Latem temperatura na koncertach w klubie Proxima sięga zenitu. Ale żeby dziewczyny zaczęły przed ukropem ratować się zrzucaniem staników, musi grać ktoś wyjątkowy. O tym, że 29 lipca nadejdzie upalny wieczór, wiadomo było jeszcze zanim obliczył to przystojny meteorolog z TVNu. Właśnie na ten dzień swój przyjazd do Warszawy zaplanowali macho-rockmeni ze Steel Panther, zespołu znienawidzonego przez obrońców politycznej poprawności i wrogów męskiego szowinizmu. Wspierani przez walijski Florence Black i polską legendę – CETI, mieli prosty cel – pokazać, o co tak naprawdę chodziło Elvisowi, kiedyś wymyślał rock’n’rolla.
Florence i CETI dali czadu. Swoją drogą, w jaki sposób Kupczyk konserwuje swój głos w tym wieku, to ja nie wiem, ale jest bezbłędny! Natomiast widać było, że publiczność, złożona nieprzypadkowo w dużej mierze z pań, przestępuje z nogi na nogę w wyczekiwaniu na gwiazdy wieczoru. Koncerty Steel Panther należą do tych z gatunku wyreżyserowanych w najdrobniejszych szczegółach, gdzie aspekty muzyczne są niemniej ważne niż wszystko, co dzieje się pomiędzy numerami. Ekipa z Los Angeles zaczęła od kilku mocnych szlagierów, jak m.in. „Going through the backdoor”, „Tomorrow Night”, „Fat Girl” i „Asian Hooker”, po czym płynnie przeszła do części komediowej swojego występu. Zresztą performance pozamuzyczny zaczął się już przy „Asian Hooker”, kiedy to na scenie pojawiła się pląsająca Azjatka, zalotnie ocierająca się o muzyków. Żarty zaczęły się na dobre, gdy Michael Starr doczłapał do mikrofonu w przyciemnianych lenonkach i charakterystycznym klaskaniem zachęcił salę do wspólnego odśpiewania Crazy Train. Parodiowanie Ozzy’ego to już stały punkt koncertów Steel Panther. Książę Ciemności niby ma na metalowej dzielni szacunek, ale jednak nie przeszkadzało to nikomu w robieniu sobie z niego beki. Śmiechom nie było końca.
W kolejnej odsłonie kabaretu pierwsze skrzypce, a właściwie wiosło, odegrał gitarzysta Satchel, sypiąc miksem riffów z rockowych klasyków, by wspomnieć choćby „Breaking the Law”, „Master of Puppets”, „Iron Man” czy „Eruption”.
Satchel w ogóle skradł show, dosadnie pokazując, że to nie jego kolega z mikrofonem, a właśnie on gra tutaj rolę samca alfa wśród samców alfa. Nie omieszkał też pod adresem swojego kolegi wokalisty wygłosić paru kąśliwych uwag,wytykając mu, że jest tylko lepszą wersją Vince’a Neila i że “ma malego fioota, a very tiny fiuta” (większość piękną polszczyzną niby czytaną z zapisków na dłoni).
Po serii brawurowych, sześciostrunowych popisów przyszedł czas, by zaprosić na scenę blond muzę z publiczności. Dziewczyna o imieniu Alicja zasiadła między muzykami, by wysłuchać improwizowanej (ależ jakżeby inaczej) ballady, w której stała się obiektem westchnień metalowych trubadurów. Ballada chyba się nie spodobała, bo mimo sugestywnych zabiegów artystycznych i wprost werbalizowanych próśb (Show your tzytzki!). Alicja cycków nie pokazała (za co zresztą wydawała się szczerze przepraszać wokalistę). What a szkoda.
Cycków nie zabrakło natomiast przy numerze „17 Girls in a row”, przy którym na scenie zawitał kwiat polskiej młodzieży płci pięknej. Kilka pań ochoczo wyskoczyło z górnej części odzieży, by swym wdziękami nacieszyć strudzonych trasą muzyków, a przy okazji kilkuset panów bawiących się na koncercie w Proximie. Jakby ktoś nie wiedział, striptiz na koncertach Steel Panther to stały punkt programu. Wolałbym nie gdybać, co na ten temat sądzą Kazimiera Szczuka i piłkarze ręczni ze szwedzkiej reprezentacji narodowej (kilka lat temu obrazili się na organizatorów za występ cheerleaderki, twierdząc, że to uwłacza godności tańczących dziewczyn).
Powiem tylko, że jak pokazywałem znajomym fotki z koncertu, to wszyscy mnie pytali czy to groupies i czy machanie piersiami było ustawione. Otóż nie, nie ustawione. Czysto spontaniczne (ale nie mogę powiedzieć, skąd wiem).
W każdym razie muzycy nie dali się otumanić kobiecym wdziękom. Mając w pamięci, że nie po tym się poznaje mężczyznę, jak zaczyna, ale jak kończy, polecieli dalej z szeregiem swoich hiciorów. Zaserwowali zatem „Party like tomorrow is the end of the world”, „Death to all but metal”, po „Party all day (Fuck all night)” czy niezawodne „Gloryhole”. W sumie blisko dwie godziny grania i wygłupów na scenie. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na dobrą formę fizyczną, w jakiej od lat pozostają członkowie Steel Panther. Naturalnie, wymaga od nich tego specyfika show, sami na siebie ten bat ukręcili. W końcu nikt nie będzie wskakiwał na scenę, żeby pokazać cycki brzuchatym, nieruchawym facetom (wyjątkiem pewnie może być jakiś Glen Benton z Deicide, jeśli na jego gigu trafi się jakaś napalona córa szatana). O ile jednak cuda medycyny kosmetycznej działają na stan facjat, o tyle już raczej bicków nie zbudują i kardio za nikogo nie zrobią.
Widać, że ekipa Stalowej Pantery mocno dba o kondycję i rzeźbę. Wręcz trudno uwierzyć, że Michael Starr dobija do 60-tki. Tym większy szacun również dla jego zdolności wokalnych – górne nuty łyka z równą łatwością jak dziewczyny z piosenek Steel Panther łykają… nieważne.
Wolałbym przy okazji tej recenzji uniknąć szydery, jaka wylewa się pod postami zapowiadającymi koncerty kapel typu Sabaton, Five Finger Death Punch czy naszych domorosłych Kochanków i Zenków. Po pierwsze, to jest kabaret i albo kogoś bawi, albo nie. Po drugie, to jest po prostu poprawnie i z dużym luzem zagrany rock’n’roll. A po trzecie, na scenie i pod nią podczas koncertu Steel Panther aż kipiało od dobrych wibracji. To był po prostu doskonały koncert rockowy, z masą pozytywnej energii i fajnej muzy. I każdy, kto przyszedł tego wieczoru do Proximy, by się dobrze zabawić, dostał, o co prosił!
Grzegorz Morawski
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1