Denzel Washington (“Man on Fire”, „Malcolm X”) i Rami Malek („Bohemian Rhapsody”) łączą siły w celu złapania seryjnego mordercy. W poniższej recenzji mogą znaleźć się niewielkie spoilery, więc przestrzegam już na starcie.
Pierwotna wersja scenariusza nowego filmu Johna Lee Hancocka („Blind Side”, „Saving Mr. Banks”) powstała już w 1993 roku dla Stevena Spielberga, który odrzucił projekt, stwierdzając, że jest zbyt mroczny. Dwa lata później świat otrzymał „Se7en” Davida Finchera. To porównanie pojawia się w moim tekście po raz pierwszy, ale będzie powracać. Niczym morderca na miejsce zbrodni. Scenariuszowy trop jest również kluczowy by złapać i osądzić winnego – twórcę „The Little Things”. Za każdym uwielbianym kryminałem stoi zgrabny scenariusz, który łączy intrygę i tropy, by widz również mógł zabawić się w detektywa. W omawianym przypadku, niestety, dostaliśmy bardzo nieudolną próbę. Na „The Little Things” ciąży wiele grzechów – w tym jeden skazujący, do którego powrócę w następnym akapicie – ale to właśnie nieporadny i nieangażujący scenariusz sprawia, że właściwie to mamy w nosie śledztwo prowadzone przez Washingtona. Jako widz szybko zaczynamy się nudzić, szczególnie, że w drugiej połowie następuje znaczne przeniesienie akcentów i film zmienia ton. W teorii tak to powinno wyglądać – i zapewne mogłoby trzymać na krawędzi fotela – ale dialogi są kiepskie, a całość skonstruowana w taki sposób, że nawet uważny widz nie jest w stanie rozwiązać zagadki.
Właśnie – tajemnica. Film zaczyna się sceną wyjętą z „Zodiaca” (oparty na prawdziwych zdarzeniach kolejny film Finchera), gdy zabójca poluje na swoją ofiarę. Prowadzi to do serii morderstw, a postaci detektywów próbują przekazać nam, że podobne morderstwa zdarzały się już wcześniej. Wszystko to tworzy obraz filmu, który bardziej niż do wspomnianych dzieł Finchera, ciągnie ku produkcjom mniej ambitnym i nastawionym na relację śledczy-podejrzany niż „kto zabił?”. To dla mnie największe rozczarowanie. Nadeszła pora by zająć się dowodem obciążającym. Na pierwszy rzut oka cieszą nawiązania do klasycznych filmów kryminalnych (i nie tylko, gdyż wspomniany zostaje też Night Stalker, czyli Richard Ramirez – prawdziwy morderca, który grasował w latach 80-tych w Los Angeles), ale po dłużej chwili zdajemy sobie sprawę, że „The Little Things”, bardziej niż prawdziwym filmem, zadowala się byciem pomnikiem dla wspomnianego gatunku kinematografii. Hołd dla „Se7en” – przede wszystkim – ale każda możliwa klisza zdaje się być tu obecna. Działać zaczyna dopiero końcówka, chociaż wydaje się prawie kalką zakończenia wspomnianego fimu Finchera, ale w końcu film Hancocka pokazuje jakieś emocje, a ostatni monolog Washingtona to perełka. Podoba mi się też archetypiczność finału, w którym główni bohaterowie, chociaż bardzo starają się odwrócić swój los, to jednak są skazani na porażkę.
Na plus postaci. Denzel Washington wciela się w doświadczonego przez los (klisza!) Joe Deacona, a Jim Baxter, grany przez Rami Maleka, to pnący się po szczeblach kariery młody, acz niecierpliwy, detektyw (i kolejna klisza). Niewiele zmienia się, gdy na scenę wkracza Jared Leto, grający Alberta Sparmę, który swoim opanowaniem i dziwacznością ma sprawić, że dostaniemy gęsiej skórki. Aktorzy nie dostali wiele do zagrania, więc jeśli chcemy prawdziwego kunsztu aktorskiego, może rzeczywiście lepiej włączyć „Se7en”.
Szkoda, bo gdyby „The Little Things” postanowiło na bardziej samodzielną realizację pomysłu, niż oddawanie pokłonów dla klasycznych filmów o seryjnych mordercach, to mogłoby odnaleźć zagubiony potencjał. Zamiast tego otrzymaliśmy film, w który trudno się zaangażować. I który jest po prostu nudny.
Ocena ( w skali od 1 do 10) 5 radiowozów
Michał Koch