The Last Dinner Party – najgorętszy debiut brytyjskiego indie, powiew świeżości i nowa jakość? Brytyjskie media wzniosły nowy piedestał – Brit Awards 2024 – Rising Star, BBC Sound of 2024, numer jeden na UK Albums Charts, wyszukane przymiotniki i powoływanie się w inspiracjach na Dawida Bowie (!). Cóż takiego nawyczyniała piątka dwudziestokilkuletnich dziewczyn z Londynu na swoim debiutanckim albumie, że hype sięga zenitu?
You don’t wanna hurt me / But I want you to / I’d break off my rib / To make another you (Burn Alive)
„Prelude To Ecstasy” (swoją drogą co za bezczelny tytuł!) – 41 minutowy debiut zawierający 12 krótkich utworów rozpoczyna nieco pretensjonalne intro, sugerujące epicką przygodę z filmowym rozmachem. Przy dźwiękach harf, instrumentów dętych i smyczków mamy zanurzyć się w rozpoczynający właściwy album Burn Alive który okazuje się być… wariacją na temat Florence + The Machine – dosłownie i w przenośni, od tajemniczo brzmiących zwrotek, przez charakterystyczne refreny, brzmienie, głos i finałowe podniesienie. To mógłby być regularny utwór z dowolnej płyty pani Welch.
Zaskoczenie jednak może nieco rozwiać zerknięcie na osobę producenta (James Ford) oraz listę artystów które The Last Dinner Party miało okazję supportować w ostatnim czasie (tak, tak). Zastanawiam się tylko na ile to celowy zabieg aby rozpoczynać album od takiego utworu, bo przez to pierwszy kontakt jest zdecydowanie rozczarowujący, mimo doskonałego wykonania.
Life isn’t pretty we all get a little wrecked sometimes (On Your Side)
Na szczęście im dalej, tym mniej jednoznacznie. Co prawda odium F+TM wyraźnie unosi się nad całym albumem, ale mamy tu generalnie ciekawe melodycznie, niebanalne piosenki, w otoczce indie rockowego grania, jednak bardzo często w zaskakujący sposób dryfujące w stronę bardziej rozbudowanych, nieoczywistych, momentami wręcz art-rockowych form. Taki Ceasar on a TV Screen ociera się niemal o Queen z okolic drugiej połowy lat 70., a nawet końcówki teatralnej fazy Genesis. Pozornie klasyczny, piosenkowy, spokojny On Your Side z bogatymi harmoniami wokalnymi ewoluuje w fantastyczne art-rockowe, wręcz ambientowe przestrzenie, przypominające wczesne Porcupine Tree.
Mamy tu też dużo brzmień bliskich estetyce Roxy Music i Bryana Ferry (Feminine Urge), nieco wodewilowych zagrywek czy wręcz Eltona Johna przetworzonego przez miękkie rockowe brzmienia gitarowe lat 70. (Portrait of a Dead Girl). Niech będzie, że i duch Davida Bowie gdzieś się tam kołacze.
If only she knew that with one wrong move /
He’ll turn around and tear off her hands (Portrait of a Dead Girl)
Dla odmiany robi się też momentami bardzo onirycznie i spokojnie jak w Beautiful Boy, który zaczyna się fletem i fortepianem, niepokojącym, delikatnym motywem przelewającym się wokół miękkiej, hipnotycznej opowieści, narastający w – rzeczywiście! – epicki finał. W tym delikatnym wydaniu chyb najlepiej im do twarzy, podobnie jak w lekko orientalizującym, króciutkim Gjuha.
I wish I knew you / When touch was innocent / I wish I knew you / Before it felt like a sin (Sinner)
Apogeum eklektyzmu mamy jednak w Sinner gdzie dostajemy prosto w twarz zwariowanym połączeniem Kate Bush z gitarowo-fortepianowym Queen i brudną, lekko atonalną gitarową melodią (zamknięte to wszystko w raptem trzech minutach!) czy w My Lady of Mercy który leży niebezpiecznie blisko najnowszych dokonań Paramore w zwrotkach i zagrywkach a’la White Stripes w refrenach.
And you can hold me like he held her / And I will f*** you like nothing matters (Nothing Matters)
Największy przebój tej płyty – Nothing Matters – chyba w najlepszych proporcjach podaje to co zespół ma do przekazania tekstowe i muzycznie na tym albumie – wszystkie powyższe pierwiastki wydają się być tu zmieszane w najbardziej naturalny sposób (choć także znów czuć nieco zbyt mocny oddech F+TM na plecach).
Płytę zamyka Mirror – może wydawać się najsłabszy, nie tak mocno błyszczący efektownymi zagrywkami tylko spokojnie płynący, ale podskórnie czuje się tu chyba najwięcej swobody i dojrzałości. Ostatnią minutą utworu jest orkiestrowa, filmowa koda zamykająca album – teraz zdecydowanie lepiej zrozumiała niż jako intro.
Patrząc całościowo mam wrażenie, że z jednej strony zespół chciał upchnąć na tej płycie maksimum pomysłów (bardzo błyskotliwych!) a drugiej dać wyraźny znak w której szufladce siedzą (T+FM ) co daje wrażenie lekkiego chaosu. Brakuje mi tu także jakiegoś jednego wyjątkowego, oryginalnego pierwiastka w tym całym patchworku szlachetnych inspiracji… Inspiracji podanych w absolutnie efektowny sposób, bo album jest zagrany i zaśpiewany na bardzo wysokim poziomie, pełen brzmieniowych i kompozycyjnych niuansów, mocno grany dynamiką i ciszą. Dlatego zastanawia mnie też jak dużo tu producenckiej roboty a ile spontanicznego zrywu i emocij. Myślę, jednak, że na kolejnej płycie, gdy zespół będzie nieco bardziej dojrzały i ukształtowany, efekt może być piorunujący.
Nie dziwię się też wcale a wcale szałowi mediów w Wielkiej Brytanii – dostają w końcu nowoczesną mieszankę wszystkiego co kochali w brytyjskim rocku w latach 70., 80., 90. i 00. i to podane w możliwie najatrakcyjniejszej chyba obecnie formie – bandy dwudziestoparoletnich, zadziornych dziewczyn.
I’m just a mirror / Pretty glass, an empty heart /
I’m just a mirror / I don’t exist without your gaze (Mirror)
Ocena: 4/6
Kovy Jaglinski
Lista utworów: Prelude To Ecstasy; Burn Alive; Caesar on a TV Screen; The Feminine Urge; On Your Side; Beautiful Boy; Gjuha; Sinner; My Lady of Mercy; Portrait of a Dead Girl; Nothing Matters; Mirror
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: