Kolejna odsłona „Historii jednej piosenki” to powrót do brzmień progresywnych, jednak w nowoczesnej formie. Dozując emocje – było ostatnio trochę żartobliwie i obrazoburczo. Dzisiejsza odsłona to piosenka – hołd. Hołd dla przyjaźni od dziecka. Hołd dla przyjaźni utraconej, a jak pokazała niedaleka przyszłość zyskała ona jeszcze jeden, symboliczny wymiar.
Dzisiejszą bohaterką jest piosenka „Towards the Blue Horizon” grupy Riverside. Utwór piękny, podniosły i wzruszający. Jego oddziaływanie zwiększyła tragedia, która odcisnęła piętno na międzynarodowej scenie rocka progresywnego.
21 lutego 2016 roku to data, która na zawsze zapisała się w historii zespołu Riverside. W wieku 40 lat umiera nagle współzałożyciel zespołu, gitarzysta Piotr Grudziński. Szok i niedowierzanie towarzyszą wszystkim. Zaledwie noc wcześniej uczestniczył on w koncercie The Winery Dogs w warszawskiej Progresji. 1 kwietnia w Olsztynie miała ruszyć trasa koncertowa promująca najnowsze wydawnictwo zespołu – album „Love, Fear and the Time Machine”. Co więcej przed śmiercią Grudzińskiego, zespół pracował nad kolejnym materiałem, a w marcu miały być nagrywane partie gitar.
O „Love, Fear and the Time Machine” napisano już tak naprawdę wszystko. Dla mnie osobiście to jeden z najlepszych albumów w dyskografii grupy. Brzmienie Riverside stało się łagodniejsze, jeszcze bardziej melodyjne, a przy tym wszystkie charakterystyczne jego elementy pozostały. Jeśli chodzi o gitary, a szczególnie ich partie solowe, Piotr Grudziński przeszedł samego siebie. Na całym albumie „maluje” dźwiękami, niczym artysta pędzlem, co rusz nawiązując do swoich nauczycieli – Steve’a Rothery’ego czy Davida Gilmoura. Nie inaczej jest też w „Towards the Blue Horizon”. Kompozycja zaczyna się delikatnym akustycznym intrem, następnie dochodzą subtelne klawisze i wokal Mariusza Dudy… Mniej więcej w połowie utworu pojawia się przejmujące gitarowe solo, podszyte dźwiękami organów Hammonda i spokojna coda.
Jak wspomniałem na początku, tekst to hołd dla wieloletniej przyjaźni, która została brutalnie przerwana. „Let me tell you a story about you and me in those days. How much passion and joy we shared…”. Chyba każdy z nas ma taką przyjaźń, niewinną przyjaźń, która zaczęła się lata, lata temu, kiedy wszystko było prostsze. Przyjaźń od dziecka, przyjaźń subtelna, pierwotna, nienaznaczona chęcią osiągnięcia korzyści. To był ten moment, kiedy dosłownie „czuliśmy, że możemy zmienić świat jednym machnięciem dłoni”. Kulminacyjny moment następuje tak naprawdę po gitarowym solo i przejściu, kiedy pada to najważniejsze pytanie, zdradzające co się z tym wszystkim stało („Where are you now my friend? I miss those days, I hope they take good care of you there”). Symbolika tego utworu, który już w momencie premiery albumu „Love Fear and the Time Machine” był hołdem znacznie zwiększyła się tego lutowego poranka.
10 marca 2016 roku Mariusz Duda na Facebooku zamieścił post, w którym opowiedział o historii stojącej za „Towards the Blue Horizon”. Napisał ją po śmierci swojego przyjaciela w 2014 roku. „I chyba w końcu dotarło do mnie jak nigdy, że życie jest jeszcze bardziej kruche, niż nam się wydaje, kończy się ot tak, w jednej chwili. Czas wtedy zwalnia, a ty przestajesz biec, bo wszystko niby tak bardzo istotne w jednej sekundzie przestaje mieć znaczenie”. Płyta „Love, Fear and the Time Machine” miała zwalczyć smutek, odrzucić strach i odnaleźć coś dobrego. W tym samym wpisie Duda dodał: „Była pisana jako antidotum na ból i pomoc w wyjściu z niedobrych sytuacji (…)”. Cytując zakończenie „Towards the Blue Horizon” – mrok nadszedł.
Pielęgnujmy nasze przyjaźnie i dbajmy o nie. Tylko tyle i aż tyle.
Szymon Pęczalski
P.S. Jak pokazał czas, zespół podniósł się po śmierci Piotra Grudzińskiego, którego miejsce zajął najpierw jako muzyk sesyjny, a od 2018 roku stały członek – Maciej Meller. „Towards the Blue Horizon” stało się jednak tribute songiem dla Piotra i tak już zostanie – jeszcze bardziej wzruszającym, jeszcze bardziej przeszywającym słuchaczy. Tak było w gliwickiej Arenie na finał trasy podsumowującej 20 lat istnienia grupy. Nie zdarzyło mi się jeszcze na żadnym z koncertów, na którym byłem, by z emocji ścisnęło mi gardło, jak właśnie wtedy, gdy Riverside wykonywali na żywo „Towards the Blue Horizon”.