Galeria zdjęć i relacja tekstowa z Summer Discomfort 2025, który odbywa się nad Zalewem na Piaskach w podkrakowskim Kryspinowie
Jest połowa sierpnia, sobota, godzina 14:30. Temperatura powietrza utrzymuje się na poziomie około 30 stopni Celsjusza. Na plaży nad Zalewem na Piaskach w podkrakowskim Kryspinowie życie toczy się swoim leniwym tempem. Skwierczy karczek na grillu, syczy otwierana puszka piwa, drą się dzieciaki w wodzie. Ktoś kupuje lody, ktoś wypożycza kajak. Wszędzie kocyki, leżaki, ręczniki. W takim otoczeniu rozpoczyna się kameralny, intymny i absolutnie wyjątkowy festiwal: Summer Discomfort edycja 5.
Niewdzięczna rola otwieracza przypadła zespołowi Jucha. To nowy nabytek Peleton Records i kolejny przedstawiciel szeroko rozumianej sceny emo-punkowej. Fajny, choć krótki, występ udowodnił, że Peletony mają nosa do wyszukiwania kolejnych obiecujących bandów. Dużo melodii, wpadających w ucho riffów i przykuwający uwagę wokalista. Bardzo sympatyczne otwarcie muzycznego święta. Będę chłopaków śledził z uwagą.
Okazało się, że Skullbong ma do wykonania specjalną misję. Polegała ona na przepędzeniu z plaży wszystkich co bardziej wrażliwych na hałas maruderów. Widok pospiesznie zwijanego ekwipunku i eksodusu dziadków z wnukami do samochodów bawił mnie prawie tak samo jak 420 ciężkich riffów grzmiących na “scenie” festiwalu. No właśnie – “scenie”. Summer Discomfort nie ma sceny, to by tylko przeszkadzało i psuło atmosferę. Po co to komu?! Wracając: świetny występ, cholernie ciężkie brzmienie i super stylówa ekipy. Mnie kupili.
W zespole Diving Stove podoba mi się wiele rzeczy. Jedną z najważniejszych jest ich podejście do grania koncertów. Za każdym cholernym razem mam wrażenie, że grają tak, jakby to był zarazem pierwszy i ostatni koncert w ich życiu. Dają z siebie 110%, nie biorą jeńców i wciągają do zabawy nawet tych wyjątkowo opornych na uroki trash metalu. Do tego to świetni goście, którzy ciężko pracują nad swoją muzyką. W dniu 16 sierpnia z całą pewnością zdobyli nowych fanów. A widok naprawdę młodych adeptów metalu, którzy przyjeżdżają specjalnie na ich występ, nie przestaje mnie zachwycać. Są w ciekawym momencie: jeszcze eksploatują debiut, a już testują nowe numery. Kolejna płyta zapowiada się smakowicie.
Koncert .bHP był dla mnie wyjątkowo nostalgiczny. To tutaj, na tym festiwalu, w roku 2022 nasze drogi skrzyżowały się po raz pierwszy i od tamtego czasu nasza wspólna przygoda trwa. Jestem mega fanem, a każde spotkanie daje mi masę energii i uśmiechu. Pięknie było zobaczyć, jaką drogę pokonał ten band przez ostatnie trzy lata: od dość dzikiego projektu paru dzieciaków do zespołu z prawdziwego zdarzenia. Nie stracili przy okazji niczego ze swej zaraźliwej radości i żywiołowości. Nowe kawałki banglają naprawdę kozacko, wydają się naturalnym i ambitnym rozwinięciem formuły debiutu. Czekam już bardzo na nowe .bHP.
Taraban wjechał z dawką klasyki i swoim autorskim hołdem dla tradycyjnego hard’n’heavy. Publika przyjęłą ich naprawdę królewsko, to kolejny zespół, który w tym roku powrócił na deski (dosłownie!) Summer Discomfort. Nie jest to do końca mój klimat, ale nawet taki ignorant jak ja nie mógł nie zauważyć, jak dobrze jest to wszystko przygotowane i zagrane. Poza tym, żeby lajnap był kompletny, musisz mieć dobrych oldskulowych rock’n’rollowych wymiataczy. Dobrze, że padło na Taraban.
Pierwszy raz Wirefall widziałem w katowickim Piątym Domu w maju 2024. Kilkadziesiąt osób na sali i mocny vibe undergroundu w powietrzu. Rok później w tym samym miejscu zaliczyli sold-out, co dobrze podsumowuje szalone 12 miesięcy w życiu tej ekipy. To było najlepsze show całego festiwalu. Mateusz w stroju nurka (surfera?!) biegał z mikrofonem po całym terenie, a statyw zrobił sobie z… wiosła. Wszyscy muzycy zaprezentowali się mega energetycznie, a dodatkową robotę zrobił światła (zrobiło się w końcu ciemno) i dymiarki. Wirefall umie w koncerty, co wiedzą już bywalcy znacznie większych imprez niż Summer Discomfort. Być może to najbardziej spektakularny przykład robienia kariery od lat.
Punkt 22:00 organizatorzy odpalili zgniatarkę wszystkiego i dla niepoznaki nazwali to “finałowym koncertem”. Zgniatarka zgniatała miarowo, systematycznie i bezwzględnie. Kto nie został przez nią brutalnie zmielony, bujał się bezwolnie zahipnotyzowany ciężkim rytmem jej pracy. Zgniatarka nazywała się Belzebong i okazała się obiektem kultu zgromadzonych nad zalewem fanów ciężkiego stoner doomu. Zespół znakomicie wywiązał się z roli headlinera – po ich występie nie bardzo było co i kogo zbierać, choć o afterze do dzisiaj krążą legendy.
Wiadomo, że są openery, offy i męskie grania tego świata. Ale ja zawsze uznają prymat koncertu w małym lub średnim klubie nad stadionówką lub wielką halą. I na tej samej zasadzie czułem od pierwszej minuty, że jestem we właściwym miejscu o właściwym czasie. Byłem u siebie i pośród swoich. Tam nie ma przypadkowych ludzi, kolejek do toi toiów i małej wody po 20 złotych. Nie ma dystansu między “wielkim Artystą na scenie” a słuchaczem, który uciułał na karnet. Nie ma stref VIP, tysiąca ochroniarzy i przeszukiwania plecaków. Każdy jest na wyciągnięcie ręki, z każdym pogadasz, cykniesz fotkę. Każdy uczestnik jest tak samo istotny.
Dla szeroko rozumianej sceny to wydarzenie szalenie ważne. Kipi szacunkiem, dialogiem, śmiechem. Bez jakiejkolwiek przemocy i dyskryminacji. A jak się coś nie podoba, to idziesz chillować nad wodę. Albo porzucać frisbee. A potem chcesz wrócić, bo…
“Jezioro ma Twój zapach
I twój smak
Czuję to, gdy tylko
Zanurzę w nim twarz
Wspomnienia palą mnie jak słońce
Wspomnienia jak lawa gorąca
Uciekam przed nimi tak co noc
Powietrze się napełnia
Światłem do dna
Nawet nie wiesz, jak bardzo
Jak bardzo mi Cię brak”
Ave Southern Discomfort! Robicie to cholernie dobrze.
Specjalne podziękowania dla Pauliny Perz, która nie tylko zrobiła super foty, ale okazała się wspaniałą towarzyszką całej wyprawy.
Tekst: Michał „Sezamek” Borowski
Poniżej galeria zdjęć autorstwa Pauliny Perz