IKS

Off Festival 2025 (część 1)| 1-2.08.2025, Katowice [Relacja]

OFF-relacja

Gdy w 2009 roku po raz pierwszy przeszedłem bramy Off festiwalu, odbywającego się wtedy w rodzinnym mieście Artura Rojka – Mysłowicach, podświadomie czułem, że będzie to początek pięknej przyjaźni. Jak się później miało okazać, ta przyjaźń przerodziła się w coś więcej, a impreza weszła na stałe do mojego kalendarza. Nawet się człowiek nie obejrzał, a na Offie byłem kilkanaście razy z rzędu. Jednak nic, co dobre nie może trwać wiecznie – ubiegłoroczna edycja była pierwszą, którą opuściłem po 15 latach. Nie był to przypadek. Przyznaję bez bicia, że zrobiłem to w pełni świadomie. I wiecie co? – nawet bardzo nie żałuję. Ta krótka przerwa sprawiła, że mój powrót do Doliny Trzech Stawów w roli przysłowiowego syna marnotrawnego, był jeszcze bardziej ekscytujący. W szczególności, że tegoroczny Off miał jeden z ciekawszych plakatów w swojej historii, z mocnymi headlinerami, a przede wszystkim z perfekcyjnie wyselekcjonowanymi niższymi linijkami, które według mnie od zawsze stanowiły największą siłę katowickiej imprezy. A już dawno nie robiły takiego wrażenia, jak w tym roku!

Jeżeli wracać na Off’a, to tylko w doborowym towarzystwie – wspólnie z kultową sceną Trójki!  Gdy w 2019 roku palestyńska DJ-ka i producentka SAMA’ سسسس zamykała scenę Trójki, chyba nikt nie spodziewał się tego, co miało nastąpić w kolejnych latach (do wątku palestyńskiego wrócimy jeszcze za chwilę – bo na tej edycji był on wszechobecny). COVID-19 i polityczna zawierucha w Polsce sprawiły, że zmieniło się wszystko. Na powrót Offa w regularnej odsłonie przyszło nam czekać aż do 2022 roku (pandemicznej edycji – Off Country Club nie liczę). Jednak, żeby ponownie móc bawić się pod dachem sceny sygnowanej nazwą Programu Trzeciego, musieliśmy czekać sześć długich lat. 2025 rok to powrót pełnej kolaboracji festiwalu z Polskim Radiem – dokładnie takiej, jaką pamiętamy sprzed pandemii. Zmiana nazwy największej sceny namiotowej z T stage na „Scena Trójki”, dla jednych będzie tylko kosmetyką nie wnosząca nic nowego, ale dla każdego starego fana jak ja, to symboliczny powrót do lat największej świetności festiwalu. Mam nadzieję, że Trójka pozostanie z Offem jak najdłużej, a kolejne (raczej nieuniknione) przetasowania władzy nie spowodują tak dużych perturbacji jak poprzednio.

 

Piątek (01.08.25) – Dzień 1

Tegoroczną edycję Off’a otworzył koncert właśnie na tej scenie. Hesoyam to rodzimy duet, który (jak możemy przeczytać na stronie festiwalu) wykonuje trap rage. Czy mi się podobał ten występ? Szczerze mówiąc nie za bardzo, ale należy pamiętać, że piszę to z perspektywy człowieka tolerującego rap w ściśle określonych dawkach i formie. Jeżeli ktoś lubi taką muzykę, fajnie, że festiwal pomyślał również o nim. Następnie trafiłem na pochodzącego z Madrytu Ralphie Choo otwierającego scenę eksperymentalną. Choo przed festiwalem sprawdziłem pobieżnie i moje oczekiwania były raczej minimalne, ale jego koncert okazał się bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Ralphie wystąpił z całym zespołem – gitara, flet, klawisze i wiele więcej. Był to prawdziwy koktajl stylów, w którym flamenco mieszało się z hip hopem, a bosa nova z popem. To nie do końca moja muzyka, ale w kontekście festiwalu, którego jedną z podstawowych funkcji jest obcowanie z nową muzyką- sprawdził się idealnie. Do tego stopnia, że jego występ mogę zaliczyć do czołówki najciekawszych, jakie zobaczyłem w piątek.

 

Los Campesinos!
Żródło : Off Festival – materiały prasowe , foto. M. Murawski

 

Główną scenę sygnowaną nazwą wody Perlage otworzył zespół Los Campesinos!, który po 11 latach powrócił, żeby zagrać dokładnie w tym samym miejscu, co w 2014 roku. Wokalista Gareth David Paisey chwalił się, że na social mediach pojawiło mu się wspomnienie z poprzedniego występu w Polsce i nie może uwierzyć, że ponownie tu jest.

Setlistę zdominowały utwory z wydanego w ubiegłym roku, doskonałego krążka „All Hell” (7 z 13 zagranych kompozycji). Muzyka formacji to inteligentny indie pop, który sprawił, że nóżką tupał chyba każdy, kto znalazł się pod sceną Perlage. Tegoroczne występy Brytyjczyków na kontynentalnej Europie możemy zliczyć na palcach jednej ręki (poza Offem zagrali tylko na Primaverze w Barcelonie i Porto), więc ogromne brawa dla Off Festivalu za ich zaproszenie! Myślę, że największą zaletą tego występu było to, że sam zespół czerpał ogromną frajdę z grania i nie było w tym krzty fałszu. Oślepiające sierpniowe słońce podkręcało beztroski wakacyjny klimat i Los Campesinos wykorzystali to perfekcyjnie! Przez dłuższą chwilę mieli swoje „pięć minut”. Gdzieś w połowie poczułem, że show traci swoje tempo i to był właściwy moment, żeby sprawdzić, jak radzi sobie Tim van Berkestijn, czyli Benny Sings. I była to bardzo dobra decyzja, bo Holender umiejętnie zaczarował swoim emocjonalnym popem.

 

Nilüfer Yanya uosabia wszystko to, za co pokochałem Offa. Artystka z każdym kolejnym albumem udowadnia, że gatunkowe granice nie istnieją, a jej talent do pisania przejmujących utworów jest ogromny. Jednak jej występ na Scenie mBank & Visa (dla mnie i tak to zawsze będzie Scena Leśna!) chociaż był popisem możliwości wokalnych i miał ogromny potencjał, nie do końca sprostał moim oczekiwaniom. Było to show, na którym z każdym kolejnym utworem problemy techniczne powoli zarzynały klimat. Można dywagować, czy gdyby zagrała w namiocie to coś by to zmieniło. Materiał z „My Method Actor” jest wprost stworzony do dusznych zatłoczonych klubów, a nie ogromnych otwartych przestrzeni, ale śmiem twierdzić, że to chyba nie był najlepszy dzień dla Nilüfer oraz jej zespołu i nawet zmiana sceny nie uratowałaby tego występu. Mimo wszystko fajnie było usłyszeć na żywo utwory z wydanego w ubiegłym roku krążka i poprzedzającego go „Painless” (po 5 kawałków z każdego z nich) a na dokładkę cover „Rid of me” Pj Harvey.

 

Kneecap
Żródło : Off Festival – materiały prasowe , foto. M. Murawski

 

Mimo, że Kraftwerk uplasowali się najwyżej na plakacie, to mam wrażenie, że to właśnie Kneecap byli najgorętszą nazwą w piątek– i to właśnie oni ściągnęli na główną scenę największe tłumy. O hip hopowym trio w ostatnich tygodniach zrobiło się ponownie głośno, gdy z dnia na dzień węgierskie władze zakazały Kneecap wjazdu do kraju (tym samym występu na Sziget), argumentując, że zespół propaguje antysemicką mowę nienawiści. Poszło o krytykę izraelskiej polityki i bombardowania Strefy Gazy. Kneecap nie przebiera w środkach, jeżeli chodzi o swoje przekonania i przekaz. Mówią to, co myślą i nie gryzą się w język zarówno w sprawie Palestyny, jak i idei zjednoczenia Irlandii.

W Katowicach poza sztandarowym przekazem, nie omieszkali też (przy pomocy publiczności) wyrazić swoją opinii o prezydencie Węgier. Dla mnie największym problemem tego występu nie był nawet sam radykalny przekaz, ale to, że od momentu ogłoszenia koncertu, zarówno Artur Rojek, jak i sam Off festival przy wtórowaniu Radiowej Trójki (każdego z nich rekomendacje mimo wszystko bardzo szanuję) z uporem maniaka próbowali mi „wyoślić”, że będzie to jakieś superwyjątkowe wydarzenie. Takie, które na stałe zapisze się w historii imprezy. Spokojnie! Dla mnie takie wiekopomne wydarzenie miało miejsce na Off festivalu 2025, ale na pewno nie był to koncert Kneecap. Jak wypadło trio z Belfastu? Tak, jak się tego od nich oczekiwało – energetycznie, kontrowersyjnie, ale czy było w tym coś więcej? Po fragmencie, który widziałem wydaje mi się, że nie… w szczególności w warstwie muzycznej. Ale też trudno mi być w pełni obiektywnym, bo na Kneecap przyszedłem w drugiej połowie. Pierwsze dwa kwadranse spędziłem w namiocie Trójki na koncercie Machine Girl -w końcowym rozrachunku i po głębszym przemyśleniu, chyba najlepszym koncercie pierwszego dnia Offa 2025. Dlaczego najlepszym? Jeżeli miałbym opisać, jak wyobrażam sobie industrial z przyszłości, to bym pokazał filmik z Offowego koncertu zespołu z Long Island. Zero farmazonów – maximum grania, czysty łomot i niesamowita oryginalność (chociaż na symboliczne poparcie dla Palestyny też znalazło się miejsce!)

 

Fat Dog otwierali koncerty Viagra Boys czy Yard Act, czym zyskali moją uwagę. Jest to jeden z tych zespołów, którego przed festiwalem praktycznie nie znałem. Opis z materiałów na stronie Offa sugerował, że Fat Dog to formacja na poziomie Squid, Black Midi czy Shame. Po fenomenalnym koncercie Squid na tegorocznej Primaverze, mogę powiedzieć jedno… Fat Dog nawet koło nich nie siedział. Było coś przaśnego i festynowego w tym koncercie, co sprawiło, że po pewnym czasie po prostu źle mi się go słuchało. Z drugiej strony, ludzie pod sceną bawili się chyba nieźle, więc może to kwestia nastawienia.

 

Kraftwerk
Żródło : Off Festival – materiały prasowe , foto. M. Murawski

 

Ile znacie kapel, które grają od pół wieku i dalej brzmią świeżo? Jedną z nich z pewnością jest Kraftwerk. Pionierzy muzyki elektronicznej goszczą w Polsce regularnie, ale to nie zmienia faktu, że są gwarancją przyciągnięcia setek fanów. I tak też stało się tej nocy.  Aż trudno uwierzyć, że od ich pierwszej wizyty, która miała miejsce jeszcze podczas stanu wojennego minęły 44 lata. Skład tej ikonicznej grupy zmieniał się kilkukrotnie – ale ciągle jego filarem jest 78 letni(!) Ralf Hütter, który, jakby to dziwnie nie zabrzmiało w przypadku tak statycznego występu, dominował na scenie.

Kraftwerk miałem przyjemność zobaczyć kilkukrotnie podczas ich trasy 3D w połowie poprzedniej dekady. Były to czasy, gdy świat na moment zachłysnął się trójwymiarem, ale całe szczęście, że równie szybko o nim zapomniał. Mam wrażenie, że na koncercie w 2025 roku były dokładnie te same animacje (jota w jotę) tylko bez efektu głębi. Nie narzekam – bawiłem się świetnie. Można się zastanawiać,  czy to jeszcze koncert czy już bardziej wyreżyserowane przedstawienie, ale jaka by nie była odpowiedź, Kraftwerk to pomnik historii muzyki, który przynajmniej raz w życiu należy doświadczyć i któremu za wkład we współczesną muzykę elektroniczną należy się dozgonny szacunek.  Zgodzę się, że momentami wizualizacje trącały myszką („Autobahn”, „Spacelab”), ale z drugiej strony było w nich coś uroczego. Grupa podczas swojego występu zaserwowała kilka polskich smaczków, animacje na której mogliśmy zobaczyć katowicki spodek czy zaśpiewany po polsku klasyk z 81 roku „Pocket Calculator”. Czego chcieć więcej?

 

Sobota (02.08.25) – Dzień 2

Sobotnie popołudnie na Offie to czas powrotów. Ponownie usłyszeliśmy muzykę nieżyjącego już MF Dooma, który swój niezapomniany koncert zagrał na głównej scenie festiwalu w 2012 roku. Krakowska grupa Omasta czerpiąca inspiracje z jazzu, hip-hopu i kultury ulicznej podjęła próbę reinterpretacji kultowego albumu „Madvilliany”. Jak im wyszło, należałoby raczej zapytać fanatyków tego wydawnictwa. Dla mnie muzyka Omasty sprawdziła się idealnie jako soundtrack do chillowania na leżaku w słoneczku, z zimniutkim Peroni w ręku (dziękuję ci Panie Rojek, że nie muszę więcej pić BUH’a!). Omasta wystąpiła tego dnia jeszcze raz, późną nocą na Mbank Off Jazz Club. Niestety na ten występ nie udało mi się dotrzeć-  spróbuje nadrobić kiedyś w Krakowie.

 

Kwadrans po 18, na scenie leśnej (lub jak kto woli mBank & Visa) można było spotkać kolejnego starego znajomego. Elias Rønnenfelt z Iceage do tej pory na Offie gościł dwukrotnie. Tym razem przyjechał, żeby zaprezentować swoje solowe dokonania. W setliście nawet trafiła się jedna perełka z katalogu jego macierzystej formacji („Against the Moon”). Było to raczej zachowawcze show, które sprawdziło się idealnie jako rozgrzewka przed kolejnymi punktami programu.

 

Elias Rønnenfelt
Żródło : Off Festival – materiały prasowe , foto. M. Murawski

 

Off festiwal 2025 to zdecydowanie najbardziej upolityczniona impreza, na jakiej byłem od dłuższego czasu. Żeby było jasne, uważam, że rola muzyki jako narzędzia w walce z tyranią i niesprawiedliwością współczesnego świata jest niezwykle istotna. Jednak w przypadku tej edycji, politycznego przekazu było na tyle dużo, że zaczął mnie przytłaczać (a może przerastać). Punkt kulminacyjny został osiągnięty na koncercie punkowego duetu Lambrini Girls. Mam wrażenie, że właśnie ten występ wśród moich znajomych wzbudził największe i dosłownie skrajne emocje. Muzycznie było tak, jak być powinno … posługując się tytułem płyty zespołu o wyjątkowo swojskiej nazwie, którą kiedyś mogliśmy usłyszeć na Offie – „to nie był kurwa Pink Floyd”.

Wszystko tu grało, jak na punkowym koncercie grać powinno – można to albo kochać, albo nienawidzić – nie ma innej opcji. Dosłownie, co utwór formacja wchodziła w pogaduszki z publicznością, w których oberwało się dosłownie wszystkim – JK Rowling, policji, rządowi i tak można wymieniać w nieskończoność. Ja po chwili poczułem przesyt – wolałbym chyba więcej grania, niż gadania. Mimo wszystko, pojawiło się wiele ważnych tematów, o których warto wspomnieć – jak kwestia problemu z zawieraniem formalnych związków przez osoby jednopłciowe w Polsce czy ochrona i wsparcie dla ofiar napaści seksualnej (aż chce się przypomnieć wątek Shygirl i Kamaala Williamsa z 2022 roku).  W wielkim finale ze sceny padło pytanie „Chcecie zrobić coś naprawdę głupiego?”. Nakręconej Offowej publiczności nie trzeba było długo przekonywać, po chwili pod sceną stanęła ludzka piramida (kto był ten wie!).

 

Lambrini Girls
Żródło : Off Festival – materiały prasowe , foto. Z. Sosnowska

 

Najbardziej wyczekiwanym zespołem drugiego dnia festiwalu było dla mnie Have a Nice Life. Zarówno w Europie, jak i w UK formacja pojawia się niezwykle rzadko. Wcześniej można ich było zobaczyć między innymi na Roadburn czy Hellfest, tym bardziej ich polski debiut jest nie lada gratką. Jak wypadli na żywo? Dla mnie to był jeden z najlepszych koncertów, jakie widziałem w całej swojej offowej historii, którego bez mrugnięcia oka mogę ustawić w jednym rzędzie z nazwami takimi jak The Flaming Lips czy Charles Bradley.

To jeden z tych występów, gdzie od pierwszych dźwięków płynących ze sceny (sampel otwierający „Cropsey”) czuć emocjonalną więź pomiędzy zespołem, a publicznością. Podczas tego koncertu wszystko układa się w perfekcyjną całość, a rozdmuchane do granic możliwości oczekiwania zostały w pełni spełnione. Have A Nice Life w unikalny sposób łączą elementy post-rocka, shoegaze’u i metalu, a koncertem w Katowicach udowodnili że materiał z kultowego „Deathconsciousness” na żywo brzmi równie dobrze, jak na płycie. Zainteresowanie Have a Nice Life było tak duże, że pod sceną zaczęło się robić tłoczno na długo przed rozpoczęciem koncertu. To było pewne, że nie wszyscy się zmieszczą. Ja ustawiałem się w namiocie 20 minut wcześniej, świadomie opuszczając końcówkę do bólu poprawnego koncert Panchiko. Jest jeszcze jeden pozytywny efekt uboczny tak długiego czekania  – pewny dach nad głową podczas deszczu.  Niespodziewana burza z ulewą, jaka przeszła przez teren festiwalu w czasie trwania koncertu Have a nice life zmieniła wszystko. I należy to traktować dosłownie. Każdy, komu udało się dostać do namiotu by doświadczyć na żywo muzyki Amerykanów wyszedł z niego w kompletnie innej rzeczywistości. Ogromne kałuże pojawiły się dosłownie wszędzie. A jak uciążliwe mogą one być, festiwalowicze mieli się przekonać dnia kolejnego.

 

Sobota to dzień, w którym królowały cięższe brzmienia. Dało się to zauważyć również na koszulkach, jakie ubrali festiwalowicze. Tego dnia T-shirty metalowych kapel były równie często spotykane, jak absolutny klasyk Off’a czyli Unknown Pleasures. Każdy, kto lubi cięższą muzykę miał w sobotę przynajmniej kilka powodów do radości.  Kolejnym z nich był występ japońskie formacji Envy. Co ciekawe, ich płyty w Europie wychodzą pod szyldem Rock Action Records, czyli wytworni należącej do muzyków Mogwai, co już samo w sobie mogło prognozować bardzo specyficzne show. I takie właśnie było. Koncert Envy to post hardcore w czystej postaci – ściana dźwięków i przeszywające emocjonalne wokale Tetsuya Fukagawa. Warto wspomnieć, że tego dnia scena eksperymentalna została opanowana przez azjatyckie kapele. Poza Envy można było na niej usłyszeć Mong Tong, powracających na Off po 7 latach Wednesday Campanella (podobno podczas występu wokalistka wskoczyła do ogromnej kuli i przechadzała się po publiczności) czy koreański duet Hypnosis Therapy.

 

James Blake
Żródło : Off Festival – materiały prasowe

 

Status Jamesa Blake’a jako jednego z trzech haedalierów imprezy jest niepodważalny. Ciekawostką jest to, że Brytyjczyk właśnie zakończył swoje mini tourne po Azji, obejmujące między innymi występ na japońskim Fuji Rock. Poza koncertem na Off’e na razie nie ma żadnych innych planów, stąd katowickie show było nie lada rarytasem. Problem w tym, że jego ostatnie wydawnictwa wcale mi się nie podobały, dlatego wybór Portrayal of Guilt, grających w tym samym czasie na scenie Trójki był dla mnie dość łatwy.

Formacja charakteryzuje się specyficznym podejściem do black metalu, co sprawiało, że ich obecność na festiwalu była tym bardziej interesująca i stanowiła idealną przeciwwagę do dużo bardziej subtelnego  i spokojnego występu Blake’a. Portrayal of Guilt dołączyli do panteonu takich zespołów, jak Imperial Triumphant , Wolves in the Throne Room, Deafheaven czy Amenra, które swoimi ciężkimi dźwiękami dosłownie zdewastowały offową publiczność. Koncert Portrayal of Guilt, pomimo późnej pory i równoległego występu headlinera ściągnął pokaźną publiczność i jest książkowym przykładem na to, że stali bywalcy Offowa kochają ciężkie brzmienia (Panie Rojek – wie Pan, co z tym zrobić!). Jeżeli setlist.fm nie kłamie, tego wieczoru trio w ciągu 75 minut zagrało 25 utworów. Gdy po kilku kwadransach mój głód ciężkich dźwięków został zaspokojony, postanowiłem jednak dać szansę Jamesowi Blake’owi. I tu kolejne zaskoczenie! Tych kilka kawałków, które usłyszałem wypadły zaskakująco dobrze! O wiele lepiej, niż tego się spodziewałem . Był to przede wszystkim niezwykle klimatyczny koncert, podczas którego (a raczej podczas tych kilku ostatnich utworów, które udało mi się złapać) potrafił znaleźć idealny balans pomiędzy stylami, na jakich od blisko 15 lat opiera swoją twórczość. Soulowe uniesienia przeplatały się z bujającą elektroniką. Polscy fani jako jedni z pierwszych mogli usłyszeć nową kompozycje „Trying Times” (minimalistyczny, bardzo piękny kawałek – ci co nie byli mogą posłuchać na youtube tu) a na grande finale Blake zaserwował swoje żelazne klasyki czyli „Retrograde” oraz „The Wilhelm Scream”. W setliście znalazł się też cover „Godspeed” z repertuaru Franka Ocean’a i „The Limit to Your Love” headlinerki Offa 2017, czyli Feist. Tego drugiego niestety nie udało mi się usłyszeć, ale jeżeli Blake zamierza spełnić swoje obietnice o powrocie na polską ziemię, z pewnością będę starał się to nadrobić.

 

Drugi dzień Offa zakończył się występami wspominanych wcześniej Hypnosis Therapy oraz Two Shell. Niestety, nie udało mi się złapać żadnego z nich – ale taki są uroki festiwalu. Potrzeba powrotu do domu w celu odzyskania przynajmniej części sił przed niedzielą była silniejsza. Po tak intensywnym dniu jak offowa sobota, należało dobrze wypocząć. W szczególności, że opuszczając Dolinę Trzech Stawów wszyscy wiedzieliśmy, że poza niesamowitymi koncertami (Fontaines D.C., Soft Play czyli dawne Slaves, Geordie Greep z Black Midi, Alan Sparhawk z legendarnego LOW)  już za kilkanaście godzin czekać nas też będzie nierówna walka z wszechobecnym błotem i kałużami.

 

 

Grzegorz Bohosiewicz

UWAGA: O trzecim, błotnistym dniu OFF Festivalu i podsumowanie całości przeczytacie tutaj 

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz