IKS

Paweł Małaszyński (Cochise) – rozmowa

Pawel-Malaszynski-wywiad

Paweł Małaszyński – polski aktor teatralny i filmowy oraz piosenkarz. W 2004 założył zespół Cochise, w którym jest wokalistą i autorem tekstów. Wspólnie z zespołem nagrał sześć płyt. Obecnie zespół pracuje nad siódmym albumem ” The World Upside Down”. Na dużym ekranie zadebiutował rolą Marcina Kruka w filmie Świadek Koronny. Wystąpił także m.in. w Magdzie M., Oficerze, Oficerach, Twarzą w Twarz, Misja Afganistan, Lekarze, Belle Epoque, Katyniu, Listach do M i Skrzydlatych Świniach. Na co dzień występuje w Teatrze Kwadrat w Warszawie.

Oczywiście widzę co się dzieje i zdaję sobie sprawę, że obecna sytuacja w naszym kraju i na świecie powoduje narastające niezadowolenia społeczne i atmosferę podziału. Wielu artystów tworzy mniej lub bardziej zaangażowane politycznie i społecznie kawałki. Tak było od zawsze i tak będzie, gdyż bunt jest wpisany w muzykę rockową. Bunt to korzenie rocka, co już w pewien sposób upolitycznia ten gatunek ze względu na samą postawę angażowania się przeciw władzy – także m.in. o roli Granda w serialu Oficer, Teatrze Kwadrat w czasie pandemii, nowej nadchodzącej płycie Cochise oraz pióropuszach – mówi w rozmowie ze SztukMix Paweł Małaszyński.

 
– Mariusz Jagiełło: Chciałbym porozmawiać z Tobą głównie o muzyce, jednak nie mogę odmówić sobie pytań odnośnie Twojego głównego zawodu. Zacznę od dalekiej przeszłości. Poznałem Cię dzięki roli Granda w serialu „Oficer”. Postać, którą grałeś to gangster bez skrupułów, ale mający też bardzo bogatą osobowość. Kawał skurwiela i osoba, która przyprawiała o ciary. Obecnie twórcy nie obsadzają Cię w takich rolach. A jakie Ty masz spojrzenie na postać Granda i czy chciałbyś kiedyś wrócić do roli takiego psychopatycznego gościa?
 
– Paweł Małaszyński: Obecnie twórcy nie obsadzają mnie w żadnych rolach. Biorąc też pod uwagę fakt, że w teatrze od ponad roku, z powodu pandemii, zagrałem zaledwie w paru przedstawieniach, sytuacja nie jest ciekawa. Ten zawód jest bardzo nieprzewidywalny, niestabilny, trudny i pełen przeszkód. Po dwóch dekadach funkcjonowania w nim wiem, że czasami serfujesz po falach intensywnej, fajnej pracy, a czasem wiatru brak i przychodzi okres spokoju. Cały czas powstają dobre i ambitne projekty filmowe czy serialowe, ale tylko nieliczni mają szansę w nich grać. W takich momentach zawodowej ciszy najważniejsze jest, żeby utrzymać stabilność oraz umiejętność utrzymania się na zawodowej powierzchni i cierpliwie czekać na swoją szansę. Natomiast jeżeli chodzi o Granda, to z perspektywy czasu uważam, że fajnie było stworzyć postać, która tak mocno pozostała w pamięci i świadomości widza. Ten okres filmowo-serialowy był piękny, ale to już nie wróci. Rozpamiętywanie tego nie ma zatem większego sensu… Nie można żyć wspomnieniami. Ważne jest dziś i to, co przyniesie kolejny dzień.
 
– MJ: Występujesz również w Teatrze Kwadrat. Osobiście widziałem Cię w przedstawieniach „Berek, czyli upiór w moherze”, z rewelacyjną również Ewą Kasprzyk, oraz „Kiedy Harry poznał Sally” z Martą Żmudą-Trzebiatowską – zapytać, czy tęsknisz za graniem na deskach, to jak o nic nie zapytać, ale jak sobie radzicie jako teatr, ekipa? Czy macie ze sobą kontakt, wspieracie się?
 
 – Paweł Małaszyński: Teatr bez widza nie istnieje. Puste krzesła w teatrze to smutny i przygnębiający widok. Kiedy świat się zatrzymał, z dnia na dzień, wielu aktorów etatowych i gościnnych, żyjących od projektu do projektu zostało odciętych od dochodów. Niektórzy zostali zmuszeni do podjęcia całkowicie innych prac, jeżeli mieli szczęście i je dostali, lub musieli się całkowicie przebranżowić. To sytuacja bardzo trudna i smutna. Nie zapominajmy też, że teatr to nie tylko aktorzy, ale także administracja, oświetleniowcy, dźwiękowcy, techniczni czy garderobiane. My jako Teatr Kwadrat, podobnie zresztą jak większość teatrów w Polsce, nie chcieliśmy tracić kontaktu z widzami. Od dłuższego czasu działamy w Internecie tworząc różne projekty online. Czytamy sztuki, pokazujemy rejestracje naszych znanych i lubianych przedstawień, mamy próby online, gdzie tworzymy, a następnie rejestrujemy nowe, świeże premiery, które w późniejszym, normalnym już czasie, pojawią się na deskach. Cały czas mamy nadzieję, że ludzie o kulturze nie zapomną i kiedy to wszystko minie widz teatralny powróci wygłodniały, a wtedy my musimy być gotowi. Od setek lat najlepszym sposobem na wszystkie troski była, jest i będzie komedia. Śmiech to pewien rodzaj wolności.
 
 – MJ: To oczywiście prawda. Niestety, ta nieszczęsna pandemia na pewno zabawna nie jest i wpłynęła w większym bądź mniejszym stopniu na każdego z nas. Czy myślisz, że świat wróci jeszcze do normalności? Albo jak to teraz będzie wyglądać?
 
 Paweł Małaszyński: Świat wróci… do nowej, innej normalności. Ta cała sytuacja, moim zdaniem, to tragedia dla świata, po której nie wiem, czy będziemy w stanie wyliczyć wszystkie poniesione straty na każdym polu. Pandemia wywróciła nas do góry nogami. Nasza rzeczywistość zaczęła wyglądać nierealnie. Kontakty międzyludzkie zostały zawężone do małych ekranów laptopów i telefonów. Izolacja, inwigilacja, lęk i kontrola społeczna stały się czymś niebezpiecznie naturalnym. Raczej ciężko mi dziś uwierzyć w to, że wrócimy po tym wszystkim do normalności, którą pamiętamy i to mnie przeraża. Ale żeby nie być zbyt pesymistycznym, mam jeszcze w sobie cień nadziei, że stosowanie tych wszystkich obostrzeń nie stanie się kwintesencją naszego przetrwania i nie będziemy musieli się przyzwyczajać do nowych reguł, „kolejnego” świata.
 
 – MJ: Zostawmy więc pesymistyczne rozważania i przejdźmy do muzyki. W październiku Cochise planuje wydać siódmy album „The World Upside Down”. Czego możemy spodziewać się po tym wydawnictwie i co obecnie muzycznie Was inspiruje?
 
 – Paweł Małaszyński: Na pewno usłyszysz na niej Cochise (śmiech). A więc perkusję, bas, gitarę i wokal. Nadal gramy mocno, po swojemu, z domieszką łagodności. Znajdzie się na niej kilka smaczków, ale o nich wolę jeszcze nie mówić. Niech to zostanie niespodzianką. Kontynuujemy mieszankę angielskich i polskich tekstów. Na „The World Upside Down” znajdzie się też jeden cover, The Stooges „Gimme danger”. Inspiruje nas to, co zawsze, a więc wszystko i nic. Muzyka, której słuchamy odkąd pamiętam, to, co nas otacza i to, co pojawia się na próbach, gdy spotykamy się we czterech. Wypadkowa każdego z nas, pod wspólnym mianownikiem Cochise.
 
 – MJ: Teksty to rozumiem nadal Twoja działka? Czego będą dotyczyć? Inspiracji w ostatnim czasie na pewno nie brakowało?
 
 – Paweł Małaszyński: Myślę, że istota muzyki leży w sercu. Nie chciałbym zdradzać zbyt wiele z moich natchnień. Kiedyś to robiłem, ale dziś uważam, że niepotrzebnie. Wolę, by słuchacz sam doświadczał i interpretował nasze teksty na swój sposób. To o wiele ciekawsze doświadczenie. Takie „muzyczne wiersze” to sfera dość intymna, co wcale nie oznacza, że się w nich nie odsłaniam. Ważna jest prawda, szczerość, emocje i obserwacja rzeczywistości. Tekst i muzyka to naczynia połączone. Muszą być spójne i silnie oddziaływać na odbiorcę, co nie jest łatwe.
 
 – MJ: Od jakiegoś czasu coraz śmielej zacząłeś śpiewać również po polsku. Jakie będą proporcje w przypadku tej płyty?
 
 – Paweł Małaszyński: Tym razem 8:3. Osiem tekstów po angielsku, trzy po polsku. Przyznaję że pisanie po angielsku przychodzi mi łatwiej. Ten język jest bardziej melodyjny, elastyczny i plastyczny. To oczywiście indywidualna kwestia. Niektórzy lepiej czują się w pisaniu tekstów po angielsku, inni po polsku. Ja nigdy nie uciekałem od pisania w naszym języku, po prostu w odpowiednim momencie musi przyjść pomysł, inspiracja, właściwy temat i przede wszystkim słowa, które pomogą mi zbudować historię. Z własnego doświadczenia tekściarza wiem, że napisanie dobrej piosenki w języku polskim to ogromne wyzwanie, przynajmniej dla mnie. Moim zdaniem Grzegorz Ciechowski czy Kaśka Nosowska opanowali tę sztukę doskonale. Ja cały czas się uczę i rzadko bywam zadowolony.
 
 – MJ: Ponownie współpracujecie z Metal Mind Production. Rozumiem, że współpraca układa się wzorowo i nie chcecie nic zmieniać w tej dobrze funkcjonującej relacji?
 
Paweł Małaszyński: Zgadza się. Współpracuje nam się bardzo dobrze. Mamy swobodę artystyczną i z Metal Mind’em umawiamy się z płyty na płytę. Nie jesteśmy związani wieloletnim kontraktem, z którego musimy się wywiązywać. To dobra sytuacja. Myślę, że dla jednej i drugiej strony.
 
– MJ: Na pewno nikt rockowo i muzycznie ogarnięty nie powinien już mówić, że Cochise to Twoja fanaberia. Ładnych parę lat na scenie, siedem płyt, uznanie fanów, krytyków – czujesz się trochę jak rock’n’rollowy weteran i czy ta łatka „śpiewającego aktora” ciąży już mniej niż na początku?
 
 – Paweł Małaszyński: Myślę, że ten etap mamy już dawno za sobą. Zakładając zespół 17 lat temu zdawaliśmy sobie sprawę, że jestem już nieco popularny i wcześniej czy później pęknie bańka anonimowości. Kiedy wyjdziemy z cienia, zaczniemy nagrywać i koncertować, to sprawa się nagłośni i… pewnie się zacznie. I się zaczęło. I w niczym nam to wtedy nie pomogło i nadal nie pomaga, jak to się większości wydaje. Oczywiście, że ciążyło i nawet parę razy zabolało… A teraz? Przez te 17 lat zdążyliśmy się przyzwyczaić do wszystkich „łatek” na mój temat i nie czujemy obowiązku, żeby się komukolwiek tłumaczyć. Wszystko jest w muzyce. Cochise ma swoją drogę, którą podąża i dziś, po zagraniu ponad 500 koncertów na przestrzeni dekady, zwyczajnie przestaliśmy o tym myśleć i robimy swoje. Staramy się cieszyć każdą chwilą. Tym, że mamy siebie, wciąż tworzymy, nagrywamy i koncertujemy. Jak to mówi Wojtek (Napora – przyp. aut.) „nigdy nie wiesz kiedy to wszystko się skończy”. Reszta jest milczeniem.
 
 – MJ: Bardzo często angażujesz się w różne działania charytatywne i generalnie jesteś bardzo empatycznym człowiekiem. Czy tego właśnie obecnie najbardziej potrzebujemy – dobroci, miłości, zrozumienia? Biorąc pod uwagę, że świat podąża w bardzo nieznanym kierunku.
 
 – Paweł Małaszyński: Musimy odnaleźć spokój w chaosie. Musimy ponownie odnaleźć swoje sny i marzenia, bo świat wciąż nas potrzebuje. Ludzi pełnych życia, którzy nigdy nie dają za wygraną i nie zatracili swojego człowieczeństwa. Ludzi nieograniczonych, pełnych intensywnej miłości, szczerości, uścisków, pocałunków i uśmiechu. Każdy z nas ma misję i musi ją wykonać.
 
 – MJ: Właśnie odnośnie misji chciałem zapytać o następującą kwestię – odnoszę wrażenie, że właściwie nie angażujesz się w dyskusje polityczne i światopoglądowe. Starasz się publicznie pozostać neutralnym? Czy frontman rockowego zespołu nie powinien jasno i klarownie głosić swojego zdania (jak np. Eddie Vedder) czy może właśnie uważasz, że nie taka jest jego rola?
 
 – Paweł Małaszyński: Trudne pytanie i pewnie co człowiek, to opinia. Ja zwyczajnie nie widzę siebie w roli publicznego mediatora czy wyroczni. Oczywiście widzę co się dzieje i zdaję sobie sprawę, że obecna sytuacja w naszym kraju i na świecie powoduje narastające niezadowolenia społeczne i atmosferę podziału. Wielu artystów tworzy mniej lub bardziej zaangażowane politycznie i społecznie kawałki. Tak było od zawsze i tak będzie, gdyż bunt jest wpisany w muzykę rockową. Bunt to korzenie rocka, co już w pewien sposób upolitycznia ten gatunek ze względu na samą postawę angażowania się przeciw władzy. Muzyka zawsze kojarzyła mi się z artystycznym zbiorem wszelakich przeżyć duchowych, a polityka to niebezpieczna gra i grząski teren dla ludzi wrażliwych. Jest zimna i wyrachowana, pełna intryg. Mam swój światopogląd i swoje poglądy polityczne, podobnie jak chłopaki z Cochise. Jednak to nie był, nie jest i nigdy nie będzie przewodni temat naszych utworów. Choć trzeba przyznać, że takie kawałki jak „Monster”, „War Song”, „Bad Animals” czy „Neverland” mówią o ważnych dla nas sprawach, obok których nie przechodzimy obojętnie: kryzys klimatyczny, asymilacja Indian, wojna i upadek wiary. Wielu znanych artystów na przełomie dekad sympatyzowało i wspierało jakiś ruch polityczny, pokojowy czy społeczny. Jednak zdarzało się też tak, że z różnych powodów ich polityczne upodobania i perspektywa zmieniały się jak w kalejdoskopie. Nasi muzyczni bohaterowie stawali się nagle tylko chorągiewkami… i już nie ważne skąd wieje wiatr, a może to tylko kolejny komercyjny element ich występu. Wtedy zadaję sobie pytanie: czy aby nie zdradzili swoich idei? Czy nadal warto ich słuchać? Wierzyć im? Oczywiście nie generalizuję, ale tak jak powiedziałem na samym początku: co człowiek, to opinia.
 
 – MJ: Bardzo ważna jest dla Ciebie kultura Indian. Jaki jest Twój stosunek do noszenia pióropuszy niekoniecznie przez rdzennych mieszkańców Ameryki? To ostatnio dość kontrowersyjny temat.
 
 – Paweł Małaszyński: Pióropusze, czyli inaczej warbonnety, to sacrum. Mogli je posiadać tylko najsłynniejsi wojownicy czy wodzowie plemion. Każdy warbonnet mógł zawierać w sobie koraliki, paciorki, a także zęby i pazury dzikich zwierząt oraz najważniejsze: orle pióra. Każde pióro, ich kolor, odcienie i specyficzne nacięcia reprezentowały dokonania osoby, która go nosiła. Noszenie pełnego pióropusza, złożonego z około 30 piór, było niezwykłym wyróżnieniem i zaszczytem, ale też oznaką tego, że brało się udział w wielu wojnach i miało na sumieniu wielu wrogów. Powinniśmy więc poważnie zastanowić się zanim włożymy go na głowę. Nie wszyscy Indianie dostąpili tego zaszczytu, a co dopiero biały człowiek, który tę kulturę i tradycję zniszczył. Z drugiej jednak strony, różne kultury mają to do siebie, że się przenikają i jestem pewien, że ci, którym zdarzyło się w pióropuszu paradować, nie mieli złej woli, a raczej upatruję w tym zwyczajnego braku znajomości tematu.
 
 – MJ: Ostatnie pytanie. Oscar za najlepszą pierwszoplanową rolę męską czy Grammy za najlepszą rockową płytę? Którą bramkę wybierasz?
 
 – Paweł Małaszyński: Być jak Frank Sinatra… zgarnąć Grammy i odebrać Oscara (śmiech).
 
 

 Rozmawiał: Mariusz Jagiełło

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma jeden komentarz

  1. Agnieszka Pietrzak

    Czekam na płytę 😁

Dodaj komentarz