Jak być może zauważyliście z moich wczesniejszych recenzji jestem wielkim fanem stoneru. Jest to zdecydowanie mój ulubiony gatunek muzyczny. Niestety, tak się jakoś składało, iż nigdy nie miałem okazji zawitać na najbardziej stonerowy festiwal w Polsce: Red Smoke Festival w Pleszewie. Line-up idealny pode mnie. Mieszkanie w namiocie lubię. Pośród społeczności stonerowej czuję się dobrze. Wszystko się ułożyło w spójną całość i w końcu kupiłem karnet i postanowiłem pojechać.
Zanim przejdę do samych koncertów, napiszę kilka słów o tym jak wygląda samo wydarzenie. Festiwal zaczął się w piątek 11. lipca, a zakończył w poniedziałek 14. (afterparty trwa do 04:20 rano w poniedziałek) lipca. Red Smoke ma miejsce w parku miejskim z amfiteatrem w Pleszewie, zatem nie jesteśmy daleko od cywilizacji. Pole namiotowe było otwarte dla uczestników już w czwartek 10. lipca od godziny 18:00, z czego chętnie skorzystałem aby na spokojnie rozbić namiot, dołączyć do mojej grupki obozowej i wczuć się w wyluzowany klimat festiwalu. Na miejscu były dostępne toalety oraz ujęcie wody na sześć kranów pod bieżącą wodą. Sanitariat był codziennie czyszczony i serwisowany, zatem nie było absolutnie strachu w ich użytkowaniu nawet ostatniego dnia. Prysznica nie ma na polu namiotowym: można natomiast wziąć prysznic w aquaparku dosłownie po drugiej stronie ulicy. Z innych udogodnień na miejscu znajduje się drewniany budynek Temple of Doom (zwana również Świątynią Doomania), w którym można usiąść, naładować telefon, wyciszyć się lub pokontemplować. Był tutaj również prowadzone najróżniejsze warsztaty. Na miejscu było jedzenie oraz napoje zarówno w strefie obozowej jak i festiwalowej. Poza stoiskiem z merchem festiwalowym oraz poszczególnych zespołów był dostępny również targ rękodzieła, w którym można było nabyć najróżniejsze ręcznie robione ozdoby, biżuterię, rysunki itp.

Atmosfera na festiwalu była bardzo swobodna, przyjazna i pełna życzliwości. Ludzie chętnie ze sobą rozmawiali, spędzali czas, pomagali sobie jeśli była taka konieczność. Można było poczuć realne poczucie wspólnoty. W pobliżu znajdowały się tez sklepy i markety, a pleszewskie pizzerie i inne punkty gastronomiczne chętnie dowoziły jedzenie na teren festiwalu (zatem na głód nikt nie narzekał). Było też bardzo kameralnie: nie było tłoku ani ścisku, nie było też problemów z miejscami siedzącymi na koncertach.
Festiwal składał się z dwóch scen: mała scena była ulokowana tuż za wejściem do obozowiska, duża scena była umiejscowiona w amfiteatrze. Obydwie sceny były odpowiednio nagłośnione zarówno na gruz jak i na łagodniejsze zespoły. Na małej scenie odbywały się koncerty mniejszych zespołów oraz DJ-sety. Było też miejsce przeznaczone do jam sessions w wysuniętej strefie kamperowej. Zarówno DJ sety jak i jammingi trwały do późnych godzin, już po ostatnich koncertach danego dnia, zatem jeśli ktoś ma lekki sen lub problemy z zaśnięciem to musi liczyć się z pewnym dyskomfortem.
Dzień Pierwszy
Koncertowy pierwszy dzień otworzył polski zespół Taraban prezentując głównie utwory z najnowszej Epki „The Oath” z nurtu bardziej staroszkolnego hard’n’heavy, ale nie zabrakło też starszego, stonerowego materiału. W ich występie zgadzało się wszystko i był bardzo rozrywkowy. Idealny otwieracz letniego festiwalu.
Następnie odpaliło niemieckie Bikini Beach, które śmiało mogę uznać za jedno z odkryć dnia. Gdy nie znam kompletnie jakiegoś zespołu, nie odkrywam go przed festiwalem. Chcę aby muzyka przekonała mnie na żywo. Tutaj to zadziałało niesłychanie dobrze. W muzyce trio można znaleźć grunge, punk, psychodelę, surf rock czy stoner w duchu Black Sabbath. Bardzo różnorodny repertuar wybujał mnie niesamowicie. Trzeba będzie teraz się wziąć za dyskografię.

Kolejny występ to norweski Full Earth, który podobnie jak Bikini Beach był dla mnie odkryciem dnia, ponieważ nie znałem wcześniej ich twórczości. Jeśli miałbym do czegoś porównać ich muzykę na żywo, to chyba określiłbym to jako Jean Michelle Jarre w połączeniu z Elderem. Partie klawiszy były mocno wysunięte i dominujące, ale nie brakowało tutaj też minimalizmu, fuzziastego riffu czy prog rockowych eskapad. Byłem kompletnie oczarowany.
Sunnata to stołeczny zespół który widziałem już wielokrotnie. Występ na RSF był moim piątym koncertem tejże formacji. Za każdym razem te mistyczne dźwięki zaklęte w postowo-sludge’owo-stonerowe riffy z bogatym użyciem bliskowschodnich skal sprawiają, że całkowicie odpływam i jestem w innym miejscu, w innym czasie, w innej rzeczywistości. Wspaniały występ, który kompletnie mnie odciął od otoczenia.
Brant Bjork Trio to zespół legendy amerykańskiego stoneru oraz desert rocka: perkusisty formacji Kyuss. Szczerze mówiąc nieco obawiałem się tego koncertu, ponieważ myślałem że może być to swoiste odcinanie kuponów. Na szczęście wujaszek Brant udowodnił że moje obawy były bezpodstawne. W swoim zespole odpowiada za gitarę oraz wokale. Muzycznie nie było to nic odkrywczego, ale to ile serducha i charyzmy scenicznej jest w tym człowieku oraz solidnego warsztatu w całym zespole to ewenement. Bawiłem się przednio, mimo iż album studyjny mnie nie porwał.

Kannabinõid z Estonii gra… sludge. Brudny, psychodeliczny sludge wymieszany z groove metalem. Zespół składa się z dwóch gitarzystów (których „wiosła” wybrzmiewają w nieludzko przesterowany sposób) oraz perkusisty. Co ciekawe wszyscy są wokalistami. Teksty w języku estońskim dodawały do tego żywiołowego show pierwiastek tajemniczości. Mogę chyba śmiało określić ich mianem największej młócki pierwszego dnia. Brak basu był nieco odczuwalny, ale te masywne brzmienia gitar sprawiały, że w ogólnym rozrachunku nie miało to większego znaczenia. Niesamowite było tak, jak dobrze wybrzmiewa to połączenie bezlitosnego gruzu z transowymi, odjechanymi klimatami dziwacznej i złowieszczej psychodelii.
Pierwszym secret gigiem festiwalu okazał się Red Scalp, co nie powinno dziwić zważywszy na to, iż organizatorzy festu grają w tymże zespole. Cudne, pełne psychodelii, ciężkich riffów oraz przedziwnych wypraw show. Z okazji dziesiątej, jubileuszowej edycji formacja zagrała cover The Wizard z gościnnym udziałem harmonisty oraz utwór Rituals z gościnnym udziałem Roberta z Sunnaty. Usłyszeć ten utwór na zestaw perkusyjny i dwa dodatkowe bębny było niezwykłym przeżyciem. Wspaniała zabawa i pełne wczucie na scenie.
Dzień drugi
Na dzień dobry na scenie obozowej dostaliśmy występ łódzkiego Snakes Snakes Snakes, który łączy rock alternatywny z psychodelicznymi klimatami. Bawiłem się naprawdę przednio. Idealny zespół na rozruch i bujania się pod sceną.

Następnie na scenie parkowej zagrał Acidsloth, który wjechał w nas wszystkich niczym walec. Pięcioro wokalistów (którzy zmieniali się w zależności od utworu), masywne i chłodne brzmienie nie miało litości dla nikogo. Uwielbiam kiedy zespół na żywo robi z fanów mielone.
Pierwszym koncertem na głównej scenie był Tet. Niestety zespół nie przekonał mnie na nagraniu, ani nie porwał na koncercie. Pomimo tego w występie zgadzało się absolutnie wszystko i muszę przyznać że chłopaki naprawdę dowieźli temat.
Następnie sceną zatrząsł Daevar. Stoner/doomowo-grunge’owe trio z niemieckiej Kolonii dowiozło hipnotyczny i pełen gruzu show z zaangażowanym społecznie komentarzem. Świetnie wypadli na żywo: brudniej i ciężej niż na nagraniach, a wszystko kontrastował wokal pełen reverbu, nadając temu iście magiczny klimat.
Kolejny koncert to moi bohaterowie oraz najbardziej wyczekiwany przeze mnie występ festiwalu czyli Slomatics z Belfastu. Masywne brzmienie dwóch gitar zestrojonych do podwójnego dropu F# sprawiło, iż nie dało się odczuć braku basu. Wokalizy perkusisty również były pełne werwy. Zespół totalnie mnie zachwycił oraz porwał gdzieś hen daleko w kosmos, o którym tak chętnie śpiewają. Przy okazji Slomatics to również naprawdę fantastyczni ludzie, udało mi się nawet zakolegować z perkusistą po koncercie. Odpowiedział też na nurtujące mnie pytanie: czy utwór „Yet It Moves” jest zainspirowany Mikołajem Kopernikiem. Jest. Setlista była bardzo przekrojowa oferując zarówno tony gruzu, jak i bardziej transowe i psychodeliczne czy poetyckie oblicza zespołu. Po tym pełnym emocji i gruzu występie zakochałem się w tym zespole jeszcze bardziej. Nie sądziłem, że to możliwe.

Kalifornijczycy z Sacri Monti to z kolei moje muzyczne odkrycie dnia drugiego. Nie znałem twórczości zespołu w ogóle, ale koncert był wyśmienity. Pełen psychodeli, piachu, ale też ciężaru i retro klimatów podanych ze smakiem. Muszę koniecznie nadrobić ich dyskografię, dobrze wybujali.
Jeśli chodzi o szwedzki Monolord i drugi najbardziej przeze mnie wyczekiwany koncert tego dnia, to muzycy zmienili moją percepcję postrzegania muzyki na żywo. Był to najcięższy koncert pod kątem brzmienia na jakim byłem, przebili tym nawet Sunn O))). Autentycznie ziemia drżała gdy zespół wydobywał z siebie kolejne miażdżące dźwięki. Mój żołądek wędrował w górę od tego sonicznego masażu bebechów. Setlista była bardzo przekrojowa, nie zabrakło też kultowego „Empress Rising” zagranego w całości. Do tego basista na żywo to istny żywioł: jego ekspresja sceniczna sprawiała że nie dało rady stać spokojnie, nie bał się również schodzić do publiki. Zespół również świetnie wyczuł publikę, rozkręcając pierwszoligowe gruzparty. Autentycznie musiałem dochodzić do siebie po tym przeżyciu.

Ixzhilion to niemiecki zespół space rockowy, który grał bardzo energicznie i głośno wplatając w to masę kosmicznej psychodeli. Idealnie rozrywkowe i angażujące granie. Do tego w dowód miłości do festiwalu zagrali piosenkę specjalnie skomponowaną na ten festiwal. Piękna sprawa.
Sekretnym gigiem tego dnia było Hermopolis. Był to drugi koncert zacnego projektu w tym roku na którym byłem. Usłyszeć ich muzykę na dobranoc to był strzał w dziesiątkę. Wyobraźcie sobie: jest północ, panują egipskie ciemności i słuchacie stoner/doomowego mistycznego zespołu który klimatem przenosi do czasów piramid i faraonów. Bardzo katarktyczne doświadczenie. Tych ziomeczków nigdy dość.
Dzień trzeci
Ostatni dzień RSFu otwierał Astral Nomad, wspaniały młody zespół ze Śląska, w którym jest na tyle space rocka oraz desert rocka, aby zachwycić fanów psychodelii oraz na tyle stoner/doomu aby pobujać gruziarzy. Widziałem już ich wcześniej w tym roku, ale w żaden sposób nie ostudziło to mojego entuzjazmu oraz zachwytu nad tym zespołem. Porwali publikę bez dwóch zdań. Intrygujące w ich przypadku jest też to że są w stanie zagrać całą dyskografię na żywo: mają jedną Epkę wydaną, oraz drugą w drodze.
Potem przyszedł czas na Susy. Niestety, zespół nie przekonał mnie do siebie, ale wydaje mi się że na pewno przypadnie do gustu miłośnikom King Gizzard.
Na głównej scenie jako pierwsi zagrali Pult z Niemiec. Ich motto to good vibes for people that are into good vibes. Motto jest bardzo słuszne: muzyka była lekka, przyjemna, psychodeliczna oraz oferowała nieco niestandardowego instrumentarium. Dobry zespół na letnie festiwale: ich muzyka jest pełna słońca.

Tō Yō przyleciało do nas aż z Japonii i muszę powiedzieć, że jest to zdecydowanie moje odkrycie tego dnia. Wspaniałe, pełne psychodelii oraz transu landszafty, które miały moc przeniesienia do innego wymiaru. Po prostu odpłynąłem.
Kolejny zespół to Goblinsmoker z UK. Zespół gra bardzo wolny i ciężki stoner/doom z elementami sludge. Spodziewałem się solidnego koncertu, a otrzymałem jeden z najbardziej porywających występów całego festiwalu. Panowie idealnie wykręcili ciężar, a długie i masywne kompozycje wprawiały w gruzowy trans. Pieścili dźwiękiem bebechy niemal tak mocno jak Monolord. Ogromny szacun. Planowałem na ich koncercie posiedzieć, ale już sama próba dźwięku mnie tak porwała że pobiegłem pod barierki.

Scott Hepple & The Sun Band to zespół lubujący się w vintage oraz hipisowskich klimatach. Występ był żywiołowy i świetnie się do tego bujało, jednakże czegoś mi w tym wszystkim brakowało. Nie zmienia to jednak faktu, iż bawiłem się przednio. Będę musiał posłuchać nagrań.
Z niemieckim Kadavar mam taką przypadłość, że z płyt mnie nigdy w pełni nie przekonali, aczkolwiek lubię do nich wracać od czasu do czasu. Na żywo formacja to jednak kompletnie inna bajka: jest to jeden z najlepszych zespołów na jakich miałem okazję być. Nie inaczej było na RSF: zespół to był istny żywioł, który porywał. Dało się zasłyszeć zarówno ciężar, rockowe granie z pazurem, psychodelię, przebojowość oraz tony charyzmy. Prawdziwie hipnotyczny występ, nawet ulewa która mnie zaatakowała nie ostudziła mojego zapału i formacja wybujała mnie bez litości.

Tegoroczny Red Smoke Festival zamknęli londyńczycy z Elephant Tree. Był to jeden z najlepszych występów tej edycji. Ciężar i gruz aż niemalże można było dostrzec drgania powietrza, niesamowita prezencja sceniczna: jak na zespół grający tak ciężką muzykę widać było, iż to po prostu załoga kumpli którzy spędzają miło razem czas grając muzykę i non-stop żartowali z siebie nawzajem ze sceny. Świetnie również wyczuli publikę bawiąc się z nami tak, jakby jutra miało nie być. Bardzo przekrojowa setlista ukazująca zarówno najcięższe jak i najbardziej emocjonalne czy bluesowe dokonania zespołu. Był to również kolejny koncert po którym musiałem dojść do siebie, ponieważ te dźwięki są bardzo bliskie memu sercu. Podobnie jak w przypadku Slomatics czy Monolord – zobaczyć ich na żywo było dla mnie spełnieniem marzeń.
Nie byłem z kolei na żadnym DJ secie ani na afterparty: nie jestem imprezowym człowiekiem, więc nie ciągnęło mnie do nich. Myślę, że Red Smoke Festival będzie jednym z tych wydarzeń, na które będę jeździł każdego roku. Bawiłem się wyśmienicie i ciężko mi teraz powrócić do rzeczywistości. Piękne dzięki dla organizatorów oraz wszystkich zaangażowanych w organizację tego festiwalu. Daliście mi dużo szczęścia.
Marek Oleksy ( Gruz Culture Propaganda )
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Facebook
Instagram