W ostatnich latach Roger Waters jest, delikatnie rzecz ujmując, odklejony od rzeczywistości. Szokuje swoimi poglądami i dość kontrowersyjnymi wypowiedziami. Potrafi też zaskoczyć swoich fanów na koncercie. W trakcie niedawnego występu stwierdził, że mogą oni „wyp***” (wcześniej opowiadał 20-minutową historię o kaczce, co zdecydowanie poirytowało zgromadzoną publiczność). Teraz natomiast postanowił odświeżyć kultowy album „The Dark Side of the Moon”, który ukazał się na rynku 50 lat temu. Jak się okazuje – była to kolejna błędna decyzja w dorobku Watersa.
Kiedy po raz pierwszy przeczytałem, że muzyk Pink Floyd postanowił przygotować takie wydawnictwo, miałem ogromne obawy. Natychmiast zapaliła mi się w głowie czerwona lampka alarmowa. Już abstrahując od tego, że obecnie w mediach częściej możemy przeczytać o Watersie w kontekście politycznym niż muzycznym, to sam pomysł wydawał się naprawdę absurdalny. – Przyszło mi do głowy, że cały ten album jest świetnym materiałem do podobnego przedstawienia go na nowo, częściowo w formie hołdu dla oryginalnego dzieła, ale także w celu ponownego uwypuklenia politycznego i emocjonalnego przesłania tekstów – wyjaśniał Roger Waters. Mnie takimi wypowiedziami przed premierą „The Dark Side of the Moon Redux” zupełnie nie przekonał, choć nie chciałem od razu skreślać tej inicjatywy. Po przesłuchaniu odświeżonej wersji „Ciemnej Strony Księżyca” ciężko mi jednak znaleźć coś na obronę artysty. Zadaje sobie tylko jedno pytanie, które jest bardzo krótkie: „po co?”. A za odpowiedź niech posłuży słynny filmowy cytat: „Też chciałbym to wiedzieć, Stefan”.
Oczywiście, Roger Waters miał prawo, żeby coś takiego zrobić, ale… mam wrażenie, że tak naprawdę chodziło tylko o to, żeby trochę wkurzyć Davida Gilmoura i Nicka Masona. 50-lecie „The Dark Side of the Moon” można przecież było uczcić w zdecydowanie lepszy sposób. A tak otrzymaliśmy album, który po prostu nuży. Brakuje na „Reduxie” ciekawych pomysłów, a pomnikowe utwory zostały – w większości przypadków – doszczętnie zniszczone. W trakcie słuchania nie raz łapałem się za głowę. Myślałem, że to sen, że to nie dzieje się naprawdę. Waters postanowił jednak zapewnić wszystkim… muzyczny koszmarek.
„The Dark Side of the Moon Redux” jest wydawnictwem przegadanym. To pierwsze określenie, które przyszło mi do głowy po zapoznaniu się z tym tworem. Wystarczy wspomnieć, że otwierające „Speak to Me” wydłużono prawie o połowę, a Waters recytuje, w czasie jego trwania, fragment tekstu utworu „Free Four” pochodzącego z krążka „Obscured by Clouds”. Jeszcze bardziej artysta „zabił” wspaniały w oryginale „On the Run”. Instrumental, mający być w założeniu intrygującym eksperymentem muzycznym, w nowej wersji stanowi tło do kolejnych wynurzeń głównego (anty)bohatera. Z „Great Gig in the Sky” pozbyto się nie tylko przedrostka „the” w tytule, ale i całej magii, którym ten utwór się charakteryzował. Bez przejmującej wokalizy Clare Torry to wszystko nie ma sensu. A co z „Money”? Ten klasyk jest rozwleczony i nudny od pierwszej do ostatniej sekundy. Użycie przycisku „skip” jest jak najbardziej wskazane. Chyba, że chcemy słuchać, jak Waters męczy swoim głosem wszystkich dookoła. Poziom ciut podnosi się chociażby w „Us and Them” – powiedzmy, że odpowiedni klimat został zachowany, ale… Nie muszę chyba dodawać, że pierwowzór odnajdziemy przynajmniej kilka pięter wyżej.
Tak naprawdę wyjątkiem od reguły jest „Time”. Okej, nie jest to wersja, która mogłaby stać obok tej z 1973 roku, ale przynajmniej Roger Waters nie próbuje tu zagłuszyć instrumentów (wykorzystano dobrze skrzypce czy organy), a sam wokalnie wypada dość wiarygodnie. To jednak trochę za mało, żeby chcieć do „TDSotM Redux” wracać z uśmiechem na twarzy.
Czy ta płyta komukolwiek była potrzebna? Uważam, że zdecydowanie nie. – Jest to […] uhonorowanie nagrań, z których Nick, Rick, Dave i ja mamy pełne prawo być bardzo dumni – powiedział, przed premierą „The Dark Side of the Moon Redux”, Waters. Ciężko nazwać całość jakimkolwiek hołdem. „Ciemna Strona Księżyca” nie zasłużyła na tak nieudolne potraktowanie. Gdyby Roger Waters miał na całość pomysł, nie czepiałbym się, że – zamiast tworzyć w pełni premierowy solowy materiał – po raz kolejny „wozi się” na legendzie Floydów. Niestety, brakuje przekonującej myśli przewodniej, dzięki której fani PF mogliby pochwalić choć trochę artystę za cały koncept. Oceny dookoła są druzgocące. I mnie to zupełnie nie dziwi. O płycie „Redux” chce po prostu jak najszybciej zapomnieć.
Ocena: 1,5/6
Szymon Bijak
Lista utworów: Speak to Me; Breathe; On the Run; Time; Great Gig in the Sky; Money; Us and Them; Any Colour You Like; Brain Damage; Eclipse.
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Ten post ma 3 komentarzy
Lampka, to się panu zapala zaraz po obudzeniu. Życie pana przerasta. Nawet wizyta w ubikacji jest kontrowersyjna. Niestety, nie tylko pan ma taki problem. Nie możecie zaakceptować rzeczywistości, w której ludzie są różni i myślą oddzielnie. Brakuje wam tylko czerwonych chust na szyjach.
Pan za to jest niezwykle merytoryczny… nie odnieść się w swym jakże światłym komentarzu do przedmiotu recenzji, ale uczepić się lampki alarmowej, bo Roger nie jest klepany po plecach za to co pierdoli. Idź mu pan pomnik postaw. Wnioskuję po poziomie komentarza, że będzie w doborowym towarzystwie.
A mnie się podoba. I to bardzo. W dupie mam jego konflikt z Davidem, w tym samym miejscu mam również to że lubi Putina. Interesują mnie dzwięki które stworzył. TAK, stworzył . To nie jest NOWA płyta Watersa, ani nowa płyta Pink Floyd. To jest autentycznie NOWE spojrzenie na Ciemną. Dziś zagrałby pewne rzeczy inaczej i pokazał jak. Tyle. Przeglądałem ostatnio Konstytucję i NIGDZIE nie znalazłem zapisu że Watersa trzeba lubić a jego płyty kochać. Tak więc robicie to na własną odpowiedzialność. Ja po kilku przesłuchaniach dokupiłem winyl do kolekcji , bo uważam że warto….