Zadebiutowali dokładnie 30 lat temu i przez cały ten czas, od samego początku, ani na chwilę nie zboczyli z obranej (dość krętej i trudnej do jednoznacznego zdefiniowania) ścieżki artystycznej, czym swego czasu zaimponowali samemu Davidowi Bowiemu. Maestro był fanem tego zespołu i szczerze mówiąc – w najmniejszym stopniu mnie to nie dziwi. The Dandy Warhols to grupa bardzo utalentowanych, wymykających się wszelkim schematom i nie pozwalającym się w żaden sposób sklasyfikować artystów. Takich przez wielkie A. Od trzech dekad nieustająco zaskakują, wciąż zachwycają. I nadal nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. 4 lipca rozpoczynają europejską trasę, w ramach której odwiedzą ponownie Polskę – 21 lipca zagrają w katowickim klubie P23 (organizatorem koncertu jest Winiary Bookings). Tuż przed startem touru oraz ponowną wizytą bandu w naszym kraju miałam okazję porozmawiać z jego frontmanem. Courtney Taylor-Taylor to nie tylko wokalista, gitarzysta, kompozytor, autor tekstów, ale przede nietuzinkowa osobowość i świetny gawędziarz, który opowiedział mi między innymi o tym, co robił w Polsce w latach 90.; dlaczego uważa, że dla młodych ludzi nastały bardzo smutne czasy; w czym tkwi siła nie tylko jeśli chodzi o TDW, ale w ogóle o muzykę; jakie możliwości i wyzwania stwarza sztuczna inteligencja, jak również o… nadchodzącym, nowym wydawnictwie.
Magda Żmudzińska: Już niebawem ponownie odwiedzicie Polskę, jeśli nie przeoczyłam żadnego koncertu będzie to Wasza druga wizyta w naszym kraju, zgadza się?
Courtney Taylor-Taylor: Jako zespołu tak, odwiedzimy Was po raz drugi. Ale dla mnie, osobiście, to będzie… właściwie nawet nie jestem w stanie się doliczyć który to już raz. W latach 90. spędzałem tu mnóstwo czasu, miałem dziewczynę w Warszawie.
MŻ: Naprawdę? Nie miałam pojęcia! Właśnie z Warszawy się z Tobą dzisiaj połączyłam, to moje rodzinne miasto.
CTT: Och, wspaniałe jest! W ciągu tych 30 lat sporo się w nim zmieniło, nie ma już Cafe Brama, niestety, bardzo ją lubiłem. To był chyba taki pierwszy hipsterski bar w mieście. Świetne miejsce. W ogóle dobrze wspominam ten warszawski czas.
MŻ: Długo trwał?
CTT: Dopóki nie zabrałem dziewczyny do Los Angeles – nigdy z niego już nie wyjechała, nadal tam jest (śmiech)

MŻ: No tak, czemu nie jestem zaskoczona (śmiech) Przechodząc do muzyki: 6 kwietnia minęło 30 lat od wydania debiutanckiego albumu The Dandy Warhols – Dandys Rule OK – a Wy wciąż jesteście obecni na scenie, nagrywacie kolejne materiały, jeździcie w trasy. Całkiem nieźle jak na zespół, o którym powiedziałeś w jednym z wywiadów, że był po prostu grupą przyjaciół, którzy skrzyknęli się, bo potrzebowali muzyki do picia.
CTT: Wiesz, co najbardziej mnie w tym wszystkim zaskakuje to nie to, że w pewnym momencie band nie był już tylko dla nas formą zabawy, że stał się dla nas całym życiem, a to, jak szybko te 3 dekady minęły. W mgnieniu oka. Jakby to wszystko nigdy się nie wydarzyło, zostało w tej sferze młodzieńczych marzeń. Zaczynaliśmy w zupełnie innym świecie i jestem za to wdzięczny losowi.
MŻ: Dlaczego?
CTT: Bo dzisiejszy świat wydaje się być już zbyt szalony. Oczywiście, lata 90. też były na swój sposób zwariowane, bardzo intensywne, ale mimo wszystko były chyba tymi ostatnimi latami względnej beztroski i normalności. Nie było Internetu, nie mieliśmy telefonów komórkowych i co za tym idzie nie było aparatów i kamer video, na każdym kroku, dostępnych pod ręką 24/7. Zobacz, dziś nikt już nie organizuje nagich imprez, nikt się nie rozbiera. No dobra, starzy ludzie robią to nadal, ale młodzi już nie, bo wiedzą, że za moment wylądowaliby w sieci. No i jasne, że to nie oznacza, że są święci, bo ładują się w te wszystkie ketaminy i inne gówna, ale jednocześnie zauważ – oni cały czas są uwiązani. I przywiązani – do telefonów. Dla młodych ludzi nastały naprawdę smutne czasy, cieszę się, że moja młodość przydarzyła mi się na długo przed nimi.
MŻ: Oj tak, ja też. Co prawda nagie imprezy mnie ominęły (śmiech), ale jestem wdzięczna, że w tym okresie dorastania mój świat był offline’owy. Idąc dalej: 30 lat od debiutu, 28 odkąd podpisaliście kontrakt z Capitol Records, z którymi wydaliście Wasz drugi long-play i 25 lat od wielkiego przełomu, który przyszedł z Thirteen Tales from Urban Bohemia. Myślisz, że to, że wywodzicie się z regionu Pacific North-West, a więc kolebki tzw. grunge’owej rewolucji, w jakimś sensie utrudniło Wam to początkowe przebicie się, jeszcze w latach 90.? Że gdybyście byli zespołem brytyjskim – zostalibyście dostrzeżeni wcześniej?
CTT: Sądzę, że tak, chociaż wiesz – kontrakt z Capitol 2 lata po debiucie to nadal jest dość szybkie tempo.
MŻ: To swoją drogą, bezsprzecznie!
CTT: I wiesz, to były dla nas bardzo ważne, definiujące 2 lata. Nie założyłem zespołu ze świetnymi technicznie muzykami – złożyłem band ze świetnymi artystami, którzy mają doskonały gust i którzy jednocześnie są fantastycznymi ludźmi. To było dla nas najważniejsze – stworzyć coś co nie jest proste i chwytliwe, a co – nie będąc jednocześnie ckliwym czy melodramatycznym – ma w sobie niezwykłą emocjonalną siłę. Wiedziałem, że jesteśmy w stanie w ten sposób wiele osiągnąć. Jestem wykształconym muzykiem, więc wiedziałem również jak to osiągnąć. Ta ambicja aby stworzyć dobry zespół była więc we mnie od początku. Ale nie wiem czy tak naprawdę wierzyłem w to, że to się uda i że to będzie zajęcie na całe życie.

MŻ: A jednak! I to jest dla nas – odbiorców Waszej muzyki – bardzo dobra wiadomość. W notce prasowej zapowiadającej Wasz polski koncert możemy przeczytać: „Niczym ich popartowy imiennik grupa charakteryzuje się równie bezczelnym dystansem, co w pełni oddaje jej niejednorodna twórczość.” W podobnym tonie wypowiadał się o Was kiedyś sam mistrz eksperymentowania z formą – David Bowie. Nie jest tajemnicą, że był Waszym fanem. Udaliście się z nim w trasę, zagraliście razem sporo koncertów i – tak zakładam – przegadaliście pewnie wspólnie wiele godzin. Czy jest coś, co powiedział o Waszej muzyce, co szczególnie zapadło Ci w pamięć?
CTT: Jeśli chodzi o Davida to wiesz, myślę, że on był wtedy w takim specyficznym momencie, tuż po tym, gdzie próbował elektroniki, drum’n’bass, patentów Trenta Reznora. Czegoś szukał, ewidentnie. Czy znajdował to u nas, nie wiem. Natomiast pamiętam dokładnie jedną z naszych rozmów, z którą przenieśliśmy się z jego super busa do naszego, totalnie zapyziałego, gdzie słuchaliśmy wzajemnie swoich płyt. Zapytał mnie wówczas: „Dlaczego chcesz być pierwszy we wszystkim? Bycie drugim jest o wiele bardziej opłacalne”. A ja odpowiedziałem – wtedy, i nadal to podtrzymuję – że wstydziłbym się być tym drugim i że cały zespół nie wyobraża sobie, abyśmy mogli bezczelnie z kogoś zdzierać. Może to wynika z tego, że jesteśmy bandem z małego miasta, gdzie każdy stara się wyróżnić, gdzie nie pozwalasz, aby style innych kapel przenikały do Twojej muzyki. I myślę, że David był bardzo zadowolony zarówno z tej odpowiedzi, jak i z tego, że nigdy sobie na to nie pozwoliliśmy.
MŻ: A kiedy przychodzi do pisania muzyki – do pracy podchodzicie bardziej spontanicznie czy całość procesu jest włożona w jakiś schemat?
CTT: Nie, nigdy nie trzymamy się jasno określonej ścieżki. Mamy natomiast tendencję do silnego reagowania na to, co właśnie zrobiliśmy, do naszej własnej pracy. Dlatego po Tafelmuzik Means More When You’re Alone nagraliśmy Rockmaker. I dlatego nasza kolejna płyta będzie znowu czymś zupełnie innym. Zia była nieugięta co do tego, że po nagraniu Rockmakera – a był to prawie czteroletni proces – musimy zrobić jakieś dreamowe wydawnictwo. I takie pewnie będzie – znajdzie się na nim wszystko, miks od Astrud Gilberto po My Bloody Valentine, coś, czego jak zawsze nie da się jednoznacznie określić, ale zawsze można próbować. To będzie gładki, uspokajający i w tym wszystkim po prostu piękny album. Bo siła tkwi właśnie w tym – w pięknie nut, słów, melodii, uczuć. Nie w superciężkiej gitarze.
MŻ: Zapowiada się wybornie! Jak myślisz, ile czasu zajmie Wam jego dokończenie?
CTT: Mam nadzieję, że następnych kilka tygodni. Zia chciałaby chyba nad tym pracować przez resztę roku, ale ja nie wyobrażam sobie, abym nad dreamowym, utrzymanym w dość jednak – patrząc z ogólnej, szerokiej perspektywy – wąskim stylu wydawnictwem mógł pracować 12 cholernych miesięcy.
MŻ: Pomiędzy Rockmakerem a nową płytą otrzymaliśmy także nowe wydawnictwo w postaci EP-ki Rock Remaker zawierającej remiksy 5 piosenek z ostatniego long playa, na których znalazło się sporo gości – Andy Bell i GLOK, Debbie Harry i A Place To Bury Strangers, Trentemøller, Night Club, Jagz Konner. Kto stał za wyborem tych 5 utworów, które zdecydowaliście się wypuścić w nowej odsłonie?
CTT: To był wybór naszych wspaniałych gości właśnie. Skontaktowaliśmy się z nimi – a tu muszę zaznaczyć, że zawsze pracujemy tylko z ludźmi, których znamy, których poczynania śledzimy, których uważamy za wielkich artystów i z którymi po prostu dobrze, swobodnie się czujemy – następnie wysłaliśmy im płyty i sami wytypowali swoje numery. Myślę, że wyszło to naprawdę ciekawie.
MŻ: Pełna zgoda! Z przykrością zauważam, że nasz time slot dobiega końca, więc na zamknięcie – klipy do pochodzących z Rockmakera I’d Like To Help You With Your Problem czy The Summer Of Hate – chyba zaraz za Danzig With Myself moich ulubionych piosenek tej płyty, choć przyznam, że wybór jest bardzo trudny, cały album to jest absolutna perełka – zrealizowaliście z użyciem AI. Sztuczna inteligencja to aktualnie bardzo gorący temat, nie tylko w dziedzinie szeroko pojętej sztuki. Jakie jest Twoje podejście w tej kwestii?
CTT: Wiesz, producenci łopat też protestowali gdy wynaleziono koparki. To jest narzędzie jak każde inne. I jak każde inne ma też swoje ułomności, często bardzo frustrujące. Korzystanie z niego w różnych aspektach może być jednak pomocne, choćby z perspektywy oszczędności czasu czy bardziej namacalnie – pieniędzy. Ale też i nie zawsze. Gdy wypuściliśmy video do I’d Like To Help You With Your Problem pojawiły się głosy, że pozbawiamy filmowców ich biznesu. Co jest dość zabawne, bo żeby zrealizować tę produkcję to owszem, oszczędziliśmy pewnie jakieś 10 tysięcy $ za dzień najmu studia, ale musieliśmy tak naprawdę zatrudnić dwa razy większą ekipę filmowców, żeby panowali nad tą sztuczną inteligencją i żeby powstał ostateczny obraz zgodnie z założoną przez nas wizją. Bo wiesz, jeśli podasz AI zbyt wiele informacji lub podpowiedzi, które uzna za sprzeczne, wrzuci do Twojego projektu totalne gówno. Tobie chodziło o seksowny taniec istoty pozaziemskiej, a ona umieści gigantyczną, owłosioną mosznę z ustami ryby na środku parkietu. Nie demonizowałbym więc sztucznej inteligencji w dziedzinie sztuki. Jest elementem postępu, a postęp to coś, co musimy znieść, nawet jeśli nie jesteśmy jego fanami. Ja na przykład nie jestem. Nadal nagrywam swoje dema na kasecie i potem odtwarzam je cyfrowo. Chciałbym, żeby wszyscy w dalszym ciągu jeździli kultowymi Volkswagenami „ogórkami” z 1967 roku. Ale skoro zatrzymanie tego wszystkiego nie jest możliwe i technologia dostarcza nam nowych samochodów i nowych narzędzi, to nie ma co się na nie obrażać. Można z ich pomocy mądrze korzystać. Bardziej niż o sztukę martwiłbym się w ogóle o świat w kontekście AI, która ma taką trochę – mam wrażenie – mentalność dziecka, z jego odruchowymi i często nieprzewidywalnymi albo nazbyt dosłownymi reakcjami, jak również i mechanizmami obronnymi. Z tą różnicą, że jest to dziecko, które może rozbić cały system bankowy planety Ziemia, prawdopodobnie wystrzelić głowice nuklearne i zasadniczo zakończyć ludzką cywilizację jaką znamy, raz na zawsze. W tym tkwi sedno sprawy i tym, ewentualnie, powinniśmy się martwić.
MŻ: Dobrze powiedziane. Miejmy nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli się z tym zmierzyć. Ubolewam, ale nie mamy już więcej czasu, pozostaje mi więc podziękować serdecznie za rozmowę i życzyć udanej trasy oraz owocnych prac nad jak najszybszym wydaniem kolejnego materiału!
CTT:Dzięki serdeczne, to była frajda. Do zobaczenia w Katowicach!
Rozmawiała Magda Żmudzińska
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Facebook
Instagram