Moja przygoda muzyczna zaczęła się od cięższych brzmień i mimo, że z czasem poszerzyłem swój horyzont o wiele innych gatunków, to sentyment do metalu pozostał. Jednym z zespołów, który odkryłem na początku swojej drogi jako słuchacz, był niemiecki Powerwolf, który wyróżniał się brzmieniem i tematyką poruszaną w utworach. W tym roku, niemal piętnaście lat od pierwszego kontaktu z ich twórczością, panowie wydali dziesiąty studyjny album: „Wake Up The Wicked”.
Formację pochodzącą z Saarbrücken odkryłem, mniej więcej, tuż po wydaniu albumu „Bible of the Beast”, i przed premierą doskonałego „Blood of the Saints”. Z racji tego, że zasłuchiwałem się wówczas w powermetalowych zespołach takich, jak Helloween, Blind Guardian czy Sabaton, było czymś naturalnym, że sięgnę także po Powerwolf. Tym bardziej, że tym, co wyróżniało tę niemiecką formację było nawiązywanie do symboli religijnych, co wówczas wydawało mi się domeną black metalu, oraz „kościelne” brzmienie.
To właśnie od „Bible of the Beast”, w mojej opinii, rozpoczął się złoty okres dla Powerwolfa, który cały czas trwa. Wokalista Attila Dorn posiada klasyczne muzyczne wykształcenie, więc zarówno cięższe partie wokalne, jak i te operowe przychodzą mu z ogromną łatwością. Dzięki temu, grupa mogła rozwinąć swoje brzmienie z klasycznego heavy do rozbudowanych, monumentalnych wręcz hymnów. „Blood of the Saints” zaowocowało wygraną w plebiscycie magazynu „Metal Hammer” w kategorii najlepszy album powermetalowy 2011 roku.
„Wake Up The Wicked” to kolejny etap ewolucji brzmienia i stylu Powerwolf, choć bez radykalnych zmian. Tym razem elementy „metalowej mszy” czy horrorowego klimatu, towarzyszące dwóm ostatnim studyjnym krążkom, uzupełnione zostały o klasyczne power metalowe brzmienia i patenty. Taki jest np. otwierający „Bless 'Em with the Blade” czy bardzo melodyjny i wpadający w ucho „Kyrie Klitorem”. Tym razem klawisze Falk Marii Schlegela nie są na pierwszym planie (tak było chociażby na „The Sacrament of Sin” czy „Call of the Wild”).
Bardziej gitarowy kierunek obrany na „Wake Up The Wicked” sprawia, że jest to płyta ostrzejsza brzmieniowo, ale też i bardziej zwarta od poprzedników. Praktycznie wszystkie utwory trwa poniżej czterech minut. Wyjątkiem jest „1589”. To opowieść o Peterze Stumppie, który w XVI wieku został oskarżony o morderstwo. Pod wpływem brutalnych tortur przyznał się właściwie do wszystkiego, czego oczekiwało od niego społeczeństwo. Był on jedynym protestantem w katolickim mieście, a po wspomnianych torturach spłonął na stosie. Wydarzenia te obrazuje doskonale teledysk. Pod względem rozmachu jest to rzecz naprawdę imponująca i wyróżnia się na tle dotychczasowych klipów grupy.
Muszę przyznać, że na „Wake Up The Wicked” zaskoczeń nie brakuje. Taki jest np. folkowy, wręcz szantowy, refren w „Joan of Arc”. Wykorzystanie dziecięcego chóru to nie nowość w muzyce rockowej czy metalowej, ale stanowi ciekawy smaczek w „We Don’t Wanna Be No Saints”. „Thunderpriest” to z kolei jedna z najbardziej dynamicznych propozycji na płycie, tekstowo inspirowana historią belgijskiego pastora Andrasa Pandy’ego, który wymordował całą swoją rodzinę. Bez wątpienia parafrazując tytuł – nikczemnicy powstali.
Na okrągłą dwudziestą rocznicę działalności Powerwolf dostajemy album, który jest zwarty, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. To solidna porcja dźwięków spod znaku power i heavy metalu. Droga, którą przez te dwie dekady przeszli Niemcy, pokazuje, że złoty okres ich działalności trwa w najlepsze. Nie mogę się więc doczekać tegorocznego krakowskiego koncertu (odbędzie się on 21 października). To będzie uczta dla ucha i dla ducha. Sam zespół zapowiada, że będzie to największa trasa po Europie w ich historii. Muzycy, przed premierą, wypowiadali się także ciepło na temat „Wake Up The Wicked”, więc nie martwię się o ich prawdomówność…
Ocena: 5/6
Szymon Pęczalski
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: