IKS

Superman | reż. James Gunn | Film [Recenzja] | dystr. Warner Bros Entertainment Polska

superman-recenzja

Kino superbohaterskie to prawdziwa loteria. Posługując się językiem filmu – jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz, na co trafisz. Nie ma znaczenia budżet, twórcy czy uniwersum – ten gatunek to prawdziwa fala wzlotów i spektakularnych upadków. Mam wrażenie, że w ostatnich latach twórcy coraz częściej zaczęli zjadać własny ogon, a szanse, że dostaniemy kolejnego gniota znacznie się zwiększyły. Szczególnie, jeżeli chodzi o wszelkiego rodzaju rebooty i remaki. Na ekrany kin właśnie weszła nowa odsłona przygód Supermana. Część fanów (w tym ja) przed seansem z pewnością zadawała sobie pytanie „ile można wałkować ten sam temat i czy to ma w ogóle sens?” Dziś po premierze mogę odpowiedzieć, że można! O ile dostajemy filmy tak dobre, jak nowe dzieło Jamesa Gunna!

„Superman” jest kolejnym rebootem serii – o ile pamięć mnie nie myli drugim w kolejności, a licząc seriale z lat 50 to chyba nawet trzecim. Nie mamy tu jednak do czynienia z typowym „Origin story”, w którym twórcy łopatologicznie przybliżają nam historię głównego bohatera. Ile to razy oglądaliśmy moment, w którym Jor-El wysyła swojego syna w statku kosmicznym na Ziemię, aby ratować go przed nieuniknioną śmiercią na Kryptonie. Gunn, który poza reżyserią jest współtwórcą scenariusza i producentem, doskonale czuje kino superbohaterskie. Zamiast, po raz kolejny wałkować tą samą historię w podobny sposób, wykorzystuje założenie, że każdy doskonale ją zna i ma na tyle dużo odwagi by pokazać ją w kompletnie innej formie.

 

Żródło: Warner Bros. Pictures

 

Akcja filmu rozpoczyna się od sekwencji, w której zmaltretowane ciało Supermana uderza w skute lodem rubieże Antarktydy. Przez moment oglądamy dramatyczną scenę, w której konający bohater charcze i pluje krwią. Ze wstępu dowiadujemy się, że przed chwilą po raz pierwszy został pokonany w walce. Jest coś naturalistycznego w tej sekwencji, co może sprawić, że widz, który nie oglądał trailerów, przez moment może nawet pomyśleć, że czeka go naprawdę mroczna i ciężka historia. Podobna do tych, do których przyzwyczaili nas Nolan, Reeves, Todd Phillips czy wreszcie Zack Snyder. Nic z tych rzeczy! Gdy Superman zaczyna gwizdać by wezwać pomoc, a na ekranie pojawia się Krypto – super pies w czerwonej pelerynie, szybo uzmysławiamy sobie, że to będzie kompletnie inna odsłona serii! Gunn w swoim własnym stylu, pełnym uroczo przerysowanych sekwencji, komediowych wstawek i mieszając je z odpowiednią dozą dramaturgii, na nowo opowiada historię Człowieka ze stali.

Jednak największą zmianą w stosunku do poprzednich twórców jest podejście Gunna do samego Supermana. W nowej odsłonie, to bohater z krwi i kości, którego nie raz zobaczymy na łopatkach. Targany kryzysem tożsamości, żyjący z piętnem odmienności. Cierpiącym, wątpiącym, kochającym i podejmującym błędne decyzje. Gunn po raz kolejny pod przykrywką kina superbohaterskiego przemyca całą gamę ważnych tematów. Jego poprzedni film „Guardian of the Galaxy Vol. 3” był swoistym manifestem w sprawie obrony praw zwierząt. Nie pamiętam drugiego blockbustera, który w tak dobitny sposób piętnował problem testowania produktów na zwierzętach i okrucieństwa jakie spotyka je ze strony ludzi. W „Supermanie” zwierzęta również odgrywają ważną rolę, ale to właśnie wady i problemy Człowieka ze stali wysuwają się na pierwszy plan. Mam wrażenie, że dla Gunna pokazanie zmagań Clarka/Supermana z własnymi słabościami było równie istotne jak jego (fizyczna) walka ze złem. I jeżeli uważnie się przyjrzymy, zauważymy, że część kwestii poruszonych w nowym „Supermanie” możemy odnieść do realnego otaczającego nas świata.

 

 

Gunn poprzez filmy takie jak „The Suicide Squad” czy serię „Guardians of the Galaxy” osiągnął mistrzostwo w opowiadaniu historii opartych na relacjach pomiędzy bohaterami. Oczywistym jest, że w „Superman” to Clark Kent ze swoim alter ego stanowi trzon historii (drużyna to zaledwie dodatek), ale to właśnie dzięki perfekcyjnie wykreowanym drugim planom udało się go pokazać jako postać wielowymiarową i niezwykle ciekawą. Chemię pomiędzy postaciami uzyskano zarówno poprzez komediowe wstawki, ale też śmiertelnie poważne i przejmujące dialogi. Jest w filmie kilka sekwencji opierających się wyłącznie na rozmowie, w których nie znajdziemy ani wybuchów ani wartkiej akcji, ale paradoksalnie to właśnie one mają szansę na długo pozostać w pamięci widzów. „(…) Ufasz każdemu i uważasz, że każda osoba, którą kiedykolwiek spotkałeś jest… piękna”. Clark słysząc od Lois Lane takie słowa, odpowiada „Może to jest prawdziwy punk rock”. Punk od zawsze zachęcał do odrzucania narzuconych norm i wyrażania swojej unikalności… bycia sobą. I jakby to dziwnie nie zabrzmiało, to właśnie postać Supermana zagrana przez Davida Corensweta, jak i cały nowy film Jamesa Gunna ma wiele wspólnego z punk rockowym buntem. Bo nowy „Superman”, wbrew oczekiwaniom części publiczności na wielu płaszczyznach idzie „pod prąd” i być może to jego największa zaleta.

Pozostając w temacie muzyki, Gunn zawsze podchodził do niej w swoich filmach z niezwykłą starannością. Pamiętacie kasety „Awesome Mix”, jakie przewijały się przez walkman Star-Lorda? W „Supermanie” muzyka może nie jest tak istotna, jak w przypadku „Guardians of the Galaxy”, ale reżyser i tak przemyca kilka ciekawych wstawek, o których warto wspomnieć. Obrywa się między innymi P.O.D – Lois zarzuca, że grają radiowy pop, a nie prawdziwy punk rock. Podczas napisów końcowych pojawiają się piosenki Teddybears & Iggy Pop’a („Punk Rocker”) oraz fikcyjnej kapeli The Mighty Crabjoys. Ta druga kompozycja została napisana na potrzeby produkcji przez samego Jamesa Gunna oraz Erica Nally z zespołu Foxy Shazam.

 

Żródło: Warner Bros. Pictures

 

„Superman”, jak na każdy szanujący się wysokobudżetowy film przystało (jego produkcja kosztowała zawrotne 225 milionów dolarów!), wygląda fenomenalnie od strony wizualnej. Mimo to, mam pewne przeczucie, że część widzów przyzwyczajona do posępnych, mrocznych kadrów znanych między innymi z filmów Nolana czy Zacka Snydera, może mieć trudność z zaakceptowaniem wizji reżysera. Przy początkowych sekwencjach sam miałem problem z przyzwyczajeniem się do pastelowych kolorów i mocno surrealistycznych (czy nawet lekko kiczowatych) scen wylewających się z ekranu. Gunn do opowiadania historii używa trików znanych między innymi z „Guardians of the Galaxy”, serialu „Peacemaker” czy jego długometrażowego debiutu w DC, czyli „The Suicide Squad”. Im szybciej je zaakceptujemy, tym szybciej będziemy cieszyć się z widowiska.

Kawał dobrej roboty wykonali zarówno spece od castingów, jak i sami aktorzy. David Corenswet dosłownie urodził się do roli tytułowej. Jego Superman/Clark Kent nie jest pozbawiony wad i słabości, przez co dużo łatwiej z nim sympatyzować. Lois Laine (Rachel Brosnahan) nie irytuje tak, jak jej poprzedniczki, a Lex Luthor (Nicholas Hoult) budzi dokładnie takie emocje, jakie antagonista budzić powinien. Do tego dostajemy imponujący wachlarz postaci drugo- i trzecioplanowych. I tutaj pojawia się drobne „ale”. Jest ich tak dużo, że miejscami możemy się pogubić. Oglądając film miałem wrażenie, że część postaci antagonistów, ale też istotnych dla fabuły Hawkgirl czy Green Lantern, nie zostały należycie rozwinięte. Dla niektórych widzów może to być problemem w zrozumieniu historii. W szczególności, że film nie ma standardowego wprowadzenia, tylko od razu wrzuca nas w sam środek akcji, która będzie utrzymywać się na podobnym szybkim tempie przez całe dwie godziny seansu.

 

James Gunn nakręcił film w swoim specyficznym stylu, który z pewnością podzieli fanów. Ja doceniam sposób, w jaki bawi się konwencją. Jego autorskie podejście do uniwersum DC to odważny krok naprzód i prawdziwy powiew świeżości. Jego „Superman” nie jest pozbawiony wad, ale to i tak jedna z ciekawszych odsłon serii, jakie kiedykolwiek powstały.

 

Ocena: 4,5/6

Grzegorz Bohosiewicz

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

 

 

 

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz