IKS

Slash – „Live at the S.E.R.P.E.N.T. Festival” [Recenzja], dystr. Mystic Production

Są takie wydawnictwa koncertowe, które nie próbują niczego udowadniać. Nie budują legendy na nowo, nie bije z nich niesamowita wielkość – one po prostu dokumentują moment. Ten moment. „Live at the S.E.R.P.E.N.T. Festival” Slasha należy właśnie do tej kategorii. To zapis trasy, która sama w sobie była manifestem rozpoczętym na ostatnim albumie studyjnym „Orgy of the Damned”. To zapis powrotu do klubowych korzeni, ciasnych scen, potu na barierkach i bezpośredniego kontaktu z oddaną publicznością. Bez stadionowego rozmachu za to z surowością, która od lat jest i była prawdziwym żywiołem kudłatego gitarzysty.

Slash już od dawna funkcjonuje nie tylko jako członek kultowego Guns N’ Roses, lecz jako pełnoprawna, autonomiczna marka. Kolejne płyty solowe najpierw ze specjalnymi gośćmi, a później z Mylesem Kennedy’m i The Conspirators u boku ugruntowały jego pozycję jako klasycznego rockowego rzemieślnika ze zmysłem kompozytorskim. Trasa S.E.R.P.E.N.T. Festival była jednak czymś innym – swoistym resetem. Bez własnych supportów, stadionowej pompy, za to z myślą o dotarciu do tych miejsc, gdzie muzyka znajduje się bliżej ziemi niż nieba. Ten kontekst czuć w każdym dźwięku tego albumu.

 

Repertuar zarejestrowany na „Live at the S.E.R.P.E.N.T. Festival” opiera się w dużej mierze na materiale z „Orgy of the Damned” jednak poszerzony o kolejne interpretacje bluesowych klasyków. Kompozycje zarejestrowane wówczas w studiu tutaj „oddychają”, wydłużają się, czasem zmieniają lekko puls. Udało się muzykom przechwycić tutaj tę szorstkość i brud, a zarazem sceniczną elastyczność. To zapis gry zespołu, który niczego nie musi już udowadniać, a mimo to gra tak, jakby każdy koncert był pierwszym i ostatnim jednocześnie. Zresztą Slashowi towarzyszą tutaj sprawdzeni muzycy z projektu Slash’s Blues Ball: Teddy „Zig Zag” Andreadis oraz Johnny Griparic, a całość uzupełniają Michael Jerome, perkusista zespołu Better Than Ezra, oraz Tash Neal, który swoje możliwości pokazał już na „Orgy…”.

 

Slash – Live at the S.E.R.P.E.N.T. Festival, materiały prasowe, © earMUSIC 2025

 

„Live at the S.E.R.P.E.N.T. Festival” to płyta, w której doświadczony zespół stawia na naturalny sceniczny luz. Bluesowe struktury rozciągają się tu w długie, pulsujące formy, w których gitara przestaje być tylko narzędziem popisu, a zaczyna pełnić rolę narratora. To granie oparte na dialogu z tradycją. Echa klasyków takich jak Freddie King, Robert Johnson czy Howlin’ Wolf przewijają się właściwie nieustannie. Klubowa wspólnotowość w pełni zastąpiła stadionową euforię, a i sam Slash gra tu mniej pomnikowo, a bardziej instynktownie stojąc zaledwie kilka metrów od swojego Marshalla w niewielkiej sali.

Siłą tego albumu pozostaje jego organiczność. Live At The S.E.R.P.E.N.T. Festival nie brzmi jak wypolerowany zapis pod streamingowy standard, lecz jak surowy dokument wieczorów spędzonych blisko sceny. „Parchman Farm Blues” Bukka White’a czy „Killing Floor” Howlin’ Wolfa pulsują surową energią, w której blues nie jest rekonstrukcją, lecz doświadczeniem. Z kolei „Born Under a Bad Sign” Alberta Kinga nabiera cięższej, bardziej mięsistej faktury, jakby został przeciągnięty przez rockowy filtr bez utraty pierwotnego ciężaru znaczeń. Slash prowadzi frazę z charakterystyczną chropowatością, pozwalając gitarze mówić więcej niż samemu sobie. Każda solówka staje się tu osobną, improwizowaną narracją.

 

 

Nie cały materiał niesie jednak ten sam ładunek napięcia. W kilku fragmentach energia lekko opada, a koncert przechodzi w bardziej jamowe rejony. „Key to the Highway” czy „Stormy Monday” niosą ze sobą klimat zadymionego klubu i późnonocnego rozleniwienia, które na żywo mają swój urok, lecz w odsłuchu płytowym nie zawsze utrzymują pełnię dramaturgii. Także „It Takes a Lot to Laugh, It Takes a Train to Cry” Boba Dylana, choć ciekawie przefiltrowane przez bluesowy puls, pozostaje bardziej nastrojowym przystankiem niż kulminacją. To naturalne przystanki w podróży, nie słabości, a raczej chwile oddechu pomiędzy kolejnymi falami intensywności.

 

Finał całości nie jest próbą wielkiego podsumowania kariery Slasha, lecz raczej spokojnym domknięciem pewnego etapu. Etapu cichego, bez fajerwerków, ale podszytego tym samym ogniem, który płonie w jego grze od dekad. To ogień, który nie potrzebuje już wielkich scen, by nadal parzyć. Paradoksalnie nie jest to pozycja obowiązkowa dla każdego fana gitarowej wirtuozerii i wielkiej techniki, lecz dla tych, którzy ponad studyjną perfekcję stawiają koncertową prawdę. „Live at the S.E.R.P.E.N.T. Festival” zostawia po sobie wrażenie wydawnictwa skromnego, lecz uczciwego dokumentu powrotu do fundamentów, gdzie blues, groove i surowa energia znaczą więcej niż widowiskowość.

 

Szymon Pęczalski

 

Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek.

 

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz

IKS

SztukMix - Strona poświęcona szeroko pojętej sztuce

© SztukMix 2020