazuje pełen wachlarz emocji – od wściekłości po melancholię, tworząc wokalny pejzaż pełen napięcia i wewnętrznych rozdarć. Ten numer przygniata, ale jednocześnie fascynuje – jak spojrzenie w otchłań, od której nie można oderwać wzroku.Nie można też pominąć „Give Up the Ghost” – perkusja rządzi tu od pierwszej sekundy. To utwór, w którym wszystko się zgadza – riffy sieką bezlitośnie, a refren… ten refren to prawdziwa petarda! Moc, melodia i siła spotykają się w idealnych proporcjach, tworząc jeden z najbardziej uzależniających momentów na płycie. To właśnie ten utwór mógłby być wizytówką całego albumu – esencją stylu Griffithsa, w którym spotykają się miłość do klasyki i nieustanna potrzeba eksplorowania nowych brzmieniowych terytoriów.
Gods of Pangaea to nie tylko hołd dla wielkich riffowych klasyków – to nowoczesne arcydzieło gitarowego szaleństwa. Każdy numer pulsuje energią, pomysłowością i pasją. Griffiths udowadnia, że metal może być jednocześnie techniczny, chwytliwy i emocjonalny. Że można grać ostro, ale z głową. Że można tworzyć progresywne struktury, nie zapominając o mocy i chwytliwości riffu.Dla mnie to płyta, która wchodzi w krew – uzależnia od pierwszego odsłuchu, a z każdym kolejnym odsłania nowe warstwy. Jaram się nią do granic możliwości! Jeśli kochasz potężne riffy, bezkompromisową energię i progresywną odwagę – Gods of Pangaea to pozycja obowiązkowa.
Ocena: 6/6
Marek Pruszczyński (Dezarbuzator ) 
Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek. “Gods of Pangaea” oraz poprzednie wydawnictw od Tiktaalika możecie nabyć między innymi w knockout music store (tutaj)
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: