Fanem ukraińskiej formacji Stoned Jesus zostałem stosunkowo niedawno. Rok temu poszedłem na ich koncert, na którym co-headlinerem było ukochane przeze mnie Dopelord. Muzykę Stoned Jesus lubiłem, ale nigdy nie potrafiłem się w nią jakoś szczególnie mocno wkręcić. Postanowiłem jednak zostać i zobaczyć, jak to brzmi na żywo, i… muszę przyznać, że koncert sprawił, iż ich muzyka weszła mi mocniej. Gdy powróciłem do nagrań studyjnych, zaskoczyły mnie mocą, której do tej pory zwyczajnie nie czułem.
W takim właśnie kontekście odpaliłem tegoroczne Songs to Sun. Zanim jeszcze zacząłem słuchać albumu, urzekły mnie dwie rzeczy: niezwykle ponura okładka z motywem Ikara oraz polski akcent – za miks albumu odpowiada Ignacy Gruszecki z polskiego Monochrom Studio. Muszę przyznać, że nasz rodak świetnie podszedł do swojego zadania. Ten album aż ocieka smutkiem, depresją i poczuciem beznadziei. Brzmienie jest chłodne i idealnie odwzorowuje emocje zawarte w kompozycjach.
Na tle pozostałych albumów Stoned Jesus ten wydaje się szczególnie emocjonalny. Oczywiście, nie jest to jedyna płyta skupiająca się na emocjach w dorobku zespołu – Pilgrims, na przykład, ma bardzo osobistą i melancholijną aurę. Jednak Songs to Sun w swoim smutku jest wręcz przytłaczające. Są momenty, w których pojawia się nieco więcej światła czy bujania, ale nawet one wydają się bardziej stonowane i nie ujmują ogólnej ponurości tego wydawnictwa.

Przyjrzyjmy się jeszcze samej okładce, która, moim zdaniem, świetnie odwzorowuje nastrój panujący na albumie. Płonący człowiek wznosi się ponad zamglonym lasem, mijają go obojętnie czarne ptaki, a całe otoczenie jest niezwykle szare i przygnębiające. Myślę, że można to traktować jako symbol depresji – gdy aż płoniesz od natłoku myśli, bólu, tłumionej wściekłości, a cały świat wokół ciebie pozostaje zupełnie obojętny wobec twojego cierpienia. Ten klimat idealnie oddaje to, jak brzmi muzyka na tym wydawnictwie: pełna smutku i cierpienia, ale też rezygnacji. Czuję, że ta płyta niezwykle rezonuje z moją duszą.
Otwierające album „New Dawn” zaczyna się pełną melancholii, łagodną melodią. Dźwięki płyną niespiesznie, budując nastrój smutku, który uzupełnia wokal. Kiedy wjeżdża stoner/doomowe granie, jest ono jeszcze bardziej przepełnione melancholią, a główny motyw ma w sobie coś hipnotycznego. Kompozycja bazuje na kontrastowaniu ciężaru i łagodności – jednak oba te elementy utrzymane są w ponurym wydaniu. Nie zabrakło tu też bardziej żwawych zwrotów akcji. „Shadowland” to krótki i chyba najbardziej klasycznie doomowy utwór na płycie. Ma w sobie ten charakterystyczny puls, który sprawia, iż mimo wolnego tempa nie brakuje w nim energii – odpowiednio spokojnej. Nie zabrakło tutaj również silnej dawki melancholii i bólu.
„Lost in the Rain” otwiera niezwykle balladowy, depresyjny motyw i właśnie tej łagodnej, pełnej żalu konwencji się trzyma. Utwór powoli ewoluuje, skupiając się na emocjach oraz poruszających melodiach, by znienacka wyjechać sabbathowskim, ponurym riffem zagranym bardzo nisko lub niezwykle smutnym bluesem. „Low” to najprawdopodobniej najcięższy utwór na albumie, i przy okazji najkrótszy. Pięknie gruzuje, buczy i buja mną w ten ponury, chocholi sposób dzięki wyrazistemu pulsowi sekcji rytmicznej. Samej zabawy z rytmem i melodią jest tu całkiem sporo, a prawdziwym momentem kulminacyjnym jest pełna cierpienia wstawka blackmetalowa, która w pewnym momencie zostaje przełamana nieco bardziej sludge’owym graniem.
„See You on the Road” to z kolei chyba najbardziej przebojowy utwór na całej płycie. Bujające i buczące stonerowe riffy, sekcja rytmiczna, która sprawia, że nogi same chodzą, oraz charyzmatyczny wokal – wszystko to tworzy energetyczny i wciągający klimat. Do tego dochodzi stopniowe zagęszczanie i intensyfikacja doznań, a także niespodziewane wstawki. Te riffy błyskawicznie i skutecznie gnieżdżą się w mózgu, a zaśpiewy na koniec nadają całości lekko mistycznego charakteru. Płytę zwieńcza „Quicksand”, będący jednocześnie najdłuższą kompozycją – trwającą niecałe dziesięć minut. Utwór rozpoczyna się dość rytualną sekcją rytmiczną, uzupełnioną nieco żwawszą partią gitary akustycznej. W tym rytualnym klimacie opowiadana jest historia o zmęczeniu i przytłoczeniu trudami życia. Pomimo pozornie spokojnej gry rodzi się napięcie, które prowadzi do niezwykle dobitnego, emocjonalnego wykrzykiwania kolejnych bolączek, by następnie złagodnieć i znów wejść w gęste, pełne emocji granie. To utwór niezwykle katarktyczny.
Nie spodziewałem się tak przytłaczającego emocjonalnie i ponurego albumu od Stoned Jesus. Owszem, w ich muzyce zawsze była pewna dawka melancholii, jednak nigdy wcześniej nie była to melancholia, która potrafi dosłownie przywalić lawiną emocji. Płyta przypomina swego rodzaju spowiedź, w której muzycy wyrzucają z siebie to, co boli – to, co trudne i przygnębiające. Wszystko to przekute jest w muzykę niezwykle ciężką – zarówno emocjonalnie, jak i instrumentalnie. Bardzo doceniam, że utwór przynoszący oczyszczenie i swoistą ulgę znalazł się na samym końcu. Wzmacnia on trawienie tego, co trudne, nawet jeśli album nie ma szczęśliwego zakończenia. Ostatni numer kończy się słowami: „jestem gotów stać się tym, czego nienawidzę najbardziej”. Zostawiam Was z tą wymowną myślą, moi drodzy – chłońcie ten smutek każdym milimetrem swojego ciała.
Marek Oleksy ( Gruz Culture Propaganda )
Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych i cyfrowych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek.
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: