Kilkusetmetrowa kolejka od bramek wejściowych do Ronda Imienia Tomiego Pepa, jasno wskazywała, iż przestrzeń wokół hali widowiskowej Ergo Arena była pełna osób chcących posłuchać zacnych, mocnych dźwieków. Pobliska Żabka, knajpki, parkingi, wszędzie można było dojrzeć fanów metalu. Atmosfera przypominała amerykański halloween – w sensie kostiumów czy makijażu fanów nawiązujących do image’u członków zespołu Slipknot. Wymalowane twarze, robocze uniformy w czerwonym kolorze oraz maski. Z daleka widać było, kogo będzie można zobaczyć za chwilę na scenie. Sporej liczbie osób nie spieszyło się jednak z wejściem do Ergo Areny. Było to zaskakujące mając na uwadze wcześniejszy występ naprawdę świetnych kapel – młodzieży z Vended oraz już bardziej wysłużonych na ciężkiej scenie Ukraińców z Jinjer, naprawdę bardzo mocnych supportów.
Vended to młodziutka grupa, w której skład wchodzą syn Coreya Taylora – Griffin Taylor (wokal), syn Shawna Crahana – Simon Crahan (perkusja), Connor Grodzicki (gitara), Jeremiah Pugh (bas) oraz Cole Espeland (gitara). Brzmienie Vended było znakomite. Podobnie nagłośnienie, czego nie można niestety powiedzieć o kolejnych występach tego dnia. Nie wiem na czym polegał problem w Ergo Arenie, zwłaszcza w sytuacji, kiedy supportujące Vended brzmiało naprawdę świetnie. Chłopcy dają czadu, nie przejmują się nawiązywaniem do Slipknot’a, grają swoje, a Griffin Taylor jest niezwykle utalentowanym wokalistą i frontmanem. Szczęściarzy, którym udało się dostatecznie szybko wejść do Ergo Areny Vended powitali utworami: “Asylum”, “Ded to Me”, “Burn My Misery”, “Bloodline”, “Overall” oraz “Antibody”.
Ukraińcy z Jinjer przejęli scenę ze spokojem, ale byli też niezwykle pewni siebie. Skromny osobowo zespół, w porównaniu do bandy z Iowa, podczas ośmiu utworów, pokazał, że dobry kwartet to wszystko czego trzeba, żeby zapewnić mocne i jakościowe uderzenie. Riff Romana Ibramchaliłowa przeplatany z perkusją Vlada Ułasewycza uruchomiły utwór “Call Me a Symbol”, zaś niezwykły wokal Tatiany Szmajluk wbijał głęboko w glebę. Na żywo ta kobieta to istny wokalny, heavy-metalowy potwór. Zwracałem również uwagę na basistę Jewhena Abdiuchanowa grającego w niezwykle różnorodny sposób. Według mnie jest obecnie jednym z najciekawiej grających gitarzystów basowych. Z płyty “Walflowers” Jinjer zagrali jeszcze “Colossus” oraz niezwykle eklektyczne “Vortex”. “On the Top” oraz “Home Back” reprezentowały album z 2019 roku “Macro”. Publiczność entuzjastycznie zareagowała na “Perennial” oraz „Teacher, Teacher!” z płyty “Micro”, szczególnie na to ostatnie, bardzo melodyjne i różnorodne stylistycznie. Logo Jinjer było w barwach narodowych Ukrainy, co biorąc pod uwagę pochodzenie muzyków oraz sytuację za naszą wschodnia granicą nikogo nie powinno dziwić. Wokalistka dziękowała Polakom za wsparcie, jaką niosą uchodźcom z Ukrainy, a w trakcie utworów pewnie dowodziła tłumem. Widać, że Jinjer osiągnęło już wysoki status na międzynarodowej scenie. Udowodnili, że nie bez powodu Slipknot od dawna walczył o to, żeby w trakcie obecnej tarsy właśnie oni ich supportowali.
Po występie Ukraińców zrobiło się niezwykle gęsto od członków bardzo licznej ekipy technicznej Slipknota. Od razu widać było, że przygotowywana jest imponująca produkcja. Na koniec zasłonięto efekty prac – pojawiła się kurtyna z podświetlonym na czerwono logo zespołu. Po puszczanych z taśmy utworach między innymi System Of A Down czy Pantery, które rozgrzewały skutecznie publiczność, pojawiło się intro grane przed koncertami Slipknota na tegorocznej trasie. Najpierw ikoniczne “For Those About to Rock (We Salute You)” AC/DC, a następnie przewrotne “Get Behind Me Satan and Push” Billie Jo Spears, które wprowadzało lekko przerażający klimat, jeśli pamiętało się o tym, kto i jak przebrany wyjdzie na chwilę na scenę. Dj Slipknota, Sid Wilson (#0) zapętlił końcowy motyw utworu, kurtyna poszła w górę i rozpoczął się riff “Disasterpiece” z albumu “Iowa” z 2001 roku.
Napięcie puściło, młyn obok mnie poszedł w ruch. W całej okazałości ukazał sie zespół oraz widowiskowa produkcja sceny z dużą ilością efektownych ekranów. Wyświetlane obrazy nawiązywały do teledysków, grafik z płyt czy innych motywów związanych z zespołem jak na przykład czerwie/larwy (ang. “maggots”, jak ochrzczeni zostali dawno temu fani grupy). Na scenie zapanował istny chaos, jeden z nieodłącznych elementów występu zespołu z Iowa. Choć dziś już nie wiążą publiczności kablami, lekko obsceniczny image Slipknota wciąż robi wrażenie. Corey Taylor (#8) spytał w pewnym momencie publiczność, kto widział już Slipknota na żywo, a kto pojawił się po raz pierwszy. Wśród koncertowych debiutantów ich twórczości – o dziwo – byłem i ja, mimo że doskonale znam twórczość zespołu i oczywiście zagrane jako drugie w kolejności “Wait and Bleed”. Materiał z dwóch pierwszy płyt to zupełnie inna energia, mniej melodii, za to szybsze riffy, częste zmiany tempa i bardzo charyzmatyczny wokal. W takim old-schoolowym tonie był też singiel z 2018 roku “All Out Life”. Kolejny utwór ”Sulfur” obnażył mocniej niedociągnięcia akustyczne w Ergo Arenie. Większa ilość melodii, popisy gitarowe Jim’a Root’a i Mick’a Thomson’a, czy część linii melodycznej wokalu – to wszystko ginęło pośród ogólnego dźwiękowego chaosu, przynajmniej w części sektora płyty, obok reżyserki dźwięku, gdzie zdążyłem się ustawić.
Cóż z tego skoro zabawa była przednia. Następnym utworem było “Before I Forget”. Riff, którego przebojowość przebije się przez każde zniekształcenie dźwięku, porwał ogromną ilość publiczności, a refren skłonił do śpiewania go razem z Taylorem. Frontman przypomniał, że niebawem pojawi się nowym album “The End, So Far”. Zapewnił, że tytuł nie oznacza, że Slipknot się rozpada. Zapytał, czy nie chcielibyśmy usłyszeć nowego materiału. No cóż. Jasne, że tak! I mimo, że utwór “The Dying Song (Time to Sing)” dostępny jest raptem od 19 lipca, fani i tutaj wspomagali wokalnie Coreya
The Clown, jeśli akurat nie odgrażał się publiczności zgromadzonej na trybunie, tradycyjnie przez dużą część koncertu wspierał wokalnie frontmana. Crahan zajmował skrajny bok sceny umiejscowiony ze swoim bębnem na futurystycznym podeście. Czasami chwytał za mikrofon, czasami wchodził w rolę bębniarza, namawiał fanów z trybuny do większego zaangażowania, a czasami zajmował się tym, z czego jest znany od początku istnienia grupy – po prostu robił sobie… jaja. Stawał na głowie, uprawiał udawany seks z bębnem czy czynił wulgarne gesty z użyciem pałek perkusyjnych. Slipknot przypomina więc zwulgaryzowaną wersję Alice Cooper’a okraszoną punkowym “pocałuj mnie w dupę”, którego tournee warte jest jednak miliony dolarów.
Fani wspomogli Taylora również w “Dead Memories” chóralnie śpiewając refren, podobnie było z “Unsainted”. Dalej wokalista zwrócił się do Sid’a Wilsona, żeby ten uruchomił znane z albumu “Iowa” odliczanie. “The Heretic Anthem” to kolejny ukłon w stronę starych czasów i kultowy wśród fanów refren “(…) If you’re 555, then I’m 666 (…)”. Stare zmieszane było z nowym. Bardziej znane z rarytasami. W tym duchu zagrali “Psychosocial”, mniej chaotyczne od utworów z albumu “Slipknot” czy “Iowa”, ale niezwykle trafne koncertowo z wyrazistą partią perkusji oraz riffami. “Duality” z “Vol. 3: The Subliminal Verses” to kolejny kawałek zaśpiewany wraz z zespołem od początku do końca przez publiczność. “Custer” z “.5: The Gray Chapter” poprzedził “Spit It Out”, podczas którego miał miejsce „spontaniczny” przysiad publiczności, a na hasło “jump the fuck up” wszyscy podskoczyli do góry. Zrobiło się bardzo gorąco, nie tylko od pirotechniki używanej w trakcie występu.
Niestety w tym momencie zakończył sie również podstawowy set. Zespół podziękował i szybko zniknął. Oczywiście muzycy głosno byli wywoływani do ponownego wejścia na scenę. Po chwili uruchomiono ekrany wyświetlające czerwony motyw i można było usłyszeć intro z albumu “Iowa”, czyli “(515)”. Zanim wybrzmiał riff i rytm “People = Shit”, czyli kolejny hymn Slipknota, wokół zaczęły „wariować” zielone i czerwone światła. Tłum skandował “people equal shit” i zdaje się, że wszyscy zgadzali się z tymi słowami. Nieubłaganie jednak show zbliżał się do końca. “Surfacing” z albumu “Slipknot” z 1999 roku zakończyło ten szaleńczy występ.
Chaos, obsceniczność, groza, kontrkultura. Wyciąganie na powierzchnię wszystkiego, co złe, przerażające, wulgarne, ale przy tym jednoczące rzesze fanów. Frontman wspomniał o tym, co łączy wszystkich zebranych w Ergo Arenie. “Jeśli jesteś na koncercie Slipknota, nie ważne czy pierwszy, czy kolejny raz, oznacza to, że na całym świecie masz rodzinę”. #8 nie raz zwracał się do fanów per “family” czy “family & friends”. Pewnie to kokieteria – amerykańskie zespoły heavy-metalowe świetnie sterują rzeszami publiczności – niemniej atmosfera tego koncertu była naprawdę wyjątkowa. Wiele utworów odśpiewanych zostało przez młodszych lub starszych fanów zespołu, który – mimo zawirowań personalnych – od wielu lat wydaje świetne jakościowo albumy i bez dwóch zdań jest na koncertowym topie.
Jestem jedną z osób, która trzymała bilety na ten przekładany dwukrotnie występ Slipknota od dwóch lat i szkoda, że mimo niesamowitej energii, wrażenie dźwiękowe nie było w pełni dobre. Od momentu wejścia na scenę zespołu Jinjer tragicznie brzmiała perkusja, zanikała melodia wokalu i gitar. Stworzyła się po prostu ściana hałasu, zza której wyłaniały się tylko najniższe oraz najwyższe dźwięki. Nie był to mój pierwszy koncert w ERGO Arenie, poprzednie brzmiały bardzo dobrze, więc tym razem coś zdecydowanie poszło nie tak.
Grające tego dnia zespoły są pełne instrumentalnego kunsztu. Szkoda więc, że koncert był tak sało nagłośniony. Słuchając komentarzy innych uczestników, nie byłem – w negatywnym wrażeniu odbioru akustyki – odosobniony.
Paweł Zajączkowski
Setlista:
Disasterpiece
Wait and Bleed
All Out Life
Sulfur
Before I Forget
The Dying Song (Time to Sing)
Dead Memories
Unsainted
The Heretic Anthem
Psychosocial
Duality
Custer
Spit It Out
Bisy:
People = Shit
Surfacing
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1