IKS

The Cure – „Songs of a Lost World” [Recenzja] dystr. Universal Music Polska

the-cure-songs-of-a-lost-world-recenzja

Szesnaście długich lat. Dokładnie tyle przyszło nam czekać na „Songs of a Lost World”, czternasty studyjny albumu w dyskografii The Cure. Nagranie płyty pochłonęło pięć lat życia Roberta Smitha i zbiegło się z rodzinną tragedią, z jaką przyszło mu się mierzyć. Od premiery poprzedniego „4:13 Dream” w 2008 roku, świat zmienił się nie do poznania. Kolejne wojny, epidemia, brexit, niepokoje społeczne…przyszło nam żyć w niezwykle mrocznych czasach. Tych kilka ostatnich lat pod każdym względem było ciężkich dla lidera The Cure. Całe spektrum negatywnych emocji i lęków znalazło ujście właśnie na „Songs of a Lost World”. Nowa płyta formacji to dzieło niezwykle głębokie i refleksyjne. Obraz ulotności życia i nieuniknionego przemijania, towarzyszący muzyce grupy od zawsze, jeszcze nigdy nie był tak surowy i namacalny jak dziś.

Wszystkie kompozycje na „Songs of a Lost World” zostały napisane i skomponowane w całości przez Roberta Smitha. Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce w 1985 roku, kiedy to wydano „The Head on the Door”. Najnowszy album The Cure jest jedną z bardziej osobistych płyt z obszernego katalogu wydawnictw, pod którymi podpisał się Smith. Gdy materiał był komponowany, a świat pogrążał się w chaosie, lider The Cure musiał uporać się z osobistymi problemami. W przeciągu  kilku lat pochował ukochanych rodziców i starszego brata Richarda. Ta kumulacja emocji zdominowała proces twórczy i dosłownie podyktowała kierunek, w jakim podążył album. Atmosfera żałoby i poczucie nieuchronności śmierci dosłownie emanuje z „Songs of a Lost World”, a pandemiczna izolacja z pewnością tylko podsyciła te uczucia.

 

The Cure w swojej twórczości nieraz poruszało podobną tematykę. „Nie ma znaczenia, czy wszyscy umrzemy” śpiewał zaledwie 23-letni Smith w „One Hundread Years”, utworze otwierającym „Pornography”, jedną z bardziej depresyjnych płyt, jakie kiedykolwiek powstały. „Songs of a Lost World” jest równie mocny w przesłaniu, ale tym razem jest to historia opowiedziana z zupełnie innej perspektywy – przez dojrzałego, doświadczonego życiem, 65 letniego (!) mężczyznę. Nie ma tu młodzieńczego lęku przed śmiercią, która w tamtych latach była zaledwie odległym cieniem na horyzoncie (można powiedzieć, że w pewnym sensie wręcz gloryfikowanym). Na „Songs of a Lost World” wizja nieuniknionego jest wyraźnie wyczuwalna. Smith, po blisko 50 latach na scenie, jest kompletnie innym człowiekiem, niosącym ogromny bagaż doświadczeń i doskonale zdającym sobie sprawę, na jakim etapie życia się znajduje.

 

 

„To koniec każdej pieśni, którą śpiewamy. Ogień wypalił się na popiół, gwiazdy gasną od łez…”. Wers otwierający album zapada w pamięć równie mocno, jak przytoczony kilka linijek wyżej fragment z „One Hundread Years”.

Zanim jednak Smith dochodzi do głosu, czeka nas mocno rozbudowany instrumentalny fragment, przywodzący na myśl inny ponadczasowy otwieracz – „Plainsong” . „Alone” ma wszystko to, za co fani kochają The Cure: senną atmosferę budowaną przez klimatyczne klawisze i dzwoneczki, niespieszne gitary, a przede wszystkim charakterystyczny wokal Smitha, który brzmi równie przejmująco, jak ten na wydanym w 1989 roku „Disintegration”. „Alone” z majestatem wprowadza słuchacza w atmosferę żalu i niepewności, która będzie ewoluować i przyjmować najróżniejsze formy, ale nie opuści nas do ostatnich sekund płyty.

 

Drugi w kolejności „And Nothing is Forever”  to najbardziej podniosła kompozycja na „Songs of a Lost World”. Oparty na dźwiękach smyczków i pianina utwór snuje się leniwie przez blisko 7 minut. „Obiecaj, że gdy przyjdzie koniec, będziesz ze mną” wyśpiewuje Robert, desperacko szukając pocieszenia. Jest to niezwykle oniryczna kompozycja, która w moim odczuciu, mogłaby być jednak odrobinę krótsza. Kolejne „A Fragile Thing” nie bez powodu został wybrany na singiel. To najbardziej klasyczna odsłona The Cure na całej płycie, z ponurym, narastającym intrem, dominującymi partiami basu Simona Gallupa i fantastycznymi wokalami Smitha. I chociaż wśród tych 8 kompozycji nie znajdziemy szytych pod radiowe rozgłośnie odjazdów pokroju „Just Like Heaven” czy „Boys Don’t Cry” (o WIADOMEJ piosence nawet nie wspominam), to nie znaczy, że The Cure odcięło się od bardziej „przebojowego” repertuaru.  Właśnie „A Fragile Thing” jest jednym z trzech utworów, które mają największe szanse spodobać się szerszej publiczności.

 

 

Bliżej środka albumu, The Cure oddala się od stylistycznego rdzenia, by zawędrować w bardziej eksperymentalne rewiry. „Drone:nodrone” można zaklasyfikować jako najbardziej oryginalną kompozycję na „Songs of a Lost World”.

Żywiołowe syntezatory Rogera O’Donnella, charczące gitary, wpadający w ucho refren i cała paleta iście industrialnych dźwięków. Dla mnie ten utwór przywodzi pewne skojarzenia z twórczością Davida Bowie z lat 90-tych. Gitarzysta Reeves Gabrels, który dołączył do The Cure w 2012 roku (4 lata po wydaniu „4:13 Dream”), tworzył z Bowiem zespół Tin Machine i nagrywał z nim solowe płyty z okresu artystycznego renesansu tamtych lat, takie jak wybitne, ale bardzo często pomijane, „1.outside” czy „earthling”. To właśnie między innymi solówki i riffy Reevesa sprawiają, że „Drone:nodrone” jest obok „A Fragile Thing” utworem, który ma radiowy potencjał (jednocześnie nie tracąc nic ze swojej oryginalności, której nie powstydziłby się Bowie).

 

Sąsiadujący z „Drone:nodrone” kawałek „Warsong” zaczyna się od intrygujących dźwięków akordeonu (?), by muzycznie przerodzić się w coś znacznie bardziej mrocznego i posępnego. Ale to, co dla mnie jest najciekawsze, to pacyfistyczny tekst. Smith zawsze stronił od wyrażania politycznych poglądów, jednak coś mi mówi, że w kontekście aktualnie trwających konfliktów, kompozycja ma prawo być interpretowana jako swoisty antywojenny manifest. „Opowiadamy sobie kłamstwa, aby ukryć prawdę… Nienawidzimy siebie za wszystko, co robimy. To wstyd, zraniona duma i mściwy gniew” śpiewa z rozgoryczeniem.  Nieważne, czy patrzymy na ten utwór w skali mikro – konfliktu w związku, czy makro – sytuacji geopolitycznej, bo dostajemy niezwykle uniwersalny tekst, który pasuje do każdego z tych scenariuszy. „Warsong” jest jednocześnie przykładem na to, że Smith mimo 16 lat przerwy pozostał wybitnym tekściarzem, ale też uważnym obserwatorem.

 

zdj. Sam Rockman

 

Jest na „Songs of a Lost World” kilka niezwykle emocjonalnych momentów, a ich apogeum zostaje osiągnięte na „Can Never Say Goodbye”,  który jest niczym innym, jak elegią dla zmarłego brata. Gdy w 2022 roku The Cure wyszło na bis w krakowskiej Tauron Arenie, Smith wydawał się wyraźnie przejęty tym, co miało nastąpić. Zanim grupa wykonała po raz pierwszy na żywo „Can Never Say Goodbye”, wyznał, że jego brat przez wiele lat żył w Polsce. Biorąc to pod uwagę, czas i miejsce wydają się nie być przypadkowe. Ten symboliczny moment pokazuje, jak ważna i osobista jest ta kompozycja. Powtarzający się motyw na pianinie rezonuje z recytowanym niczym mantra fragmentem „coś niegodziwego nadchodzi, by odebrać życie memu bratu”. Smith jest w tym utworze zaskakująco bezpośredni i również przez to „Can Never Say Goodbye” ma tak ogromną emocjonalną siłę rażenia.

Przedostatni „All I Ever Am” ponownie podkręca tempo. Jest to trzecia (i ostatnia) ze wspominanych wcześniej piosenek z popowym potencjałem, które zgrabnie wpisują się w koncepcję płyty. To, za co należy pochwalić The Cure, to umiejętne rozmieszczenie utworów. Mimo pewnego stylistycznego rozrzutu, płyta jako całość prezentuje się spójnie i nawet na moment nie nudzi. Monumentalny 10-minutowy „Endsong”, którym The Cure kończyło główny set na trasie koncertowej, analogicznie zamyka album. Rozkręca się on równie wolno, jak otwierający „Alone” i w pewnym sensie może być traktowany jako jego bliźniacza kompozycja. Gdy je zestawić, widać jak pięknie ze sobą korespondują i uzupełniają  wzajemnie, w tym również w warstwie tekstowej, tworząc iluzoryczną klamrę spinającą „Songs of a Lost World”. „Endsong” jest niczym spojrzenie wstecz na końcu bardzo długiej drogi. „Wszystko przepadło, Nic już nie zostało z tego, co kochałem” – łkającym głosem wyznaje Smith, a świadomość, że wyzbył się wszelkich złudzeń i sentymentów emanuje z każdego wypowiedzianego słowa.

 

Smith otwarcie mówi, że koniec The Cure zbliża się wielkimi krokami. Ale nawet jeżeli  ktoś nie czytał wywiadów, wystarczy, że posłucha płyty i łatwo wyłapie przesłanie. Czuć to nie tylko na „Endsong”, ale praktycznie w każdym z 8 utworów.  50-ta rocznica wydania debiutu ma być jednocześnie jej ostatnim rokiem działalności (przypada ona na 2029 rok). Do tego czasu Smith obiecał jednak wydanie nowego materiału. Pojawiały się nawet głosy, że „Songs of a Lost World” ma być początkiem trylogii. Czy tak faktycznie się stanie – zobaczymy.  Jesień przyszłego roku zespół ma ruszyć w pożegnalną trasę. Biorąc pod uwagę, jak bardzo intymna i osobista jest ta płyta, może lepiej, że zrezygnowano z letnich festiwali w 2025 roku (plotki o nich krążyły od dłuższego czasu). Myślę, że ten materiał zabrzmi znacznie lepiej w zamkniętych halach bez przypadkowej publiczności.

 

Wracając do „Songs of a Lost World”, w moim osobistym odczuciu dostaliśmy najlepszą płytę, jaką na tym etapie było w stanie nagrać The Cure i zdecydowanie najciekawsze wydawnictwo od czasu „Wish”. Płytę kompletną, niezwykle osobistą i dopracowaną w najmniejszych szczegółach. Wielkie dzieło Roberta Smitha, na którym mógł wykazać się cały zespół.  „Songs of a Lost World” w pewnym sensie można przyrównać do „Blackstar” Bowiego czy „You Want It Darker” Cohena , albumów, z których podobnie jak na 14 płycie the Cure, bije świadomość nadchodzącego końca. Nie wiem, co przyniesie przyszłość i czy The Cure faktycznie wyda kolejne wydawnictwa, ale jeżeli „Songs of a Lost World” miałoby się okazać zwieńczeniem kariery formacji, to byłby to prawdziwy triumf. Jeśli zapowiedź Smitha o trylogii potwierdzi się, to szczerze mówiąc, obawiam się czy uda się ponownie nagrać tak dobry album, chociaż z całego serca trzymam za to kciuki.

Ocena: 5,5/6

Grzegorz Bohosiewicz

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma 6 komentarzy

  1. MICHAŁ BEDNARSKI

    Świetna recenzja. Dziękuję🎼🙂

    1. Grzegorz Bohosiewicz

      Dzięki 🙂 czerwienię się 🙂

    1. Grzegorz Bohosiewicz

      Jeszcze kilka godzin !
      Warto czekać , płyta jest wyśmienita

  2. Jacek Tarnawski

    Zapisałem recenzję nie tylko cyfrowo,ale i w pamięci.Bardzo blisko mojej.Dzieki.Teraz długi listopad z tą płytą.I dłużej, dłużej…

  3. Wiarus

    Nie rozumiem fenomenu. Muzyczna kiszka i odcinanie kuponów po wcześniejszej popularności. Jest tyle fajniejszych albumów lecz cóż hape jest na tą. Skazana na sukces. Lubią ją nawet ci którzy jej nie słyszeli. I nie piszę tego złośliwie tylko po to by mącić.

Dodaj komentarz