IKS

Johnny McKelvey (The Rumjacks) [Rozmowa]

rumjacks-rozmowa

Oryginalnie pochodzący z Australii (ale którego członkowie od lat już zamieszkują różne części świata) The Rumjacks – jeden z najbardziej znanych i uznanych zespołów reprezentujących scenę, którą zwykliśmy określać mianem celtyckiego punk rocka – powracają z kolejnym albumem studyjnym – „Dead Anthems” – i ruszają w długą trasę promującą to wydawnictwo. W rozpisce – jak zawsze – nie zabrakło Polski. Na kilka dni przed warszawskim koncertem miałam okazję i wielką przyjemność spotkać się z Johnnym McKelveyem – basistą grupy. Porozmawialiśmy o wbrew pozorom pełnych życia umarłych pieśniach, procesie powstawania albumu, singlach go reprezentujących, a także o The Pogues, sile celtyckiej muzyki folkowej, no i o tym, dlaczego band ma do naszego kraju tak duży sentyment.

 

Magda Żmudzińska: Jesteście właśnie w trasie po Europie. Jak do tej pory wygląda przyjęcie przez publiczność utworów z Waszej najnowszej płyty?

 

Johnny McKelvey: Szczerze mówiąc, byliśmy nieco zdenerwowani tym, jak ludzie na nie zareagują. Album wychodził w momencie, gdy zaczynaliśmy trasę, a więc nie było możliwości, aby zdążyli się z nim zapoznać. Oczywiście wypuściliśmy wcześniej pojedyncze single, ale na koncertach zdecydowaliśmy się sięgać nie tylko po nie. I to niesamowite jak w tak krótkim okresie czasu te kawałki doskonale się przyjęły, fani śpiewają je z nami na całe gardło i to jest dla nas najlepsza recenzja tej płyty. Oczywiście w setliście nie ma wszystkich 12 numerów, cały zestaw to dobry mix tego co nowe, z tym co stare i czego na koncercie The Rumjacks zabraknąć nie może.

 

 

MŻ: Na rozpisce trasy znalazła się też Polska, co bardzo nas cieszy. Mam wrażenie, że macie do naszego kraju duży sentyment?

 

JM: Jak najbardziej! Właśnie ostatnio nawet o tym myśleliśmy i rozmawialiśmy, bo to właśnie u Was zagraliśmy swój pierwszy koncert w Europie w ogóle. To było na festiwalu w Jarocinie. Świetnie go wspominamy. Potem wracaliśmy tu jeszcze wielokrotnie i za każdym razem spotykaliśmy się z bardzo dobrym przyjęciem. Zawsze jest tu naprawdę świetna energia, dlatego też gdy ustalamy szczegóły nowego touru po Starym Kontynencie, upewniamy się, że Polska znajdzie się na liście.

 

 

MŻ: Bardzo miło mi to słyszeć! Przechodząc do Waszej najnowszej płyty – muszę przyznać, że bardzo podoba mi się jej tytuł, można go interpretować na wiele różnych sposobów. Paradoksalnie „Dead Anthems” to pieśni pełne życia. Co dla Ciebie oznacza to określenie, jak Ty je odczytujesz?

 

JM: Celna uwaga, podoba mi się. Wiesz, zawsze chcemy pozostawiać to szerokie pole do interpretacji, tak, aby każdy z naszych utworów i tekstów mógł wyciągnąć to, co jemu jest najbliższe. Dla mnie ten tytuł to przede wszystkim trafna metafora współczesnego stanu muzyki. Jest z pewnością cała masa lepszych płyt niż ta, którą wydaliśmy, a o których być może nigdy nie usłyszymy. Niestety. Czasy i rynek są jakie są – rządzi Internet i algorytmy. I te rządy są bardzo niesprawiedliwe. Wielu artystów rezygnuje z tej walki i choćby mieli najlepsze piosenki na świecie, prawdziwe perełki, przejawy geniuszu, rzeczy absolutnie unikatowe i przełomowe – dopóki z nimi nie wyjdą, dopóki będą je więzić w swoich głowach, notatnikach, czterech ścianach, będą to martwe hymny. Oczywiście może też wydarzyć się tak, że nawet gdy z nimi wyjdą do świata i tak przegrają tę nierówną bitwę i nie zostaną usłyszani, ale to już temat na odrębną, szerszą dyskusję. Sęk w tym, żeby się nie poddawać i dać szansę sobie i tym dziełom. My zebraliśmy najlepsze kawałki, jakie byliśmy w stanie razem nagrać, i wydaliśmy album, który dotarł do jakiejś grupy odbiorców. Z tej perspektywy patrząc, jesteśmy wielkimi szczęściarzami.

 

Okładka najnowszej płyty zespołu

 

 

Przy produkcji tej płyty współpracowaliśmy z Petem Steinkopfem z The Bouncing Souls. Od początku wiedzieliście, ze chcecie ten krążek zrealizować właśnie z nim?

 

JM: Na etapie wczesnego planowania mieliśmy w głowie i na liście kilku producentów. Wiedzieliśmy natomiast, że chcemy kogoś, w stosunku do kogo będziemy absolutnie pewni, że ogarnie zarówno tę stronę muzyczną, jak i zespół. Zrobiliśmy burzę mózgów i Mike zaproponował Pete’a, z którym pracował już wcześniej w Mickey Rickshaw. To była ciekawa idea, dobrze z nami rezonowała. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami The Bouncing Souls, którzy są ojcami chrzestnymi tych potężnych, hymnowych refrenów. Zadzwoniliśmy do Pete’a, przesłaliśmy mu kilka demówek, spodobały mu się i wskoczył na pokład.

 

 

MŻ: Pierwszym singlem reprezentującym to wydawnictwo był otwierający płytę „Come Hell or High Water”, do którego powstał też świetny teledysk. To ważny utwór podejmujący temat imigracji, który nigdy się nie starzeje…

 

JM: Tak, to coś, co jak świat stary, długi i szeroki, było, jest i zawsze będzie aktualne. Dążenie do lepszych warunków, możliwości – to nic nowego. Nie wiem, czy Mike pisząc słowa do te piosenki, korzystał z doświadczeń własnej rodziny czy kierował się jakąś konkretną opowieścią, a może czy było to dla niego bardziej pociągnięcie pędzla mające na celu stworzenie obrazu ludzi poszukujących lepszego życia w ogólnym ujęciu, ale z całą pewnością wraz ze zmieniającym się klimatem politycznym i rosnącymi na tym tle napięciami, piosenka ta nabiera dziś podwójnego znaczenia. Czasem dzieje się tak, że utwór staje się bardziej polityczny niż było to jego pierwotnym zamiarem.

 

 

MŻ: Na drugi singiel wytypowaliście „Irish goodbye on St. Valentine’s Day” i muszę powiedzieć, że to naprawdę niesamowite jak potraficie pięknie i na pierwszy rzut ucha optymistycznie, z nadzieją, opowiadać smutne historie. To cecha charakterystyczna nie tylko The Rumjacks, ale mam wrażenie całego celtyckiego punk rocka.

 

JM: Bardzo dziękuję! I tak, myślę, że to rzeczywiście domena nie tylko nas i stylistyki, w której się obracamy, ale szerzej – całej celtyckiej muzyki folkowej. To opowiadanie historii między miłością a stratą, dobrymi i złymi czasami, radością i smutkiem, ale rzeczywiście tym, co to wszystko wyróżnia jest to, w jaki sposób jest to przedstawione. Jest tu cała masa smutnych piosenek, ale jeśli nie zagłębić się dokładnie w tekst, to pewnie przez melodię i brzmienie słucha się ich z uśmiechem na twarzy. To ciekawy kontrast.

 

 

MŻ: I ciekawy, angażujący słuchacza zabieg. Jako trzeci singiel ukazał się „Cold Like This” z gościnnym udziałem Kena Caseya z Dropkick Murphys. Wszyscy znacie się bardzo dobrze zarówno z nim, jak i całym jego zespołem. Czy udział Kena w tym utworze był odgórnie zaplanowany czy pomysł ewoluował naturalnie?

 

JM: Powiedziałbym, że bardziej naturalnie niż zaplanowanie. Mike miał tę piosenkę od dawna, nagraną na demo. Utrzymana jest w stylu szantowym, którego normalnie nie robimy, ale który zawsze gdzieś tam krąży wokół nas. Wszyscy uwielbialiśmy tę demówkę i w końcu zdecydowaliśmy, że musimy nad nią popracować i ją wydać. Z Dropkick Murphys koncertowaliśmy przez 2 lata, w czasie których zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi – zarówno z Kenem, całą grupą, jak i ich ekipą. To są bardzo dobrzy ludzie. Otoczyli nas opieką i okazali nam mnóstwo serdeczności. Gdy pracowaliśmy nad „Cold Like This” w studiu postanowiliśmy poradzić się Kena w kilku kwestiach związanych z tym utworem. Z chęcią i radością, że może nam pomóc, wpadł do nas i tak to wszystko się świetnie układało, że ostatecznie zrealizowaliśmy ten numer razem.

 

 

MŻ: Efekt jest naprawdę fantastyczny! Ale moim ulubionym jest chyba zamykający płytę „Some Legends Never Die”, który – jak sądzę – jest przepięknym hołdem dla Shane’a MacGowana, zgadza się?

 

JM: Jak najbardziej! Nie wyobrażaliśmy sobie innego zakończenia tej płyty niż ten podnoszący na duchu tribute to. Wiesz, myślę że na każdy zespół, który gra w takim stylu jak my – ale nie tylko, bo stawiałbym, że każdy folk punkowy czy szerzej nawet, klasycznie punkowy –  Shane i jego band wywarli ogromny wpływ. The Pogues są ojcami chrzestnymi tej sceny, nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie oni – nie istnielibyśmy w takiej formie. Nie byłoby nas, Dropkick Murphys, Flogging Molly i pewnie całej masy innych kapel. I choć Shane odszedł, jego muzyka i dziedzictwo zostaną z nami na zawsze. I na zawsze będzie on żył – zarówno we własnych utworach, jak i tych, które powstały na jego cześć. Chcieliśmy mu podziękować, to co zrobił dla nas i dla naszej muzyki nigdy nie przeminie.

 

zdj. materiały promocyjne

 

MŻ: Pięknie powiedziane! Zmierzając powoli ku końcowi – Mike, z którym znaliście się i okazjonalnie przecinaliście już od lat, na stałe dołączył do składu w 2020 roku. W jakim stopniu ta zmiana wpłynęła na energię wewnątrz zespołu?

 

JM: To była dla nas duża, w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu, zmiana. Jesteśmy bardziej produktywni i czerpiemy naprawdę mnóstwo frajdy ze wspólnego pisania, nagrywania i koncertowaniu. Jesteśmy nadal tym samym starym The Rumjacks, ale mam wrażenie, że jesteśmy o wiele szczęśliwsi. Pozostajemy wierni temu, co zawsze robiliśmy, a jednocześnie jesteśmy aktualnie najlepszymi wersjami samych siebie. I myślę, że wyraźnie to słychać w każdej nowej piosence.

 

 

MŻ: Słychać, jak najbardziej! To już na sam koniec – wiem, że w czasie nagrywania „Dead Anthems” zarejestrowaliście mnóstwo materiału, znacznie więcej, niż to, co znalazło się w tych 12 utworach. Planujecie coś z nim zrobić w najbliższej przyszłości?

 

JM: Cóż, są dwie odpowiedzi na to pytanie. Pierwsza z nich jest taka, że ​​nie mogę na nie odpowiedzieć. (śmiech) Bo wiadomo, coś może się zawsze ukazać, ale wolelibyśmy, żeby była to niespodzianka. Druga odpowiedź jest taka, że rzeczywiście wszystkich pomysłów – ale tu trzeba doprecyzować, że nie w każdym przypadku były to całe utwory, czasem były to tylko pojedyncze zwrotki czy refreny, a czasem jedynie riffy czy przejścia – mieliśmy ponad 60. Natomiast ten tuzin kawałków, który znalazł się na płycie, to jest esencja, to jest najlepsze, co byliśmy w stanie z tego wyciągnąć. Nie oznacza to jednak, że pozostała pięćdziesiątka była do niczego i wylądowała w koszu, na pewno będziemy z tym działać coś dalej. Kiedy? Nie wiem. Ale z pewnością nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.

 

 

Rozmawiała Magda Żmudzińska

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

 

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz