IKS

Nick Hexum (311) -[Rozmowa]

311-rozmowa

Już we wtorek 11 czerwca w warszawskiej Proximie, odbędzie się koncert 311. Amerykanie zagrają w naszym kraju po raz pierwszy w całej swojej przeszło 30-letniej historii. Na dzień przed rozpoczęciem europejskiej trasy, na którą nawiasem mówiąc wracają też po aż dwóch dekadach przerwy, Nick Hexum – frontman grupy – opowiada mi m.in. o tym jakie uczucia towarzyszą mu w związku z pierwszą wizytą w naszym kraju, co sądzi o szufladkowaniu muzyki i wszystkich etykietach, które im na przestrzeni lat przylepiano, która płyta ma dla niego szczególne znaczenie, a także o tym, czego możemy się spodziewać m.in. jeśli chodzi o nadchodzące koncerty, jak również najbliższą przyszłość zespołu. O czym jeszcze? Sprawdźcie.

 

Magda Żmudzińska: Cześć Nick, gdzie Cię zastałam? Jako że już jutro startujecie z europejską trasą, którą rozpoczynacie od Rock Im Park i Rock Am Ring zakładam, że jesteś już w Niemczech?

 

 

Nick Hexum: Dokładnie tak, jestem już na miejscu, aktualnie siedzę na ławce w przepięknym parku w Berlinie i jest po prostu cudownie.

 

 

MŻ: Dobrze jest tu wrócić po przeszło 20 latach?

 

 

NH: Wspaniale! Bardzo się cieszę, że w końcu tu wróciliśmy! Zbieraliśmy się do tego od jakichś 10 lat. Wiesz, często teraz słyszymy pytanie: „co się stało?”, „czemu nas tak długo tu nie było?”, a ja nie do końca potrafię na nie odpowiedzieć. Przyzwyczailiśmy się chyba do tego, że każdego lata jeździmy po Stanach. Do tego doszła tzw. proza życia – sprawy rodzinne, dzieci – to wszystko sprawiło, że byliśmy zbyt zajęci, żeby w ogóle pomyśleć o wyruszeniu znowu w świat. Ale w końcu jesteśmy i będziemy chcieli wracać tu regularnie, będziemy chcieli podtrzymywać tę więź.

 

 

zdj. materiały promocyjne

 

MŻ: I to jest bardzo dobra wiadomość! Już za kilka dni po raz pierwszy zagracie w Polsce. Mam nadzieję, że po tym koncercie na stałe zagościmy w rozpiskach Waszych kolejnych europejskich tras.

 

 

NH: Jeszcze do Was nie dojechaliśmy, ale jestem tego pewien! Wiele dobrego słyszałem o polskiej publiczności. Nigdy nie byłem w Polsce – ani z zespołem ani nawet jako turysta –  ale muszę Ci powiedzieć, że Wasz kraj zawsze robił na mnie pozytywne wrażenie. Zwłaszcza naród – jest w Was mnóstwo pasji, idealizmu i odwagi w opowiadaniu się za tym, co słuszne. Nie mogę się doczekać kiedy będę mógł zanurzyć się w tym wszystkim, poznać ludzi, przejść się dookoła, podziwiać piękno Waszych zabytków, ulic, przyrody. Widzisz – te okulary przeciwsłoneczne, które mam tu teraz na sobie to tak naprawdę meta-sunglasses, które pozwalają mi nagrywać filmy, rejestrować to, co wokół mnie, gdy się przemieszczam. Planuję więc przywieźć dużo materiałów i filmów z Polski.

 

 

MŻ: O wow, tego się zupełnie nie spodziewałam! Miło słyszeć, że masz o nas takie zdanie i że tak żywo interesujesz się naszym krajem. Wiem, że niestety część europejskich koncertów musieliście odwołać. Cieszę się, że nie padło na warszawski gig, a także że uchował się Wasz występ na Download Festivalu, bo to oznacza, że będę miała okazję zobaczyć Was dwa razy w ciągu jednego tygodnia.

 

 

NH: Ok, to teraz ja mogę powiedzieć wow! Będzie nam bardzo miło zobaczyć Cię dwa razy wśród publiczności. Koncerty, które musieliśmy odwołać, m.in. Paryż i Amsterdam, obejmowały drugą część trasy, która okazała się dla nas zbyt dużym obciążeniem finansowym. Koszty tras niebotycznie wzrosły po pandemii, cały rynek uległ zmianie. Ogromnie żałujemy, że musieliśmy zrezygnować i mamy nadzieję, że jak najszybciej uda nam się wrócić w te miejsca.

 

 

MŻ: Rozumiem i trzymam kciuki, żeby tak właśnie się stało! Na wspomnianym przeze mnie Download Festivalu będziecie dzielić scenę m.in. z The Offspring – Waszymi dobrymi znajomymi, z którymi nie raz koncertowaliście i z którymi w 2018 roku wzajemnie zrobiliście covery swoich utworów: Wy nagraliście „Self Esteem”, oni z kolei Wasz wielki przebój „Down”. Jest szansa, że uwzględnicie te numery w swoich setlistach? Wiem, że jeśli chodzi o warunki festiwalowe to time slots są niedługie, a przy tym bardzo restrykcyjne (przy takich dyskografiach dobór kawałków nie jest więc z pewnością łatwym zadaniem), niemniej byłoby to ciekawe. Jeśli nie tam, to może chociaż w Warszawie będziemy mogli usłyszeć The Offspring w wykonaniu 311?

 

 

NH: Nie myśleliśmy o tym, ale to w sumie jest całkiem interesujący, niebanalny pomysł, przegadam temat z chłopakami. Te covery to w ogóle była super sprawa. Powstały przy okazji nasze wspólnej, co-headlinerskiej trasy kilka lat temu i stanowiły taką celebrację, ukoronowanie, zarówno tego tour-u, jak i w ogóle naszej wieloletniej przyjaźni, bo znamy i kumplujemy się od wczesnych lat 90. Fajnie będzie znów się spotkać na scenie.

 

 

zdj. materiały promocyjne

 

MŻ: A propos celebracji – każdego roku 11 marca obchodzicie „Dzień 311” (w USA 11.03 zapisywany jest jako 3/11 – przyp.red.) – to zawsze wielkie wydarzenie dla fanów Waszej muzyki – gracie wówczas ogromne sety. W tym roku świętowaliście w Las Vegas, gdzie podczas dwóch wieczorów zaprezentowaliście łącznie 86 piosenek. Czy któryś z tych „311 Days”, na przestrzeni tych 24 lat, szczególnie zapadł Ci w pamięć?

 

 

NH: W każdym z nich było coś wyjątkowego. Wiesz, „311 Days” to chyba zawsze największe wyzwanie, z jakim przychodzi nam się zmierzyć. Po pierwsze – musimy przygotować się do zagrania tak wielu utworów, bo jak wspomniałaś, te sety są znacznie dłuższe niż regularne gigi. Po drugie – zagłębiając się w nasz katalog staramy się wybierać piosenki, których jeszcze nigdy nie graliśmy albo takie, które dotychczas pojawiały się rzadko. Zawsze wplatamy też do setlisty  jakieś covery. W Vegas mieliśmy np. „Only The Good Die Young” Billy’ego Joela i to wykonanie miało dla mnie rzeczywiście szczególne znaczenie, tym bardziej, że wśród publiczności były moja mama i moja siostra, dla których ta piosenka również jest bardzo ważna. „311 Days” to też co roku naprzemiennie – koncerty halowe i na statkach – tzw. cruise’y. Te rejsy także są wyjątkowe i często dość zabawne. Takim „Dniem 311”, który zapadł mi w pamięć był niewątpliwie i ten, podczas którego graliśmy przez trzy wieczory, w czasie których wykonaliśmy grubo ponad 100 różnych kawałków. Tak, to wymagało naprawdę wielu prób i solidnego odrobienia pracy domowej, ale było warto.

 

 

MŻ: Nie wątpię! Przygotowanie i wykonanie takich setów to naprawdę niezłe wyzwanie więc czapki z głów! Sięgając teraz do samych początków 311 – rozmawiasz dziś ze mną będąc w Niemczech. To właśnie tam też byłeś, gdy w 1990 roku zadzwonił do Ciebie Chad Sexton z informacją, że udało mu się załatwić koncert z Fugazi i propozycją, abyś dołączył do składu. Wówczas jednak miał on inną nazwę – Fish Hippos…

 

 

NH: To prawda, pamiętam dobrze ten telefon i naszą rozmowę. Powiedziałem wtedy Chadowi, że jasne, chętnie, tylko musimy zmienić stage name, bo ten zupełnie się nie nadaje. I wtedy P-Nut – basista – powiedział, że przeprowadzali swego rodzaju burzę mózgów i że padła tam nazwa 311. Odpowiedziałem, że jest świetna, a on dodał, że to policyjny kod na incydenty związane z obnażaniem. Odpowiedziałem, że cool, nadal mi się podoba.

 

 

MŻ: Może nawet tym bardziej? (śmiech)

 

 

NH: Może nawet tak (śmiech) Ale tak już całkiem poważnie, to przede wszystkim ta nazwa wydawała mi się taka tajemnicza, tak niejasna, że możliwa do interpretacji na milion różnych sposobów. No i tak pasująca do naszego Pokolenia X. Wiesz, najlepsze jest to, że my przez bardzo długi czas nie zdradzaliśmy pochodzenia tej nazwy, tego, co za nią stoi. I powstało na ten temat mnóstwo różnych teorii. W końcu powiedzieliśmy, że chodzi o ten kod, i ludziom wyjątkowo zapadło to w pamięć. Myślę, że wiele osób może nawet – w świetle tej historii dookoła, kolegi aresztowanego za rozbieranie się na basenie – uznaje ją za całkiem zabawną. Zwłaszcza tu, w Europie, gdzie nie sądzę aby coś takiego było w ogóle postrzegane jako przestępstwo, które ma na to swój specjalny kod/paragraf.

 

 

zdj. Anthony Duty

 

MŻ: Idąc dalej – Wasza muzyka na przestrzeni tych wszystkich lat często była przez wielu dziennikarzy określana mianem rap-rocka, co mnie osobiście nieco dziwiło, czy później nawet (słowo daję, spotykałam się z takimi porównaniami) nu-metalu, co już w ogóle wydawało mi się niedorzeczne. Po pierwsze – wasz styl muzyczny obejmuje tak szeroki wachlarz różnych naleciałości, czerpiących z tak rozmaitych gatunków, jak hip hop, rock, metal (owszem), ale też i funk, jazz, reggae, ska – że trudno jest go w ogóle próbować definiować. Po drugie – jak możemy wrzucać do jednego worka (od razu przypomina mi się też case grunge’u) te wszystkie tak różnie brzmiące zespoły (bo jednak czasem byliście wymieniani w jednym szeregu ze stylistycznie zupełnie odmiennymi kapelami). Pytanie – jakie jest Twoje podejście do tych wszystkich łatek, które Wam przyklejano?

 

 

NH: Nie, absolutnie, w ogóle się nimi nie przejmuję i nigdy nie przejmowałem. Zawsze bardzo lubiłem zespoły, które były eklektyczne, nasiąknięte różnymi wpływami. Moim ulubionym bandem wszech czasów są The Clash, zwłaszcza album „Sandinista!” – na którym eksplorowali wszystko, od jazzu przez bluesa po muzykę gospel i ska. Podobnie Led Zeppelin czy The Beatles – czerpali z wielu różnych źródeł. I tym samym zawsze kierowaliśmy się my, w 311. Od początku reprezentowaliśmy taką swobodną postawę otwartości – pozwalaliśmy, aby do naszej muzyki przenikało wszystko to, co lubimy, czym sami nasiąkamy, nie wyznaczaliśmy sobie żadnych granic. Oczywiście, u podstaw naszej muzyki leży rock, ale kiedy zaczynaliśmy rozkręcał się już boom na wspomniany przez Ciebie grunge, chcieliśmy więc mieć nieco więcej funku u siebie, nieco hip-hopu, żeby być poza tym nurtem. Wypracowaliśmy sobie swój styl i myślę, że dlatego tak długo zajęło nam dotarcie do szerszej publiczności – nie mieściliśmy się w żadnym formacie radiowym więc nikt nas nie chciał grać. Trzymaliśmy się jednak swojego stylu i opłaciło się, w końcu gdzieś tam został dostrzeżony i doceniony.

 

 

MŻ: W ciągu ponad 30 lat wydaliście 13 LP, kilka EP-ek, kompilacji, koncertówek i DVD. Takim przełomowym był bezsprzecznie wydany w 1995 roku „311” – self-titled album. Kolejne 2 krążki – „Transistor” z 1997 i „Soundsystem” z 1999 – również odniosły naprawdę duży sukces. Czy traktujesz te wydawnictwa jako tzw. „Trójcę Świętą” – swoisty tryptyk, który miał kluczowe znaczenie dla kariery zespołu? Jakie momenty wskazałbyś jako te najważniejsze, te, które doprowadziły Was tu, gdzie jesteście dzisiaj?

 

 

NH: Te płyty z pewnością były bardzo ważne w naszej dyskografii. Lata 90., a zwłaszcza ten środkowy okres i końcówka, to był naprawdę magiczny i niezwykle ekscytujący czas. I wskazałbym go rzeczywiście jako taki pierwszy znaczący, przełomowy. Potem doszła fascynacja reggae, pojechaliśmy na Jamajkę, zanurzyliśmy się w tej kulturze, więc te wpływy zaczęły się wyraźnie przebijać na naszych kolejnych nagraniach. Dalej jeszcze pojawiła się elektronika, nieco dubstepu. To są chyba takie 3 etapy, kamienie milowe, jeśli chodzi o naszą historię i jeśli mielibyśmy ją jakoś dzielić. Tylko znowu, też, my żadnego z nich nigdy się sztywno nie trzymaliśmy, to wszystko zawsze mieszało się, przenikało i ewoluowało, tak było i niezmiennie tak jest.

 

 

MŻ: A czy którąś z płyt, a może którąś z piosenek, wskazałbyś jako tę najważniejszą, przełomową dla Ciebie?

 

 

NH: Hmm, niech pomyślę. Takim naszym numerem wszech czasów jest moim zdaniem „Amber” z albumu „From Chaos”. „Creatures (For a While)” z „Evolver” ma niesamowitą energię więc na koncertach jest z pewnością prawdziwym bangerem, jednym z największych, jeśli chodzi o nasz repertuar. Ale dla mnie, mimo wszystko, najważniejsza jest chyba nasza debiutancka płyta. To wspomnienie, gdy po raz pierwszy nagrywaliśmy materiał w profesjonalnym studiu, z prawdziwym producentem, jest we mnie cały czas żywe. To była magia. Nigdy nie zapomnę tego uczucia.

 

 

MŻ: Skoro o studiu mowa – pod koniec lat 90. kupiliście własne – The Hives. Nadal je macie?

 

 

NH: Jak najbardziej! Kilka dni temu w nim nawet byłem. To w ogóle jest miejsce z ciekawą historią, wiele kultowych zespołów w nim nagrywało, jak np. Devo, Missing Persons czy Supertramp. W czasie pandemii posiadanie własnego studia bardzo nam też pomogło – mogliśmy grać stamtąd koncerty transmitowane w live streamingu, w 2021 roku stamtąd prowadziliśmy też „311 Day”, wykonaliśmy wtedy na żywo m.in. w całości nasz najdłuższy album – „Transistor”.

 

 

MŻ: Ok, czyli studio jest, za chwilę ukaże się też Wasz nowy singiel – czy to oznacza, że zarejestrowaliście więcej nowego materiału i że możemy spodziewać się całego, nowego LP? Od wydania ostatniego albumu minęło 5 lat, więc wielu fanów z pewnością już wypatruje kolejnej premiery.

 

 

NH: Zdecydowanie! Planujemy wydać nowy album wczesną jesienią, najpewniej we wrześniu. Jest już nagrany, czekają go tylko ostatnie szlify. Nie mamy np. jeszcze tytułu, ale to co najważniejsze – zawartość, w dodatku już zmiksowana –  jest. Nazywam tę płytę 311 na sterydach, bo przez te minione 5 lat dużo ćwiczyliśmy, testowaliśmy i znaleźliśmy sporo nowych, ciekawych sposobów na ulepszenie brzmienia.

 

Nick Hexum/ zdj. Michael Perea

 

MŻ: Czy zaprezentujecie jakieś nowe kawałki z tego nadchodzącego wydawnictwa podczas aktualnej trasy?

 

 

NH: Taki mamy plan. Mogę zapewnić, że usłyszycie na koncercie w Polsce coś nowego.

 

 

MŻ: W takim razie tym bardziej nie możemy się doczekać! Dzięki i do zobaczenia, już wkrótce!

 

 

NH: Wspaniale, dziękuję również – i za rozmowę i za całe wsparcie. Do zobaczenia!

 

Rozmawiała Magda Żmudzińska

 

 


 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz