Są takie koncerty, których ogłoszenia wyczekujesz latami, po cichu karmiąc się błąkającą się gdzieś z tyłu nadzieją. To uczucie zna prawdopobnie każdy, dla kogo napawanie się energią występów na żywo to coś więcej, niż sporadyczne, przypadkowe wydarzenie, a raczej w pewien sposób definicja jego stylu życia. Ja do czasu pierwszych, „wiarygodnych plotek”, na koncert Porcupine Tree nie czekałem. Perspektywa ta wydawała mi się tak bardzo niemożliwa, że nawet nie zaprzątałem sobie żadną nadzieją głowy. A jednak.
Mamy 21 października 2022 roku, a ja w drodze z berlińskiego Hauptbahnhof, idąc zameldować się w hotelu, zupełnie przypadkowo, bez intencji, mijam Max-Schmeling-Halle i słyszę przedzierające się przez betonowe ściany słowa:
’Never want to be old
And I don’t want dependence
It’s no fun to be told
That you can’t blame your parents
anymore…’
Zatrzymuję się jak wryty, próba dźwięku cichnie, a po chwili rozbrzmiewa na nowo wstępem do „Blackest Eyes”. Czas nagli, więc z bólem w sercu, ale maksymalnie podekscytowany, przyspieszonym krokiem mknę do hotelu dokonać formalności, nie do końca jednak wierząc w to, co właśnie usłyszałem. Powszechnie wiadomo, że ostatnia godzina przed koncertem trwa tak naprawdę trzy, a w końcowych piętnastu minutach zagęszcza się do tego stopnia, że pewnie byłbym w stanie wrócić do Sopotu i ponownie przyjechać do Berlina, i tak zdążając przed wejściem zespołu na scenę.
Na chwilę przed koncertem światła hali gasną, pozwalając tym scenicznym rozbłysnąć mieniąco niebieskimi promieniami. W ich blasku, z gwaru widowni powoli wyłania się oryginalnie rozpoczynający album „Stupid Dream” dźwiękowy pejzaż i po paru minutach, po raz pierwszy od dwunastu lat, na europejską scenę wychodzi witany gromem oklasków zespół Porcupine Tree. Zaczyna się sprężynującą gitarą „Blackest Eyes” i po chwili scena eksploduje openerem najbardziej klasycznego wydawnictwa w dorobku Brytyjczyków. Ciężko sobie wyobrazić lepszy otwieracz pierwszej po tak długim czasie trasy. No, może miałbym jeden typ, ale jak się miało okazać i na niego przyjdzie potem pora. Nie mogę przestać się uśmiechać. Dla mnie, którego „znajomość” scenicznego oblicza Porcupine Tree ogranicza się do wydawnictw koncertowych, wszystko wygląda właśnie tak jak, jak to z nich zapamiętałem. Każdy z oryginalnych muzyków zespołu zamknięty w swoim własnym muzycznym wszechświecie. Richard Barbieri krzątający się miedzy swoimi syntezatorami, przypominając nieco kucharza tworzącego jakąś skomplikowaną, wielogarnkową potrawę, od czasu do czasu zerkając tylko z półuśmiechem w kierunku któregoś z kolegów, Gavin Harrison twardo skupiony na projektowaniu swoich doskonałych, perkusyjnych przestrzeni oraz tańczący ze swoją gitarą, wymachujący głową Steven Wilson, jak by nie patrzeć, centrum scenicznej ekspresji zespołu.
Kompozycję kwituje salwa oklasków, a frontman witając się w publicznością zapowiada, że następne trzy utwory zaczerpną ze swojego ostatniego albumu, który to zresztą zagrany zostanie tego wieczoru w całości. Nie kryjąc zadowolenia z entuzjastycznej reakcji widowni na tę informację unosi rękę wskazując Nate’a Navarro – nowego, koncertowego basistę formacji i przestrzeń hali wypełnia soczyste basowe intro „Harridan”. Brzmi jeszcze lepiej, bardziej mięsiście niż w wersji studyjnej. „Of The New Day” i potężny, połamany „Rats Return” tylko mu w tej cesze wtórują. Zwraca uwagę rozmach koncertu. Po raz pierwszy w karierze zespół przeniosł się z klubów do hal, co więcej, wyprzedając je, co tylko pokazuje jak przez te kilkanaście lat wygłodniał i rozrósł się fanbase muzyków, na co kolejnym dowodem jest ilość towarzyszących mi, podniesionych rąk, kiedy Wilson zadaje pytanie „kto z tu obecnych jest na tyle młody, że nie widział nas na poprzednich trasach?”
W parze z rozmiarem miejsca idzie także produkcja. Świetnie zaprojektowane, gęste światła, splatają się z licznymi, pojawiającymi się na ekranie z tyłu sceny wizualizacjami, kiedy trzeba podsycając dynamikę, innym razem nadając bardziej wyważoną, magiczną atmosferę. „Hitowe” „The Sound Of Muzak”, „Even Less”, wspaniały b-side z In Absentii – „Drown With Me” oraz cudownie zagrane „Last Chance To Evacuate Planet Earth Before It Is Recycled” z przejmującym przemówieniem lidera religijnego kultu w tle – ta część pierwszego setu upływa pod znakiem okolic roku 2000 z wplatanymi miejscowo fragmentami „Closure/Continuation”. Delikatne światła, melancholijny soundscape i słowa 'afraid to be what I should be’ z fantastycznymi chórkami ze strony gitarzysty Randy’ego McStine’a zatapiają powoli widownię w przejmującej atmosferze, by parę minut później dosłownie eksplodować transowymi motywami i rosnącą w każdą chwilą dynamiką. Grając „Chimera’s Wreck”, zespół dobitnie i ostatecznie udowadnia, że obszerna pozycja w setliście ich najświeższego w dorobku wydawnictwa nie wzięła się znikąd. W pierwszej połowe koncertu odegrana jest już ponad połowa tej płyty i z pełną szczerością stwierdzam, że utwory te na krok nie ustępują wykonaniom starszych kompozycji. Nagły koniec utworu pozostawia mnie kompletnie osłupiałym i na dwadzieścia minut muzycy schodzą ze sceny.
Jest coś specyficznego w koncertach podzielonych na dwie części. To trochę tak, jakby jednego wieczoru odbywały się dwa koncerty tego samego zespołu. Emocje budują się na nowo, powoli rośnie napięcie, pewnie po części z powodu mrocznego, wybrzemiwającego z głośników intro, dobrze znanego z koncertówki „Anesthetize” i, a jakże, dzwięki uderzeń w klawiaturę rozpoczynają „Fear Of A Blank Planet”. Mroczny i melancholijny natrój utrzymuje się przez następne utwory. Kameralny, magicznie oświetlony „Buying New Soul” czaruje publikę. Druga połowa jest dla mnie spełnieniem marzeń. „Fear Of A Blank Planet”, jeden z dwóch najważniejszych albumów mojego życia dominuje tę połowę koncertu. Przejmująco piękny „Sentimental”, czy zagrany na przedbisowe zakończenie, potężny, sceniczny majstersztyk – „Sleep Together”, a to nie wszystko. Nieco rzadziej niż na swoich solowych trasach, ale Wilson regularnie raczy widownię anegdotkami z bardzo typowym dla siebie, ironicznym poczuciem humoru.
Zaczyna na głos analizować nazwy zepołów z koszulek fanów w pierwszych rzędach i dochodzi do wniosku, że Porcupine Tree to najprawdopodobniej heavy metalowy zespół. Od słowa do słowa, zmierza ku zapowiedzi następnego utworu i wystarcza wspomnienie, że będzie miał siedemnaście minut, a widownia wybucha oklaskami. Potem jeszcze krótkie, prześmiewcze nakreślenie nastroju panującego w różnych jego fragmentach i zespół zaczyna grać to, na co czekał każdy. „Anesthetize” to opus magnum Porcupine Tree. To kompozycja idealna i mimo, że długaśna, to pozbawiona choćby jednego przeciętnego fragmentu – zapychacza, a na żywo robiąca wrażenie nie do opisania. Tworzy kompletną, angażującą opowieść, której każda kolejna część wyróżnia się własną, niepowtarzalną osobowością. W tej części zespół zamyka także wykonanie całości Closure/Continuation z mocarną aranżacją „Walk The Plank” na czele. Obskurny, syntetyczny bridge to jeden z fragmentów koncertu, które wrzynają mi się w pamięć. Chwila formalnych w zasadzie, wywołujących na bis euforycznych oklasków i na scenę wracają muzycy jako duet Wilson – Barbieri, wykonując piękne, kameralne i niegrane na jakiejkolwiek poprzedniej trasie „Collapse The Light Into Earth”, a jako pełen już skład – energiczne „Halo” i klasyk klasyków – „Trains”.
Wciąż nie do końca pozbierałem się po tym koncercie. Potężny, 3-godzinny set objął najlepsze dokonania zespołu. Gdybym miał czepiać się na siłę, to wytknąłbym skromną reprezentację „Deadwing” i brak uwielbianego przeze mnie „Dark Matter”, czy też czegokolwiek z wcześniejszej twórczości formacji, ale nie będę, bo nawet przy tak długim repertuaże nie można mieć wszystkiego, a koncert i tak był doskonałym potwierdzeniem wykonawczego rzemiosła Porcupine Tree. Aranżacje, chociaż nie odbiegały z reguły mocno od tych studyjnych odpowiedników, brzmiały soczyście i autentycznie tworząc dopracowany w każdym szczególe spektakl.
Każdy z muzyków prezentował tę najwyższą muzyczną półkę i unikalny wkład w brzemienie całości. Ikoniczny już, perkusyjny fenomen Harrisona, jedyne w swoim rodzaju muzyczne krajobrazy Barbieriego i wszechobecny geniusz Wilsona. Fantastycznie sprawdzili się nowi, koncertowi muzycy, doskonale czuć było odnowioną po latach koncertową współpracę między orygialną trójką. Cierpiałbym na poważnego pokoncertowego doła, ale myśl, że niedługo czeka mnie powtórka w Katowicach, bardzo dobrze sprawdza się jako remedium.
Damian Wilk
Lista utworów:
Blackest Eyes
Harridan
Of the New Day
Rats Return
Even Less
Drown With Me
Dignity
The Sound of Muzak
Last Chance to Evacuate Planet Earth Before It Is Recycled
Chimera’s Wreck
Set 2:
Fear of a Blank Planet
Buying New Soul
Walk the Plank
Sentimental
Herd Culling
Anesthetize
Sleep Together
Encore:
Collapse the Light Into Earth
(Steven and Richard only)
Halo
Trains
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1