IKS

Nova Rock Festival 2025 | 11-14.06.2025 | Nickelsdorf (Austria) [Relacja tekstowa]

nova-rock-festival-relacja

Nova Rock 2025 przejdzie do historii. I to nie tylko jako druga najliczniejsza edycja tego festiwalu (dziesiątki tysięcy ludzi na jednym polu to już wynik godny maratonu do darmowego piwa), ale też jako impreza, która pokazała, że Austria naprawdę wie, jak zrobić festiwal z klimatem, inkluzywnością i wszystkim, czego potrzebuje festiwalowicz — no, może poza cieniem i kompetentną ochroną.

Zacznijmy od rzeczy, za które organizatorom należą się brawa na stojąco. Austria znowu pokazała klasę, jeśli chodzi o dostępność dla osób z niepełnosprawnościami. Przy obu głównych scenach stały solidne podjazdy i platformy dla wózków. I to takie, z których naprawdę coś było widać, a nie jakieś alibi-rozwiązania. A camping dla niepełnosprawnych? Na terenie VIP! Bliziutko sceny, bez kilometrów do pokonania w kurzu i piachu. Tak to można!

 

zdj. Amy Madeja na festiwalu Nova Rock

 

Na tym jednak pochwały się kończą, jeśli chodzi o ogar. Bo choć ochrona była wszędzie, to wyglądało, jakby nikt z nich nie wiedział, po co tam stoi. Gdzie można dojechać samochodem? Którędy do punktu medycznego? Na te pytania nie znał odpowiedzi absolutnie żaden z zapytanych przez nas ochroniarzy. Ostatecznie to stali bywalcy festiwalu zaprowadzili nas do namiotu pierwszej pomocy. Gdyby ktoś się poważnie źle poczuł, to szybciej sam by dotarł niż znalazłby pomoc dzięki służbom.

A teraz wyobraź sobie temperaturę, przy której czujesz się jak nugget w piekarniku na termoobiegu. Tak właśnie było. Słońce prażyło jak opętane, nie było ani jednej chmurki, która mogłaby ulżyć spoconym tłumom. Na całym ogromnym terenie festiwalu rosło dokładnie dwanaście młodziutkich drzewek, z czego jedno było martwe. Walka o miejsce w ich cieniu była bardziej zacięta niż pogo pod sceną Slipknota. A że parasoli wnieść nie wolno, to kto miał kapelusz albo choćby stary ręcznik na głowie, ten był królem pola. Reszta próbowała przykleić się do cienia jak naklejka na przystanku.

 

Festiwal tętnił życiem przez całą dobę. Kto myślał, że koncerty to jedyne źródło hałasu na Nova Rock, ten chyba był tam pierwszy raz. Austriackie ekipy rozstawiły swoje obozowiska i zaczęły nieoficjalne zawody: kto ma mocniejszy wzmacniacz. Z każdego namiotu, samochodu, przyczepy leciała muza na pełen regulator. Źródeł dźwięku było więcej niż strun w basie Johna Myunga z Dream Theater, czyli więcej niż przeciętny festiwalowicz jest w stanie policzyć po trzech piwach. I to 24 godziny na dobę — bo jak spać, skoro jest tak zajebiście głośno? Z prądem było, jak to na campingu — czyli go nie było. Kto nie zaopatrzył się wcześniej, ten mógł wypożyczyć generator za 99 euro i nagle zyskać status półboga wśród sąsiadów z pola namiotowego. Ale nie po to, żeby podładować telefon, tylko po to, żeby muzyka napieprzała z własnej sceny na kółkach.

 

zdj. Amy Madeja

 

Do tego wszystkiego Nova Rock serwowało całe wesołe miasteczko — diabelski młyn, skoki na bungy, karuzele. Był nawet festiwalowy supermarket, gdzie można było kupić absolutnie wszystko: od piwa, przez papier toaletowy, po dmuchane flamingi. Było gdzie wydać pieniądze, a potem gubić resztę drogi powrotnej do namiotu.

A koncerty? No właśnie — to dla nich wszyscy tam byli. Slipknot był absolutnym królem frekwencji. Tłum w koszulkach z logo zespołu wyglądał jak jakaś zorganizowana armia. Corey Taylor krzyczał tak, jakby chciał przywołać koniec świata. Circle pity kręciły się jak wiry, pirotechnika waliła, a temperatura pod sceną była chyba wyższa niż na Słońcu. Trzeba jednak uczciwie przyznać: pod koniec robiło się już nieco przewidywalnie. Wiesz dokładnie, co dostaniesz, a dostajesz to z pełną mocą — ale bez niespodzianek.

 

Linkin Park dało emocjonalny, mocny koncert. Emily Armstrong, nowa wokalistka, była może i zmęczona, ale głosowo pozamiatała. Bez laserów, bez wielkich wizualnych efektów, ale siła muzyki była wystarczająca, żeby publiczność wstrzymała oddech. Gdy poleciały „Numb” czy „In the End”, tłum śpiewał tak, że pewnie słychać to było na Węgrzech. Chociaż niektórzy marudzili, że przy takiej randze headlinera przydałaby się choć odrobina wizualnych wodotrysków.

 

zdj. Amy Madeja

 

Korn jak zawsze podzielił publikę. Jonathan Davis wyciągnął swoje dudy, jak zwykle, i jedni byli zachwyceni, a inni patrzyli jak na najgorszy żart muzyczny wszech czasów. Ale jak poszło „Freak on a Leash”, to nikt już nie narzekał. Ziemia się trzęsła, ludzie wariowali.

Dream Theater to był popis instrumentalnej perfekcji. James LaBrie starał się, jak mógł, ale głosowo wiek coraz bardziej dawał się we znaki. Pod sceną było zaskakująco luźno jak na taki zespół — wielu ludzi chyba nie miało już siły na progresywne pasaże po całym dniu smażenia się na słońcu. Techniczny majstersztyk, ale nie dla każdego na tym etapie festiwalu.

 

The Warning dały czadu. Młode siostry z Meksyku pokazały, jak się gra rocka na głodniaka. Melodyjne riffy, energia jak Red Bull w żyłach, zero ściemy. Kittie zrobiły rozpierdziel krótki, ale konkretny — same konkrety, zero gadania, sam ogień.

 

zdj. Amy Madeja

 

Awolnation porwało publikę, ale chwilami set tracił tempo. Były momenty, że ludzie patrzyli po sobie i pytali wzrokiem: „co teraz?”. Iggy Pop? Mistrz sceny, którego charyzma to więcej niż cała pirotechnika festiwalu razem wzięta. Chociaż tu i ówdzie było czuć, że wiek robi swoje — ale Iggy to Iggy, klasa sama w sobie.

Rise Against w formie — polityczny przekaz, energia, hymny śpiewane z całych gardeł. Ale niektórzy narzekali, że setlista była przewidywalna jak nudny poniedziałek w pracy. Apocalyptica wróciła do coverów Metalliki po trzydziestu latach. Miało być epicko, a wyszło… no właśnie, trochę nudnawo. Publiczność odpływała do stoisk z piwem szybciej niż kończył się set. Cradle of Filth grali niestety w tym samym czasie co Linkin Park, co było prawdziwym dramatem dla fanów ciężkich klimatów — wybór między dwoma legendami rozdzierał serca.

 

Powerwolf dowieźli swój teatralny metal z chórami i dymami, Biffy Clyro porwali melodyjnością, choć niektórzy chcieli, żeby bardziej przywalili. Electric Callboy to była czysta impreza — konfetti, flamingi, totalne szaleństwo. Skillet był solidny, ale trochę zbyt grzeczny na ten klimat. Alligatoah mieszał style jak DJ na weselu, Heaven Shall Burn pozamiatali bezlitosnym metalem.

 

zdj. materiały prasowe festiwalu

 

Pod scenami działy się cuda. Koleś, który spróbował stage-divingu na Slipknocie, wylądował nie na rękach tłumu, a na barierce — legenda pola. Gość z flagą tak się w nią zawinął, że sam się nie odplątał, trzeba było interwencji współtowarzyszy. W pogo pod Kornem ktoś zgubił buta, który potem krążył nad głowami ludzi jak trofeum.

 

Nova Rock 2025 pokazał, że Austria umie robić festiwale. Było głośno, gorąco, intensywnie i prawdziwie. A kto narzekał na hałas, ten naprawdę pomylił miejsce — to nie sanatorium, to było piekło na ziemi. Ale jakie piękne piekło.

 

Amy Madeja

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz