IKS

Steve Queralt (Ride) [Rozmowa]

ride -rozmowa

Powstały pod koniec lat 80., pochodzący z Oksfordu brytyjski Ride to jeden z pionierskich i bezsprzecznie najważniejszych zespołów shoegaze’u. O etymologii tego określenia, ewolucji gatunku, britpopie i Oasis, o tym jak zmieniła się nie tylko muzyka, ale też świat na przestrzeni ostatnich trzech dekad, a także o wyboistej drodze grupy, niemal 20-letniej przerwie w działalności, reaktywacji i ostatnim, najnowszym albumie, w rozmowie przeprowadzonej na chwilę przed organizowanym przez Winiary Bookings koncertem (2 maja Ride zagrają w warszawskim klubie Proxima) opowiada mi –  szczerze, bez ogródek – Steve Queralt, basista zespołu, pozostający w jego szeregach od samego początku. I mówi tak, że nic tylko słuchać i chłonąć, z największą przyjemnością.

 

Magda Żmudzińska: Już niedługo, 2 maja, zagracie ponownie w Polsce, w Warszawie. To właśnie tu, w tym mieście, wystąpiliście w naszym kraju po raz pierwszy – 32 lata temu. Pamiętasz tę wizytę?

 

Steve Queralt: O tak, bardzo dobrze! Wiesz, początek lat 90. to – i dla Was i dla nas i dla całej Europy – bardzo specyficzny moment wielu zmian, gorący okres historii. Rok wcześniej podpisany został Traktat z Maastricht, który stworzył Unię Europejską i pamiętam, że nastroje wokół tego były wówczas różne. Szczerze mówiąc, my byliśmy przeciwko Unii. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, zwłaszcza w kontekście tego, co kilka lat temu zrobiła Wielka Brytania i jak katastrofalnym w skutkach okazał się być dla niej Brexit, wydaje się to niedorzeczne, ale cóż, na tamten moment graliśmy w złej drużynie. Podczas więc gdy my w Anglii opowiadaliśmy się za pozostaniem niezależnym od reszty Europy, u Was wyczuwalny był ten wyraźny wiatr zmian i zwrot w kierunku integracji, co oczywiście zważywszy na Waszą historię było też całkowicie zrozumiałe. Po koncercie spędziliśmy tu kilka dni i było to dla nas ciekawe doświadczenie, było to zupełnie inne miejsce od tych, do których dotychczas byliśmy przyzwyczajeni. Wybraliśmy się też na mecz Polska-Anglia w Chorzowie i choć to, co działo się na boisku, było absolutną nudą, to na trybunach o nudzie nie było mowy – w tłumie było pełno osób w kurtkach powywracanych na lewą, pomarańczową, stronę – zakładam, że byli to polscy skinheadzi – które toczyły aktywną walkę z policją i ze sobą nawzajem. Trochę było strasznie, a trochę rozrywkowo. I przy tym wszystkim trochę jak w domu, jak w Anglii kilka dobrych lat wstecz. Z bólem zauważam, że dziś w całej Europie znowu zaczynamy mieć problem z tymi wszystkimi głosami populistycznymi i rosnącą w siłę skrajną prawicą. Sądzę, że wkraczamy w naprawdę niepokojące czasy.

 

zdj. Cal McIntryre

 

MŻ: Nie da się zaprzeczyć, niestety. I to jest temat, o którym moglibyśmy rozprawiać godzinami, ale ku mojemu wielkiemu niepocieszeniu aż tyle czasu nie mamy, wrócę zatem do muzyki. Podczas wspomnianego pierwszego polskiego koncertu w setliście znalazło się 6 utworów z „Carnival od Light” – albumu, który miał dopiero się ukazać i o którym powiedziałeś kilka lat później, że był początkiem Waszego końca, powodem, dla którego zanim następna płyta ujrzała światło dzienne, zespół się rozpadł. Patrząc z perspektywy czasu – nadal tak to postrzegasz? Jaki dziś jest Twój stosunek do tego wydawnictwa?

 

SQ: Kiedy wydaliśmy tę płytę, nie zebrała ona zbyt dobrych recenzji i nie spotkała się z większym zainteresowaniem. To był moment, w którym po raz pierwszy poczuliśmy, że dotarliśmy już na swój szczyt, że pozostała już tylko droga w dół. Do tej pory z każdym kolejnym albumem osiągaliśmy coraz lepsze wyniki sprzedaży, zdobywaliśmy coraz szerszą publiczność, teraz stanęliśmy w miejscu, Wpadliśmy w panikę z tego powodu i dlatego tak szybko nagraliśmy Tarantulę – żeby jakoś spróbować uratować tę sytuację. Nie udało się. Myślę, że lepiej by było, gdybyśmy zrobili sobie rok czy dwa przerwy, poświęcili trochę czasu na refleksję i zastanowili się nad tym, jaki powinien być nasz następny krok.

 

 

MŻ: Powiedziałbyś, że z „Carnival of Light” i „Tarantulą” nieco przekombinowaliście?

 

SQ : Zdecydowanie. Nasza pierwsza płyta była dość surowa, z drugą nie chcieliśmy powtarzać tego, co na debiucie, ale jednocześnie nie chcieliśmy też odchodzić od tego, co wówczas nam w duszy grało, więc ostatecznie ten materiał ma też takie bardzo naturalne dla nas brzmienie. Przy trzecim albumie pomyśleliśmy, że skręcimy w stronę klasycznego rocka i West Coast Americany. I to był błąd. Powinniśmy pozostać na naszej muzycznej ścieżce, zamiast próbować przeobrazić się w coś, czym wyraźnie nigdy nie byliśmy.

 

 

MŻ: Jeśli chodzi o trasę promującą CoL – na wstępnym etapie jej planowania zakładano, że udacie się w nią z Oasis, którzy będą otwierali Wasze koncerty. Zanim jednak do niej doszło role się odwróciły i niewiele później to Wy ich supportowaliście. Co Twoim zdaniem spowodowało tak nagłą zmianę sytuacji?

 

SQ: Oasis jest wielkim zespołem, jednym z największych na świecie, i to nie przytrafiło im się przypadkiem. Gdy kończyliśmy nagrywać i miksować „Carnival of Light”, Noel przyszedł do nas do studia z demówkami, na które podpisał właśnie kontrakt z Creation Records. Wszyscy byliśmy nimi zachwyceni i od samego początku wiedzieliśmy, że narobią zamieszania, ale nie sądziliśmy, że wystrzelą w stratosferę w tak ekspresowym tempie. Tymczasem w ciągu sześciu miesięcy Oasis – młody zespół, który chciał udać się z nami w trasę, jako opening act – prześcignął nas i wszystkich innych razem wziętych. Gdy dziś o tym rozmawiamy, to pomysł, że będą naszym supportem, wydaje się być  naprawdę zabawny i zawsze wywołuje na mojej twarzy uśmiech.

 

 

MŻ: Z perspektywy czasu – jak ta trwająca niemal dwie dekady separacja wpłynęła na Was – zarówno jednostkowo, jak i patrząc przez pryzmat zespołu?

 

SQ: Jednym z powodów, dla których się rozstaliśmy, wtedy kiedy to zrobiliśmy, było to, że byliśmy wciąż bardzo młodzi i po prostu niedojrzali. Przez te 20 lat wiele przeżyliśmy, dorośliśmy i z dzieciaków staliśmy się mężczyznami, którzy wiedzą jak sobie radzić ze wszystkim znacznie bardziej skutecznie.

 

zdj. materiały promocyjne

 

MŻ: Pamiętam wiadomość o Waszej reaktywacji i to, że spotkała się ze sporym zaciekawieniem. Na początku był to oczywiście reunion na potrzeby koncertów, ale później okazało się, że planujecie nagrać nowy materiał. Jak to wszystko się potoczyło? Czy to był bardziej zbieg okoliczności, seria zdarzeń, a może świadomy wysiłek kogoś/wszystkich, aby przywrócić zespół do życia?

 

SQ: To był perfect timing. My przez te 20 lat tak naprawdę mieliśmy ze sobą kontakt, spotykaliśmy się od czasu do czasu, rozmawialiśmy, w międzyczasie wydaliśmy nawet box set, kompilację The Best Of i niepublikowane wcześniej nagrania. I podczas tych spotkań często padały sugestie ze strony naszego managera, że może wystąpilibyśmy na jakimś festiwalu, ale nasza odpowiedź zawsze brzmiała – nie. Wiedzieliśmy, że nie jesteśmy na to gotowi, każdy był zresztą zajęty swoimi sprawami i projektami, Andy działał intensywnie najpierw z Oasis, potem z Liamem w Beady Eye. Aż przyszedł rok 2014. Wtedy zwróciła się do nas Primavera z propozycją zagrania setu. Okazało się, że możemy wokół tego zrobić też kilka innych koncertów w  Nowym Jorku, Toronto, Londynie i Manchesterze. I w tym momencie myślę, że Andy poczuł, że może odejść od Beady Eye, choćby  tymczasowo i zrealizować te gigi. Chwilę po tym, gdy zostaliśmy na nie zabookowani, skontaktowała się z nami też Coachella. Zdecydowaliśmy, że zagramy i tam i zbudujemy też wokół tego małą trasę po Kalifornii. Wtedy zaczęły spływać kolejne oferty i zanim się zorientowaliśmy, mieliśmy już plan rocznej trasy koncertowej. Okazało się, że świetnie się przy tym razem bawimy, więc dalszy rozwój wypadków nastąpił już całkowicie naturalnie.

 

 

MŻ: Andy w wielu wywiadach odrzucał i wciąż odrzuca to, co zwykło się mówić o Waszych pierwszych dwóch płytach – „Nowhere” i „Going Blank Again” – mianowicie, że to jedne z najważniejszych i najbardziej definiujących albumów w historii shoegaze’u. Jakie jest Twoje podejście w tej kwestii?

 

SQ: Ja tego absolutnie nie odrzucam! Ba, jestem bardzo dumny z tego, że jesteśmy uważani za jeden z zespołów, który w pewnym sensie to wszystko zapoczątkował. Nie zapominajmy jednak, że samo słowo shoegaze było obelgą w latach 90. To był termin wymyślony przez jedną z gazet muzycznych w Wielkiej Brytanii po to, aby spróbować wykończyć grupy takie jak my, Slowdive i My Bloody Valentine – prasa uważała, że zespoły takie jak my, są stratą czasu. Nie mieliśmy w końcu do powiedzenia nic politycznego. Staliśmy po prostu za ścianą głośnych gitar, wgapiając się w podłogę i znajdujące się na niej pedały efektów. Nie angażowaliśmy się w publiczność. Teraz wszyscy wiemy, że to była część tej specyficznej estetyki. Chodziło w końcu o hałas, atmosferę, dynamikę. Nie do każdego jednak ten styl przemawiał. Shoegaze umarł w Wielkiej Brytanii śmiercią nagłą wraz z pojawieniem się britpopu, który z tą całą bezczelnością, wyraźnym wokalem i bardzo silną postacią frontmana, był jego całkowitą antytezą. To był powiew świeżego powietrza. Dziennikarze natychmiast to podłapali i wiedzieli już, że taka muzyka, jak nasza, musi zginąć. Ukuty przez nich termin shoegaze miał być nieco obraźliwy, dyskredytujący. Dziś jednak cieszy się znacznie większym uznaniem, a ja – choć zawsze nosiłem tę odznakę z honorem – jestem tym bardziej dumny, że jestem jego częścią.

 

 

 

MŻ: W zeszłym roku wydaliście Wasz siódmy album studyjny – „Interplay”. Płyta spotkała się z bardzo dobrymi recenzjami, pojawiły się nawet głosy, że to być może jeden z lepszych krążków w Waszej dyskografii. Zgodziłbyś się z tym stwierdzeniem?  (naszą recenzję płyty „Interplay” przeczytacie tutaj)

 

SQ: Nie do końca, ale wiesz, też trudno mi jest patrzeć na to wszystko z odpowiedniej perspektywy – każdy z nas odbiera te płyty osobiście, nie słyszymy ich w taki sposób, w jaki słyszą je inni. Gdybym miał stworzyć swój ranking naszych albumów, to powiedziałbym, że numerem jeden jest dla mnie „Going Blank Again”, potem „Nowhere”, później „This Is Not A Safe Place”, a „Interplay” znalazłby się na czwartym miejscu, ale to nie oznacza oczywiście, że nie lubię tego albumu, absolutnie.

 

 

MŻ: Jesteś (współ)autorem 5 piosenek na tym krążku – „Monaco”, „Portland Rocks”, „Light in a Quiet Room”, „I Came to See the Wreck” i  „Sunrise Chaser”. Pomysły na nie tkwiły w Twojej głowie albo szufladzie już od dłuższego czasu czy pojawiły się w trakcie prac nad albumem?

 

SQ: Cztery z tych kawałków powstały jeszcze w latach poprzednich, wyciągnąłem je z folderu Ride, do którego wrzucam wszystko to, co piszę i co uznam, że może się kiedyś przydać. Wyjątkiem jest „Monaco”, który powstał na jam sessions, jakie urządzaliśmy sobie przez 3 tygodnie w studiu. Zarejestrowaliśmy wówczas około dwudziestu numerów, ale większość okazała się bezużyteczna. Z wyjątkiem tego choć mało co, a też trafiłby do odrzutów. Czegoś mu brakowało, wierzyłem jednak w tę melodię, wziąłem więc taśmę do domu, przerobiłem ją nieco, dodałem parę elementów i gdy wróciłem ze zmodyfikowaną ścieżką Mark powiedział: „O tak, teraz to czuję” i napisał do niej tekst. Całość płyty to wypadkowa wspólnego jammowania i demówek, które każdy z nas wyciągał ze swoich plików i przynosił jako pomysł, bazę, fundament pod coś, co możemy wokół tego razem zbudować.

 

 

Plakat promujący nadchodzący koncert RIDE, organizator: Winiary Bookings

 

MŻ: „Interplay” jest pierwszym albumem od czasu „Tarantula”, którego nie wyprodukował Eron Alken, tym razem pracowaliście z Richiem Kennedym. Co spowodowało tę zmianę i jak duży wpływ miał Richie na ostateczne brzmienie tych piosenek?

 

SQ: Eron jest świetnym i utalentowanym producentem, a praca z nim zawsze była dla nas przyjemnością, przy „Interplay” jednak uznaliśmy, że może powinniśmy spróbować czegoś innego. Nie ukrywam, że byliśmy tym nieco zestresowani, bo gdy poprzednim razem zmienialiśmy producenta – przy „Carnival of Light” – sprawy, jak wiemy, nie potoczyły się najlepiej. Ale z drugiej strony też Richie nie był nam obcy – pracował z nami już przy „This Is Not A Safe Place” – był inżynierem dźwięku w studiu Alana Muldera. Dobrze się dogadywaliśmy i postanowiliśmy go zaprosić do bliższej współpracy. Zawsze warto mieć taką osobę, która – niezwiązana bezpośrednio z zespołem – może wysuwać sugestie, rozstrzygać spory, wydawać obiektywne opinie. Richie był w tym świetny. Miał dużo fajnych pomysłów na aranżacje. Przykładowo ostatni numer, który jest jednym z utworów Andy’ego – początkowo był szybką gitarową piosenką, to Richie zmienił go w ten wolny, nastrojowy, melancholijny kawałek, w którym główną rolę odgrywają klawisze i głos. I wiesz, to w pewien sposób ilustruje umiejętności i rodzaj artyzmu, jaki wniósł do sesji. To byłby zupełnie inny album, gdybyśmy robili go bez niego.

 

 

MŻ: Wyszedł świetnie, ukłony dla Richiego! Niestety kończy nam się już czas więc na sam koniec pytanie – w 2022 roku wydałeś z Michaelem Smithem EP – „Sun Moon Town”. Planujesz w najbliższej przyszłości działać jeszcze także solowo czy na razie skupiasz się na Ride?

 

SQ: Tak, planuję wydać trochę więcej materiału pod swoim nazwiskiem. Nie wiem, czy powinienem  już o tym mówić, ale chcę wypuścić w tym roku kolejny solowy album. Co do Ride, myślę, że jak tylko skończymy trasę, zrobimy sobie krótką przerwę. Minęło 10 lat, od kiedy się reaktywowaliśmy i nieustannie działamy. Przyda się więc chwila oddechu, ale wrócimy. Planujemy nagranie kolejnej płyty, choć pewnie nie ukaże się szybciej niż na przełomie 2026/2027. Z całą pewnością jednak nie znikniemy na kolejne dwie dekady. Co to to nie!

 

 

Rozmawiała Magda Żmudzińska

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz