„Rebel Moon Część 1: Dziecko ognia” to nowa superprodukcja, którą od kilku dni abonenci Netflix mogą oglądać na platformie. Od zawsze byłem fanem wysokobudżetowego kina rozrywkowego i chociaż przed seansem miażdżące recenzję większości społeczeństwa na temat nowego filmu Zacka Snydera były mi dobrze znane, podszedłem do niego bez najmniejszych uprzedzeń. W głębi serca licząc, że być może będę mógł mieć odmienne zdanie. Wszak zdarzały się przypadki, gdzie filmy masakrowane przez krytyków oglądałem z ogromną przyjemnością i nawet po latach wracam do nich z sentymentem. Mowa tu między innymi o „Wodnym Świecie” czy „Dniu Niepodległości”. W tym tekście postaram się odpowiedzieć na pytanie czy „Rebel Moon” ma szansę dołączyć do grona produkcji tak złych, że aż dobrych.
Gdzieś na rubieżach odległej galaktyki, w spokojnej rolniczej społeczności, ukrywa się Kora. Dziewczyna skrywająca mroczną przeszłość, przed którą udało się jej uciec. Praca na roli jest ciężka, ale satysfakcjonująca, a życie z dala od wielkich wojen i intryg rozgrywających się w galaktyce wydaje się być wystarczającą zapłatą. Jednak, jak to bywa w hollywoodzkich filmach , każda sielanka musi się kiedyś skończyć. Spokojny farmerski żywot zostaje nagle przerwany, gdy wioska zostaje najechana przez sprawującą w galaktyce władzę Macierz, która siłą spróbuje zaprowadzić nowy ład i odebrać wszystko to, co kocha pokojowo nastawiona społeczność. Kora musi zebrać grupę śmiałków, gotowych na szali położyć swoje życie i stanąć do nierównej rebelianckiej walki z najeźdźcą.
Nawet ten krótki opis brzmi niczym żywcem wyrwany z uniwersum „Gwiezdnych Wojen”… i po części tak jest.
Kilka lat przed rozpoczęciem produkcji Synder stworzył autorski projekt inspirowany „Siedmioma Samurajami” i przesłał go do Lucasfilm. Pomysł został wtedy odrzucony i przeleżał ładnych kilka lat w szufladzie, by powrócić właśnie teraz w nieco zmienionej formie. Gdy w 1977 roku do kin trafiły „Gwiezdnę Wojny”, Zack Snyder miał 11 lat i jestem przekonany, że od tego czasu jego największym marzeniem było stanie się częścią tego świata. To, za co ja osobiście najbardziej szanuję Snydera i co jest powodem, dla którego daję mu kolejne szanse to fakt, że przede wszystkim jest prawdziwym fanem popkultury, z ogromną wiedzą na jej temat. Zarówno „Watchmen” czy „Świt Żywych Trupów” (którego notabene scenarzystą był jego kolega po fachu, James Gunn, twórca „Strażników Galaktyki” ) uważam za jedne z lepszych przedstawicieli swojego gatunku. Nawet poprawiona wersja „Ligi Sprawiedliwości” pokazała, że Snyder zdaje się wiedzieć, co robi i jakimś cudem finalnie udało mu się wyprostować nieudaną ekranizację komiksu. Problem w tym, że „Rebel Moon” jest najgorszą produkcją w filmografii reżysera, filmem kulejącym na praktycznie każdej płaszczyźnie, który tym razem może się nie udać naprawić żądną , nawet najlepszą wersją reżyserską.
Historia opowiedzenia w „Rebel Moon”, stworzona (i napisana) przez Snydera jest niezwykle prosta i garściami czerpie z klasyków gatunku, co samo w sobie nie jest niczym złym. O ile otwierające 20 -30 minut filmu w zestawieniu z całością jest relatywnie zgrabnie skonstruowane i daje pewne nadzieje, to od momentu formowania przez główną bohaterkę drużyny, scenariusz wygląda, jakby napisał go 11-letni Snyder po wyjściu z premiery „Gwiezdnych Wojen”. A do planowania scen użył wszelkich dostępnych w pokoju zabawek, nie bacząc czy będą do siebie pasować czy nie. Historia zawodzi praktycznie na każdym poziomie, począwszy od dialogów, sposobu budowania postaci, skończywszy na tym, co w tego typu opowieści powinno być najważniejsze, czyli relacji pomiędzy bohaterami. Na koniec seansu dostajemy drużynę tak nijaką i pozbawioną jakiejkolwiek chemii, że chyba nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzy w motywację, jaka nią prowadzi. I należy podkreślić, że winy nie należy szukać w aktorach, którzy nawet nie dostali możliwości tchnięcia ducha w swoje postacie, a tylko i wyłącznie w osobie reżysera, stojącym za tym całym bałaganem.
Strona wizualna, z reguły dająca możliwość nadrobienia braków fabularnych, w „Rebel Moon” również nie prezentuje się dobrze.
Ujęcia w zwolnionym tempie będące swoistym znakiem rozpoznawczym reżysera, zostały wplecione w każdą możliwą sekwencję, powodując, że po którymś kolejnym razie, widz zaczyna mieć tego serdecznie dość. Co ciekawe, to właśnie Kurosawa w swoich „Siemiu Samurajach” będących punktem wyjściowym do „Rebel Moon”, był prekursorem tej techniki, co tym bardziej sprawia, że zapewne w tym momencie musi przewracać się w grobie. Dzieło Snydera od pewnego momentu przypomina zlepek losowo zmontowanych scen próbujących wprowadzić kolejnych głównych bohaterów w fabułę, a następnie od razu władować ich wszystkich do finałowego starcia , na które reżyser chyba też większego pomysłu nie miał.
W sieci można znaleźć szereg recenzji i analiz, zarówno wyliczających Snyderowi błędy, ale i sceny które wprost skopiowano z innych tego typu produkcji. Niestety w przypadku „Rebel Moon” trudno stanąć w obronie, bo większość tych zarzutów jest niezaprzeczalną prawdą. Nawet ciężko jest traktować te sceny jako oddanie hołdu czy „easter eggi” , jest ich zdecydowanie za dużo i w zbyt bezpośrednio sposób czerpią z innych produkcji
Trudno powiedzieć w jakim stopniu można obwiniać Netflix (ostatnimi czasy uskuteczniający produkcję masową, zdecydowanie idącą na ilość, nie na jakość), a w jakim stopniu samego Snydera. Biorąc pod uwagę, że był to od początku do końca jego autorski projekt, możemy przypuszczać, że największym błędem wytwórni było to, że ktoś zgodził się wyłożyć pieniądze na taki scenariusz, gdzie 100 milionów dolarów to dość pokaźna suma. Można nawet się zastanawiać, czy w ogóle któryś z decydentów go przeczytał. Z drugiej strony, w dobie TikToka, Youtubowych shortsów i innych tego typu „wynalazków” jakimi zachłyśnięte jest społeczeństwo, być może „Rebel Moon” wpisuje się w koncepcję, żeby ogłupiałemu społeczeństwu podać treść łatwo, szybko i efektowanie, bez dbania o jakość i szczegóły. I jeżeli taki był cel wytwórni, to tym bardziej film jest absolutną i personalną porażką Snydera.
Zack Snyder jeszcze przed premierą zapowiedział wersję reżyserską, bardziej brutalną i rozbudowującą wątki z oryginalnego filmu, podobno nawet 1h dłuższą od oryginału. Data premiery „Snyder cut” nie została jeszcze ujawniona, ale możemy zakładać, że będzie to miało miejsce dopiero po premierze „Rebel Moon Część 2: Zadająca rany”. Szczerze wątpię czy uda się naprawić projekt tak zły, jak „Rebel Moon”. Tych kilka niezłych kadrów i scen, które znalazły się w produkcji, raczej nie wystarczy, żeby stać się szkieletem nowej, wartościowej wersji filmu. Z drugiej strony, ciągle wierzę w Snydera i być może jego wersja reżyserska zmieni Rebel Moon z filmu bardzo złego w film tak zły, że aż dobry. A to było by już naprawdę coś!
Ocena: 1,5/6
Grzegorz Bohosiewicz
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Ten post ma 3 komentarzy
Efekty walki spoko ale fabuła to porażka
Liczba klisz wizualnych i scenariuszowych – powalająca jednak.
Oglądałem… myślałem że to jakiś mix Star Wars 7 Wspaniałych Gladiatora i Strażników Galaktyki. Niektóre motywy są dosłownie plagiatami. Masa niedorzecznych sytuacji i zachowań (żołnierze w wiosce jako banda ćwoków? Uprawa roli końmi ale mają prąd i automatyczne drzwi. Bohaterka zaufała jakiejś mendzie przemytnikowi aby odnalazł największego rebelianta co go szuka poł imperium? Macierz ma Super Star Destroyery? Zero chemii między czlonkami grupy? O wiekszości można powiedzieć nic. Latanie na hardodziobie? Można strącić statek kosmiczny włócznią??? Serio? Slow motion do wyrz..gu… miałka historia silnej kobity „żołnietki”? co ratuje uciśnionych, Rey?? Zack wtf?