Jestem miłośnikiem nowoczesnego survivalu, dlatego z ogromną radością przyjąłem propozycję napisania recenzji o obrazie, którego historia oparta jest o sytuację nietypową i dramatyczną. „Śnieżne Bractwo” nie jest jednak filmem survivalowym, choć sporo tu walki o przetrwanie. To przede wszystkim rzecz o człowieczeństwie oraz woli życia. Fakt, iż fabuła została oparta o autentyczne wydarzenia, jeszcze bardziej podnosi temperaturę. Ale tylko metaforycznie, gdyż realizm i naturalizm jakim atakują nas twórcy sprawiają, że niebezpieczny górski mróz niemal naprawdę wdziera się do naszych mieszkań poprzez ekrany.
Na przestrzeni dekad powstało kilka dzieł opowiadających o historii tej katastrofy lotniczej, w tym słynny hollywoodzki obraz „Alive, dramat w Andach” z roku 1993. Kiedy usłyszałem, że Urugwajczycy nakręcili swoją wersję, spodziewałem się kameralnego kina operującego na poziomie umowności i symbolu. Dostałem kino zrealizowane z kontrolowanym rozmachem, ale również bez zbędnego patosu. Ogólnie z ogromnym wyczuciem.
Już w pierwszych dwóch kwadransach widz zostaje zgnieciony mieszanką emocji, a przecież to dopiero początek. Słoneczny, roztańczony Urugwaj, skąpany w złotych kolorach i we współczesnej tamtym czasom muzyce kontrastuje z tym, co będzie później. Energetyczni, młodzi ludzie (w większości zawodnicy obiecującej drużyny rugby) żyją w swojej cudownej bańce i nie zwracają uwagi na niepokoje społeczno-polityczne, które stanowią dla nich szum tła świata dorosłych.
Niedługo jednak potem wszystko się zmienia.
I choć zimowa przyroda Andów stanowi scenografię groźną i piękną zarazem, trudno jest cieszyć się z rozgwieżdżonego nieba oraz surowych, dzikich przestrzeni, kiedy jest koszmarnie zimno i nie ma co jeść. Tylko raz pada zdanie „jak tu pięknie”. Mieści się ono jednak w konwencji efemerycznego kontrapunktu do głównej osi dramatu.
Nie będę rozwijać wątku dwojga najważniejszych bohaterów tego obrazu. Głównym narratorem jest jeden z ocalałych rozbitków, ale to nie on stanowi centralną jednostkę. Najważniejsi bohaterowie są niewidzialni, ale obecni przez cały czas. Nadzieja i Strach to postacie, które nie mają twarzy, choć mienią się wieloma odcieniami. Czasem kompresują się w klaustrofobicznej walce o łyk tlenu. Czasem przybierają metaforę dźwiękową pod postacią pomruku samolotów gdzieś w pobliżu. Ocaleni z katastrofy bohaterowie próbują bowiem walczyć o życie, oczekując na pomoc z zewnątrz. Ale pomoc się nie zjawia, gdyż w Andach trwa właśnie potężna i groźna zima. Kiedy nadchodzi noc, temperatura spada o 30 stopni.
Jeśli jesteście gotowi na tego rodzaju emocje, albo narzekacie, że Wasze życie jest płaskie i nieciekawe, warto sięgnąć po to dzieło. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że zadziała ono terapeutycznie. Ostrożnie wystawiam 5/6. Nie dlatego, że obraz nie zasługuje sobie na najwyższą ocenę. Ale jak każde dzieło potrzebuje czasu. A ja potrzebuję ochłonąć.
Ocena: 5/6
Michał Dziadosz
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: