Jeżeli ktoś kiedyś pokusiłby się o stworzenie listy najbardziej niedocenionych płyt w dyskografii The Rolling Stones, wydane w 1976 roku „Black and Blue” miałoby murowane miejsce na podium… Chociaż Stonesów kocham z całego serca, przez lata to wydawnictwo dziwnym trafem zupełnie mnie omijało i mam wrażenie, że nie jestem w tym odosobniony. Zawsze gdzieś ginęło w cieniu wielkich klasyków, takich jak „Exile on Main St.”, „Sticky Fingers” czy „Let It Bleed”. Powiem więcej – częściej sięgałem nawet po psychodeliczne „Their Satanic Majesties Request” czy nawet taneczne „Emotional Rescue” niż właśnie po „Black and Blue”. Jeżeli prześledzimy historię zespołu z połowy lat 70., można odnieść wrażenie, że od momentu premiery album ten miał wyjątkowo pod górkę. Nawet sami Stonesi nie zrobili wiele, by pomóc mu pozbyć się tej nieszczęsnej i krzywdzącej łatki „albumu przejściowego”, którą przypinano mu od samego początku. A szkoda, bo dziś – niemal pięć dekad później – „Black and Blue” prezentuje się zaskakująco dobrze i wnosi wiele świeżości do muzyki Stonesów z tamtych czasów. W przyszłym roku krążek będzie obchodził okrągłą 50. rocznicę powstania, a już dziś możemy zacząć świętować to wydarzenie dzięki bardzo ciekawemu wznowieniu, jakie trafiło na sklepowe półki i serwisy streamingowe. To idealny moment, by zanurzyć się w ten album jeszcze raz – wsłuchać się w jego unikatowe brzmienie, a przy okazji odkryć pokręconą historię powstania i zrozumieć, jak wszystkie te okoliczności wpłynęły na jego zawartość.
„Black and Blue” jest w historii Rolling Stones płytą niezwykle istotną, między innymi dlatego, że to właśnie na niej Ronnie Wood pojawił się po raz pierwszy jako oficjalny członek zespołu. Jednak to, czy dołączy on do grupy na wczesnych etapach sesji nagraniowej, nie było wcale takie oczywiste. Żeby zrozumieć złożoność całego tego zamieszania związanego z nagraniem „Black and Blue” i podmianą Micka Taylora właśnie na Wooda musimy cofnąć się kilka lat wcześniej… Wszyscy wiemy, jaką reputację miał zespół w tamtych latach, ale wbrew pozorom nie chodzi tu o narkotyki. No dobra, może trochę…, bo na pewno konflikt tlący się wewnątrz tkwiącego w uzależnieniu zespołu w jakimś stopniu musiał być przez nie podsycany. A przypomnijmy, że był to środek lat 70., czas, w którym Rolling Stones nawet nie próbowali kryć się ze swoim zamiłowaniem do ostrych imprez i używek, a sytuacja wielokrotnie wymykała się spod kontroli. Wystarczy przypomnieć słynny nalot policji na dom Richardsa z 1976 roku, który zakończył się postawieniem mu zarzutów po konfiskacie skrzyni z narkotykami, rewolweru Smith and Wesson, Shotguna i 110 sztuk amunicji. Główny problem tkwił jednak w relacji pomiędzy Taylorem a Mickiem Jaggerem i Keithem Richardsem – czyli duetem trzymającym władzę w Stonesach. Z roku na rok w Micku Taylorze narastała frustracja i rozgoryczenie z powodu raczej mizernego uznania jego wkładu w proces twórcy i spychania na margines przez kolegów. Pominięto go na liście twórców „Goats Head Soup” z 1973 roku i ta sama sytuacja powtórzyła się właśnie rok później przy okazji „It’s Only Rock 'n Roll”. Ale szala goryczy w końcu się przelała. Taylor z dnia na dzień rzucił przysłowiowymi papierami i Stonesi, na moment przed wejściem do studia nagraniowego, zostali bez jednego z gitarzystów – człowieka, z którym nagrali między innymi „Let It Bleed”, „Sticky Fingers” i „Exile on Main St.”, czyli żelazne klasyki muzyki rockowej, bez których ten gatunek nie byłby taki sam.
No więc mamy rok 1975. Stonesi byli u szczytu swojej popularności – nie bez powodu uznawano ich za najlepszy zespół rock’n’rollowy na świecie (czego żywym dowodem są koncerty dołączone do wersji deluxe „Black and Blue”!). Nagła decyzja Micka Taylora o opuszczeniu grupy była niczym kubeł zimnej wody wylany na głowy niczego niespodziewających się kolegów z formacji. Nieświadomych nie znaczy niewinnych, bo jestem w skłonny uwierzyć w to, że Taylor faktycznie był gorzej traktowany. Z pewnością cała ta sytuacja wybiła zespół z rytmu… może trochę ich spowolniła, ale bynajmniej nie zatrzymała. Żal z pewnością pozostał, jednak mimo wszystko dość szybko się otrząsnęli i równie szybko trafili do studia. Nagranie materiału na następcę „It’s Only Rock 'n Roll” odbywało się równolegle z przesłuchaniami kolejnych gitarzystów mogących potencjalnie zająć puste miejsce po Micku Taylorze. I tu dochodzimy do najciekawszego elementu „Black and Blue”, który sprawia, że jest on tak unikalny.

Część nagrań zarejestrowanych podczas sesji – a może raczej castingu na nowego gitarzystę – ostatecznie trafiła na album, sprawiając, że stał się on jeszcze bardziej różnorodny. W solówce „Hand of Fate” oraz w utworach „Memory Motel” i „Fool to Cry” usłyszymy Wayne’a Perkinsa – doskonałego gitarzystę, którego styl łączy w sobie blues i soul. Jego charakterystyczne ciepłe brzmienie wniosło do nagrań wyjątkową głębię i idealnie wpisało się w klimat płyty. W szczególności słychać to właśnie w balladach. Jak duże znaczenie miały te sesje nie tylko dla „Black and Blue”, ale i dla późniejszych wydawnictw w dyskografii Stonesów, może świadczyć fakt, że ballada „Worried About You” z wydanego w 1981 roku „Tatoo You”, w której nagraniu brał udział właśnie Perkins, powstała przy okazji tamtych pamiętnych przesłuchań.
Kolejnym kandydatem na miejsce Taylora był Harvey „The Snake” Mandel. Były członek Canned Heat, z którymi wystąpił m.in. na legendarnym Woodstocku w 1969 roku. W przeciwieństwie do Perkinsa, cechowało go dużo bardziej eksperymentalne podejście do gry. To właśnie jego solówkę można usłyszeć w przebojowym funkowym „Hot Stuff”, pojawił się także w nostalgicznej balladzie „Memory Motel”. Dla sprostowania dodam, że Harvey Mandel zagrał w tym drugim na gitarze elektrycznej, natomiast Wayne Perkins na gitarze akustycznej.
Przez przesłuchania przewijała się cała śmietanka ówczesnej sceny gitarowej. Peter Frampton, Steve Marriott (wspólny mianownik – zespół Humble Pie, który razem zakładali), Robert A. Johnson, Jeff Beck czy mistrz improwizacji i prawdziwy wirtuoz gitary Rory Gallagher. W ich przypadku skończyło się głównie na jam session. Niektóre z nagrań pochodzących z tych sesji możemy znaleźć na bonusowym dysku tego wydania „Black and Blue” nazwanym „Outtakes and Jams”. Na trzech z nich pojawił się właśnie Jeff Beck. Na „Rotterdam Jam” wspólnie z Robertem A. Johnsonem. Ostatni, czwarty jam, jaki trafił na krążek, zatytułowany „Chuck Berry Style Jam”, został nagrany z Mandelem.

Lista gości, jacy przewijali się przez sesje, do dziś elektryzuje fanów gitary. Krążyły nawet plotki, że riff do najbardziej przebojowego fragmentu albumu, czyli „Hot Stuff”, wymyślił sam Rory Gallagher. Ile jest w tym prawdy? Nie wiem – z pewnością wiele jego pomysłów, jakie narodziły się podczas tamtych pamiętnych jamów, wpłynęło na efekt końcowy płyty, ale czy akurat ten konkretny riff był jego? Jedyne, co udało mi się znaleźć, to anegdotka dotycząca powstania nazwy utworu otwierającego płytę. Podczas jednej z sesji Mick Jagger poprosił Gallaghera o zagranie riffu do kawałka, który miał w głowie. Zanim do tego doszło, Mick chciał nalać sobie kawy z ekspresu. Stety/niestety poparzył się wrzątkiem i powiedział: „O cholera, ale gorące!”. A Rory na to: „Hot Stuff – to ma być tytuł tego kawałka?”.
No i dochodzimy do ostatniego z zaproszonych na przesłuchania gości, który w końcowym rozrachunku najbardziej przypadł Stonesom do gustu i pozostał członkiem kapeli przez kolejne 50 lat. Chodzi oczywiście o Ronniego Wooda, wówczas jeszcze członka The Faces, którego energia i rock’n’rollowy luz idealnie wpasowały się w klimat formacji. To właśnie on okazał się brakującym elementem układanki – chemia pomiędzy nim a Keithem Richardsem, której tak brakowało w relacji z Taylorem, była nie do podrobienia, a wspólne jam sessions tylko to potwierdziły. Wood zagrał na gitarze w trzech utworach: „Cherry Oh Baby”, „Hey Negrita” oraz „Crazy Mama”. Dodatkowo można usłyszeć jego wokale wspomagające na kilku innych kompozycjach. Zresztą nie ma się co dziwić, że to właśnie na niego padło, bo Wood już od dłuższego czasu był związany ze Stonesami. Utwór tytułowy z poprzedzającego „Black and Blue” albumu, czyli „It’s Only Rock 'n Roll (But I Like It)” powstał w domowym studiu Ronniego w Londynie, podczas spontanicznego jam session, na które wpadli Mick Jagger i Keith Richards. Co ciekawe w nagraniu można usłyszeć też głos Davida Bowie w chórkach oraz perkusję Kenney’a Jonesa z Faces.
Jeśli spojrzeć na „Black and Blue” jako całość, wyłania się album wyjątkowo eklektyczny – może nawet najbardziej różnorodny w dorobku The Rolling Stones. Mam wrażenie, że właśnie ta stylistyczna mieszanka może być jednym z powodów, dla którego część słuchaczy traktuje tę płytę po macoszemu. Zespół sięgnął na niej po soul, funk, R&B, a nawet reggae i kilka innych gatunków. Sposób, w jaki je wymieszali, przez część fanów był postrzegany jako chaotyczny, a całości zarzucano brak spójności. Ale płyta miała jeszcze jeden problem – trudno znaleźć na niej przeboje kalibru tych z najgłośniejszych wydawnictw zespołu. Choć „Black and Blue” oferuje kilka naprawdę znakomitych kompozycji – jakościowo dorównujących największym hitom zespołu – to brakuje tu tego jednego numeru, który kojarzyłby każdy, nawet przypadkowy słuchacz. Dla porównania: „It’s Only Rock ’n Roll” miało swój niepodważalny tytułowy hit, „Goats Head Soup” podarowało światu ponadczasowe „Angie”, a kilka lat później „Some Girls” zalało listy przebojów mocnymi singlami z „Miss You” na czele. Na tym tle „Black and Blue” wypada skromniej. W tej kategorii najlepiej prezentuje się soulowa ballada „Fool to Cry”, z przepięknymi partiami organów, oraz funkowe, pełne energii „Hot Stuff”.
No i mamy jeszcze najbardziej kontrowersyjny fragment płyty, czyli reggae’owe „Cherry Oh Baby” – cover utworu Erica Donalda. Dosłownie znienawidzony przez część fanów, którzy zarzucali grupie pójście na łatwiznę i popadanie w banał. Czy faktycznie jest tak źle? Według mnie nie! Chociaż od reggae trzymam się z daleka, to „Cherry Oh Baby” wkomponowany w pozostałe utwory jest naprawdę nieszkodliwym przerywnikiem, który dodaje całości kolorytu. Z fascynacją Stonesów muzyką z Jamajki wiąże się jeszcze jedna bardzo ciekawa historia. Pamiętacie ogromny przebój „Start Me Up” z albumu „Tatoo You”? Pierwotnie był utworem reggae nagranym w 1975 roku, właśnie podczas sesji do albumu „Black and Blue”. Zanim zespół ponownie się za niego zabrał i przerobił, przeleżał on w szufladzie ładnych parę lat.
Zanim Stonesi wyruszyli w trasę koncertową, zaliczyli jeszcze jeden skandal związany z promocją płyty. Zwrot „black and blue” w wolnym tłumaczeniu oznacza „posiniaczony”. Album po swojej premierze był promowany bardzo sugestywnym bilbordem, przedstawiający związaną posiniaczoną kobietę z podpisem „I’m Black and Blue from the Rolling Stones… and I love it!”. Po jego odsłonięciu organizacje kobiece i feministyczne zarzuciły Stonesom promowanie przemocy, mizoginizm oraz skrajnie nieodpowiedzialne podejście. Nawoływano między innym do bojkotu płyty, a na wielu bilbordach pojawiały się graffiti piętnujące Stonesów (tutaj). Skandal na chwilę przyćmił premierę, ale jednocześnie utrwalił wizerunek zespołu jako tych „niegrzecznych chłopców” – co, biorąc pod uwagę wszystkie ekscesy z tamtego okresu, oczywiście było prawdą. Co ciekawe sama okładka płyty prezentuje się niezwykle łagodnie. Widzimy na niej zdjęcie portretowe zespołu, wykonane przez legendarnego japońskiego fotografa mody Hiro.
Wkrótce po premierze płyty w kwietniu 1976 roku Stonesi wyruszyli w trasę koncertową, której punktem kulminacyjnym było sześć występów w ramach rezydencji w Earls Court Exhibition Centre w Londynie. Koncerty odbyły się kolejno 21, 23, 25, 26 i 27 maja. Na scenie gościnnie pojawiali się Billy Preston oraz starzy znajomi zespołu: Ian Stewart (formalnie jeden z ojców założycieli Rolling Stones, klawiszowiec a później manager i wieloletni współpracownik) oraz perkusista Ollie Brown. Nagrania zarejestrowane w Earls Court trafiły na wersję super deluxe „Black and Blue”. Co ciekawe, poza trasą w 1976 roku, Stonesi notorycznie pomijali kompozycje z „Black and Blue”. Przez ostatnie 50 lat, z tego krążka najczęściej granymi utworami były „Fool to Cry” (56 razy w historii), „Hand of Fate” (53 razy) oraz „Hot Stuff” (46 razy). Ale pojawiały się one głównie w 1976 roku, później wracając zaledwie kilkukrotnie. Regułę tę łamią „Memory Motel” (54 razy na żywo) oraz „Crazy Mama” (23 razy), które po raz pierwszy wykonano na żywo dopiero w latach 90. Dlaczego tak było? Być może przez klawiszowca Chucka Leavella, który wtedy stał się kluczowym muzykiem koncertowym Stonesów. Jego styl świetnie pasował do „Memory Motel”, co mogło pomóc w przywróceniu jej drugiej młodości.

W wersji deluxe dostajemy też blu-ray z zapisem video koncertu z paryskiego Les Abattoirs z czerwca 1976 roku. Z tym występem łączy się niezwykle traumatyczna historia. Przed ostatnim z serii koncertów, który mieli zagrać Stonesi w stolicy Francji, Keith Richards dowiedział się o nagłym zgonie swojego 10-tygodniowego syna, który zmarł na skutek śmierci łóżeczkowej. Richards zdecydował się wtedy nie ujawniać informacji o tragedii i zagrał koncert jakby nigdy nic. Trudno jest wyłapać cokolwiek w jego zachowaniu czy stylu gry, ale znajomość tego faktu rzuca nowe światło na tamten okres i sprawia, że historia „Black and Blue” staje się jeszcze bardziej złożona.
Dodatkową ciekawostką jaką dostajemy w wersji deluxe, jest nowy miks albumu autorstwa Stevena Wilsona. Prawdziwa gratka nie tylko dla fanów Stonesów, ale też tych kochających prace lidera Porcupine Tree. To wydanie trzynastego studyjnego krążka Stonesów zawiera również dwa bonusowe kawałki z tamtego okresu: „I Love Ladies” oraz cover klasycznego utworu disco „Shame, Shame, Shame”, w oryginale wykonywany przez Shirley & Company.
„Black and Blue” to płyta stanowiąca pomost między erą Micka Taylora a Ronniego Wooda. Dla mnie jest czymś na kształt kartki z pamiętnika, na której za pomocą piosenek spisano historię poszukiwania nowego członka zespołu. Wkład wybitnych gitarzystów przewijających się przez castingi – będące równocześnie sesjami nagraniowymi – nadał albumowi eklektyczny charakter, czyniąc go unikatem w całej dyskografii zespołu. Mimo to „Black and Blue” można łatwo przeoczyć… a szkoda, bo to świetna, różnorodna płyta, która może niejednokrotnie zaskoczyć, w szczególności, gdy spojrzymy na nią przez pryzmat jej historii. Wersja deluxe, wzbogacona o bonusowe nagrania, b-side’y, odrzuty i przede wszystkim koncerty, pozwala jeszcze głębiej zanurzyć i zrozumieć burzliwą historię powstawania albumu. To materiał obowiązkowy nie tylko dla fanów The Rolling Stones, lecz także dla każdego, kto interesują się historią muzyki rockowej.
Grzegorz Bohosiewicz
„Black and Blue” w wielu formatach, możecie nabyć w oficjalnym polskim sklepie Universal Music (tutaj). Na stronie są dostępne również inne wydawnictwa od The Rolling Stones.
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: