# Część panelowa – dyskusyjna
..poniższa relacja będzie inna niż poprzednie ze względu na tematykę i charakterystykę samego wydarzenia. Ponownie miałem okazję reprezentować SztukMix w Teatrze Szekspirowskim w Gdańsku, gdzie odbyła się pierwsza edycja Sea You Music Showcase. Wydarzenie podzielone było na dwie części: na pierwszą składały się trzy panele dyskusyjne każdego dnia, (niestety mogłem zostać tylko na dwóch pierwszego dnia i na jednym drugiego), drugą stanowiła część koncertowa, podzielona na dwie sceny. Nie ukrywam, że ze szczególnym zaciekawieniem czekałem na dyskusje obracające się wokół tematów festiwali i ich organizacji, szeroko rozumianego muzycznego managementu, a także prawa autorskiego w kontekście współpracy z takimi organizacjami jak ZAiKS, ZPAV czy STOART.
Otwierający panel o tytule “którędy na festiwale?” prowadził znany z organizacji festiwalu Soundrive Arkadiusz Hronowski, a jego gośćmi byli: Adam Godziek (Tauron), Krzysztof Bąk (Męskie Granie), Anna Pruszyńska (Agora) oraz reprezentant Open’era – Mikołaj Ziółkowski. Pytania zadawane przez gospodarza, a także przez publiczność, dotyczyły głównie kwestii kroków, które muszą podjąć dobrze rokujący artyści, by znaleźć się na dużych scenach masowych muzycznych imprez. Odpowiedzi na to pytanie były stosunkowo proste, lecz całkiem rozbudowane. Zwłaszcza te udzielane przez Mikołaja Ziółkowskiego były treściwe jak rosół na mięsie wołowym, było ich zresztą najwięcej. Wymieniane wskazówki można by skonkludować następująco:
– wybrać odpowiedni czas na zgłoszenie się do organizatora,
– przygotować własny materiał muzyczny, który powinien wyrwać z butów,
– nie pisać maili, których długość przypomina autostradę panamerykańską.
Respondenci podkreślali również, że oprócz samego zgłoszenia i posiadania solidnego kontentu, należy być społecznie aktywnym i ową treść jak najgorliwiej promować, na przykład poprzez występy w audycjach, podcastach, grając jako support czy odbywając lokalne trasy. Sama zawartość mp3-ki, płyty, linku do streamingu nie wystarczy – trzeba pokazać włodarzom festiwali zaangażowanie, ciężką pracę i determinację w dążeniu do celu, a wtedy, jak zapewniał twórca Open’era, “wszystko się uda”. Wspomniał też, że dla niego dodatkową wartością są nadsyłane przez artystów fizyczne nośniki, gdyż stanowią namacalny dowód czyjejś pracy.
Drugi panel, w którym miałem okazję uczestniczyć, był związany z zarządzaniem i współpracą, nosił tytuł “management zespołu”. Na fotelach zasiedli Tomik Grewiński (Kayax), Michał Wardzała (Mystic) i Paweł Jóźwicki (Jazzboy) prowadzącym zaś był Krzysztof Paciorek (Live, Sea You, lider zespołu JAD).
Wymienione wyżej osoby to rynkowi wyjadacze, którzy na współpracy z artystami i zespołami zjedli zęby. To ludzie, bez których dziś prawdopodobnie o połowie muzyków byśmy nie wiedzieli, bo bez promocji i świateł reflektorów można podłubać sobie w nosie, siedząc na kanapie i myśląc o wielkim świecie. Internet sporo ułatwia w kwestii budowania zasięgów, ale jednocześnie jest workiem bez dna, w którym można grzebać i grzebać, nie podejrzewając istnienia ukrytych w nim perełek.
Na pytanie, w jaki sposób przekonać wytwórnię, by zainwestowała w jakiegoś artystę czy zespół, każdy z gości odpowiedział, że tak naprawdę muzyka się obroni. Można oczywiście wysłać zdjęcia, materiały promocyjne, gotowy album, ale na koniec dnia to jakość ma chwycić za serce. Z publiczności padło ciekawe pytanie, czy któryś z obecnie znanych i popularnych na playlistach artystów był wyjątkiem od reguły i to nie on wysłał materiał do wytwórni. Dowiedziałem się o historii Jakuba Skorupy, który wypłynął na szersze wody muzycznej popularności w styczniu zeszłego roku. Początkowo promował swój materiał w sieci, aż został wyłapany w gąszczu innych przez Def Jam, które zaproponowało mu współpracę. Wystarczył jeden singiel, bez managementu, bez ręki prowadzącej przez pasy na drugą stronę. Michał Wardzała wspomniał z kolei, że w Mystic jest sporo gruzu, który wybrał on sam właśnie dlatego, że urzekła go muzyka, i że nawet jeśli nie do końca się sprzedaje, to nie zamierza go likwidować z półek wytwórni.
Tomik Grewiński, od dwóch dekad znany z prowadzenia warszawskiego Kayaxu, odpowiadał na pytania związane z finansowaniem i umowami z zespołami. Obecną publiczność interesowały kwestie związane z podejściem do kontraktów i form wypłacania wynagrodzenia. Grewiński wyjaśnił, że istnieją różne sposoby rozliczania i na przestrzeni dwudziestu lat przepracował każdy możliwy schemat, jest to więc tylko kwestia dogadania się między stronami. Jego wytwórnia wypromowała jak wiemy wiele nazwisk, które dziś są chodzącą autopromocją, a ich koncerty nierzadko mają sold-out krótko po ogłoszeniu trasy. Paweł Jóźwicki, zapytany o to, czy miał na przestrzeni lat dużo sytuacji, w których otrzymał w stu procentach gotowy produkt, w którym nic nie mieszał – począwszy od materiału muzycznego, skończywszy na okładce – odpowiedział, że tylko jeden: Cool Kids Of Death. Doprecyzował przy tym, że zdecydowanie woli surowy materiał, który nie jest nawet skończony i może być nawet fragmentem próby, jest on bowiem najbardziej naturalny i prosto z serca. Wszyscy uczestnicy zgadzali się, że jakość muzyki i ciężka praca jest kluczem do sukcesu.
Ostatni panel, na którym byłem, odbył się drugiego dnia i był związany z tematem prawa autorskiego i zarządzania grupowego. Omawianymi podmiotami były organizacje takie jak: ZAiKS, ZPAV i STOART, w dyskusji uczestniczyli zaś Rafał Bryndal oraz Bogusław Pluta.
Z perspektywy artysty czy zespołu istotne jest, by chronić prawa do swoich dzieł sztuki. W tym celu istnieją w Polsce trzy wspomniane wyżej instytucje wspomniane wyżej. Reprezentujący ZAiKS Bryndal odpowiadał między innymi na pytanie, czy młodzi twórcy chętnie korzystają z form zbiorowego zarządzania takich jak jego miejsce pracy. Stwierdził, że każdy, kto chce tworzyć sztukę, powinien zainteresować się współpracą z takimi podmiotami, gdyż – pomijając promocję – jest to mechanizm, który pomaga im w dwojaki sposób. Pierwszy tyczy się zarobków i tantiem, bo z każdego odtworzenia utworu artysta otrzymuje określoną procentową wartość określoną w umowie. Kolejny – w mojej ocenie istotniejszy – to ochrona dóbr od strony prawnej, pomagająca łatwo rozwiązywać potencjalne spory o plagiat. ZAiKS otwiera również Domy Pracy Twórczej, w których zapewnia zespołom warunki do pracy nad kolejnymi materiałami. Co więcej, w czasie ogromnego przestoju wynikającego z pandemii, organizacja ta wypłaciła w ramach zapomogi dla twórców ponad sto milionów polskich złotych – co posłużyło za podstawę żartobliwego wniosku, że ZAiKS jest lepszy od ZUSu. O korzystności dla twórców wynikającej ze współpracy ze ZPAV-em przekonywał z kolei Pluta. Argumentował, że dzięki niej twórcy po pierwsze mogą otrzymać porady prawne w specjalizacji prawa autorskiego, tak by umowa była zgodna dla obu stron, po drugie – skorzystać z systemu monitorującego rozgłośnie radiowe, co pozwala na uzyskanie statystyk odtworzeń danego utworu. Z punktu widzenia artysty to cenna informacja, bo przedstawia jego notowania i daje poznać, czy twórczość jest chętnie przyjmowana po stronie odbiorników.
Ponadto poruszone zostały jeszcze dwie kwestie: jedna dotycząca rozstrzygania sporów, a druga czasu przedawnienia środków finansowych leżących na kontach obu organizacji i czekających na odbiór przez artystę. W przypadku konfliktów, goście odpowiedzieli zbieżnie: starają się tak samo szybko rozwiązywać niezgodności, by współpraca przebiegała sprawnie; obaj powiedzieli, że nie przypominają sobie dysonansu na tyle silnego, by realizacja kontraktu nie doszła do skutku. W drugiej kwestii Bryndal wspomniał o dziesięcioletnim okresie przedawnienia (choć miał to jeszcze zweryfikować po panelu), w ZPAV wynosi on trzy lata. Dość krótko, ale, jak stwierdził Pluta, motywuje to podmioty do regularnego pobierania środków.
Jedno jest pewne, obie instytucje są po to, by chronić prawa twórców i udowodniły to na przestrzeni lat. Co więcej, jak zaznaczył Bryndal, dzięki regulacjom artyści, mogą niejednokrotnie pozytywnie się zaskoczyć, patrząc na stan swojego konta po otrzymaniu tantiem – tak właśnie było w jego przypadku. Choć umowy mogą wydawać się skomplikowane, obaj uczestnicy zapewniali, że każda z nich jest omawiana, tak by nie było niedomówień.
Program Sea You Music Showcase w moim przekonaniu okazał się strzałem w dziesiątkę. Liczna publiczność, która wypełniła dolne pomieszczenia Teatru Szekspirowskiego była żywym dowodem na to, że tego typu inicjatywy są potrzebne. Są ku temu trzy powody: możliwość poznania interesujących osób, wymiany poglądów, a także ogromna porcja merytorycznej wiedzy. Bardzo się cieszę, że mogłem wziąć w tym wydarzeniu udział, jednocześnie żałując braku obecności na części koncertowej, która trwała do północy jednego i drugiego dnia. O tym, jak artyści spisali się pod względem muzycznym, opowie w dalszej części redakcyjny kolega – Kuba Banaszewski.
Relację z części dyskusyjnej przygotował Błażej Obiała
# Część koncertowa
Pierwsza edycja Sea You Music Showcase poza niezwykle ciekawymi panelami dyskusyjnymi, spotkaniem przedstawicieli wszystkich odnóg branży koncertowej oraz rozmowami w kuluarach zawiłych korytarzy łączącego nowoczesność z tradycją gdańskiego Teatru Szekspirowskiego, to przede wszystkim koncerty. Występy, które syntetyzowały oraz najlepiej podsumowały kondycję współczesnej sceny Trójmiasta, podzielone zostały na dwie sceny – otwartą i najbardziej obfitą scenę główną oraz duszną, odpowiednio ciasną i obskurnie klubową scenę podziemną. Podział na dwie skutecznie odseparowane od siebie sceny sprawdził się znakomicie, bo w paradoksalnie małej, zamkniętej przestrzeni teatru udało się stworzyć aurę i klimat festiwalowej gorączki, a lawirowanie między kolejnymi wykonawcami przypominało zaliczanie obowiązkowego rozkładu jazdy alternatywnego festu.
Pod tym względem gdańska impreza spisała się na medal, choć niewielkie przerwy między scenami i gra dosłownie na zakładkę sprawiały, że trudno było dotrwać do końca jednego koncertu, by zdążyć na drugi, przedzielony wąskim korytarzem teatralnych zakamarków. To być może nauczka dla organizatorów na przyszły rok, bo niełatwo było ogarnąć obie sceny, gdy po drodze rozpraszały kolejne atrakcje. Ale to z pewnością nie wada, a swoista klęska urodzaju, bo na scenach Teatru Szekspirowskiego aż roiło się od świeżych talentów i buzujących inspiracji. Nie zabrakło też starych wyjadaczy, którzy zaprezentowali się z zupełnie nowej strony. Młoda krew mieszała się z doświadczeniem, a koncertowe emocje wisiały w powietrzu. Ale po kolei. Pierwszy dzień imprezy udało mi się zacząć od magicznego występu artysty MaJLo, który urzekł delikatnym połączeniem lekko opadającego melodyjnego grania z pogranicza alternatywy i popu oraz imponującego, wysokiego wokalu, zahaczającego momentami o wywołujące ciarki najczystsze falsety. Artysta umiejętnie i bez zbędnych popisów zaczarował scenę główną mieszanką swoich kolorowych inspiracji, a melodyjne kompozycje na długo utuliły licznie zebraną publiczność.
Po nim na scenie podziemnej zaprezentował się najprawdopodobniej czarny koń pierwszej edycji wydarzenia, o którym słychać było w korytarzach Teatru Szekspirowskiego najwięcej – zespół Sztylety. Młode chłopaki z punkową mocą, rockowym czadem, pewnością siebie i odpowiednim zadziorem przejęli małą scenę, nie biorąc jeńców. Podobnych problemów z kompletnym zdominowaniem sceny głównej nie miał też duet Nagrobki, który zaprezentował bardzo zwarty i angażujący set. Jednak mianem muzycznych bohaterów piątkowego wieczoru określić trzeba zdecydowanie szaloną kapelę Why Bother?, która swoją świdrującą wnętrzności gitarową ścianą dźwięku oraz niesamowitą sceniczną ekspresją nie pozostawili wątpliwości, że zmietli konkurencję z powierzchni koncertowej ziemi. Członkowie zespołu, którzy wyszli na małą scenę w sukienkach oraz popijając raz co raz imponujących gabarytów mocne trunki, z miejsca przygwoździli do ścian i podłogi piwnicy Teatru Szekspirowskiego fanów mocnych brzmień, prezentując jednocześnie niezwykle wysublimowaną postać tego gatunku. Wgniatające w ziemię przestrzenne gitarowe łojenie i mroczna atmosfera godna Daughters czy Idles zgrabnie połączona została z energicznym i pochłaniającym śpiewem wokalisty, który jawił się jako gdańska reinkarnacja młodego Iggy’ego Popa. Szczerość emocji, konkretny przekaz oraz rockowa siła złożyły się na skrzętnie zamkniętą całość, która mimo zaledwie półgodzinnej formy szalonego misterium, pozostawiła fanów z uczuciem spełnienia oraz doświadczenia czegoś, co uchwycić można tylko w tej jednej chwili. Tych wariatów po prostu trzeba zobaczyć na żywo, zapamiętajcie dobrze tę nazwę!
Piątkowy wieczór podsumowała muzyczna maestria i frywolna zabawa dźwiękami, ponieważ główną sceną oraz pierwszy dzień koncertowo zamknął Wojtek Mazolewski ze swoim nowym kwartetem, z którym promuje swój najnowszy projekt i album „Yugen”. Rasowi dżentelmeni z gracją i uśmiechami na twarzach zaprezentowali set, który podzielić można na dwie części – pierwszą, w której zespół powalił bluesową ekspresją i gitarowym feelingiem godnym najlepszych wyjadaczy z delty Missisipi oraz wieńczącą, w której górę wzięły już jazzowe odloty w najlepszym wydaniu. Znakomita forma muzyków, świetny materiał i nieskrywana, zaraźliwa zabawa muzyką – zawsze wielkie wrażenia będzie robiła na mnie sztuka porwania publiczności wyłącznie instrumentalną muzyką. Wojtkowi Mazolewskiemu i jego wybornemu zespołowi udało się to z nawiązką. Fantastyczne zakończenie owocnego dnia.
Sobota na Sea You Music Showcase upłynęła pod znakiem jeszcze większego luzu i spokoju wśród publiczności, muzyków oraz zgromadzonych gości. Jednocześnie drugi dzień imprezy, w odróżnieniu od przyjemnie płynącego piątku, gdzieś bardzo szybko uleciał, a koncerty mknęły jeden za drugim. A całość rozpoczęła się dla mnie wraz z elektronicznym projektem 1988 – połowy rapowego duetu Syny – który praktycznie niewidoczny ze sceny, przykryty efektami świetlnymi zaprezentował hipnotyzujące i pulsujące połączenie muzyki klubowej, dubu oraz krautrocka. Muszę przyznać, że choć było to wciągające przedstawienie to był to też zaskakujący wybór jak na początek koncertowych emocji na scenie głównej, bo występ pewnie lepiej sprawdziłby się na nocne pląsy w klubowym klimacie gdzieś na zakończenie dnia. O wiele lepiej na dużej scenie zaprezentował się zespół The Cassino, który niczym najlepsza festiwalowa gwiazda czarował ze sceny i podrywał bawiących się fanów pod sceną do śpiewania i tańczenia. Zgrabne połączenie gitarowych chwytów, świetny wokal oraz chwytliwe melodie sprawiły, że był to jeden z highlightów sobotniego wieczora.
W międzyczasie na scenie podziemnej świetnie zaprezentował się zespół Żurawie, a także porażający shoegazowymi inspiracjami Sea Saw, który zjawił się w Teatrze Szekspirowskim z przede wszystkim premierowym materiałem. To kolejna wartość dodana imprezy, bo w zdecydowanej większości młodzi artyści wychodzili na scenę z nowymi kompozycjami, które dopiero wkrótce ujrzą światło dzienne w wersjach studyjnych. Podobnie było z zespołem Kwiaty, który zamykał scenę podziemną. Nadchodzący materiał oraz dobrze znane fanom rodzimej alternatywy dźwięki wyśpiewała urzekająca głosem wokalistka Maja Domachowska, a jej koledzy z zespołu przyjemnie młócili w ulotnym, shoegazowym stylu. Na dużej scenie rządzili za to muzycy Trupa Trupa, którzy zapięci równiutko pod sam kołnierzyk niczym wyjęci z okładki Kraftwerk udowodnili dlaczego są najlepszym towarem eksportowym polskiej alternatywy i że wszelkie zachwyty tuz światowej muzyki są jak najbardziej uzasadnione. Instrumentalnie z matematyczną precyzją panowali nad każdym dźwiękiem i połamanym rytmem, a wokalnie demokratycznie dzielili się obowiązkami, ciosając psychodeliczne melodie z prawdziwą mocą godną zawodowców. Kawał niezwykle profesjonalnego grania ze scen najlepszych europejskich festiwali.
Podobną dawkę energicznych emocji, lecz w nieco innym klimacie zapodał Tymon Tymański, który wraz z licznymi gośćmi i dowodzonym przez siebie big-bandem przedstawił nowe, zaskakujące aranżacje największych utworów Republiki. Hołd dla nieśmiertelnej muzyki Grzegorza Ciechowskiego był nierówny i pełen wybojów jak kariera Tymańskiego, jednak tym co mnie urzekło w nim najbardziej to niezwykła moc dęciaków, która niosła nowe wersje kultowych kawałków. Kapitalny „Kombinat” na otwarcie czy chóralna „Moja Krew” udowodniły, że był to być może nie do końca udany, ale ciekawy eksperyment. Nie był to jednak właściwy papierek lakmusowy Sea You Music Showcase, bo całościowo i pod względem koncertowym impreza zaprezentowała niezwykle równy i emocjonujący poziom.
Możliwość odkrywania nowej muzyki oraz chłonięcie młodzieńczej energii artystów, którzy najprawdopodobniej za chwilę zawładną polską sceną alternatywną to największa przyjemność i wygrana organizatorów. Oby nie skończyło się jedynie na pierwszej edycji, bo Sea You Music Showcase ma wielki potencjał, by wpisać się na stałe na mapę najciekawszych branżowych imprez w Polsce.