Mumford & Sons zaliczyli właśnie najdłuższą przerwę pomiędzy wydaniem kolejnych albumów w swojej dyskografii. Przez siedem lat, które minęło od premiery „Delta”, zmieniło się naprawdę wiele… i nie chodzi mi tylko o brexit czy pandemię. W 2021 roku grający na banjo Winston Marshal odszedł z zespołu po tym, jak na twitterze poparł Andego Ngo, skrajnie prawicowego publicystę. Poszło o książkę Ngo potępiającą antyfaszystowski ruch Antifa. Nie spodobało się to fanom formacji, którzy nie zostawili na muzyku suchej nitki. Marshal stwierdził, że nie chce aby jego koledzy z zespołu oberwali rykoszetem i tak Mumford & Sons nagle stali się trio. Rok później Marcus Mumford wydał swoją zaskakująco udaną i niezwykle osobistą solową płytę. Musiały minąć kolejne miesiące by odmieniona na wielu płaszczyznach formacja trafiła do studia. Tajemnicza nazwa „Rushmere”, będąca tytułem piątego studyjnego albumu Mumford & Sons, nawiązuje do jednego ze stawów w londyńskiej dzielnicy Wimbledon. Miejsca, gdzie muzycy po raz pierwszy się spotkali. Miało to symbolizować powrót do korzeni od których przez ostatnie lata tak mocno się oddalali.
Można się śmiać z quasi folku Mumford & Sons czy nawet wytykać decyzje, jakie podejmowali w swojej wędrówce na szczyt, ale jedno nie pozostawia wątpliwości – zawsze mierzyli bardzo wysoko. Droga, jaką pokonali od grania w niewielkich londyńskich klubach do punktu, w którym obecnie się znajdują jest naprawdę imponująca. Ze wszystkich zespołów wywodzących się z folkowej sceny zachodniego Londynu to właśnie im jednym udało się osiągnąć tak spektakularny sukces komercyjny. Pierwsze dwie płyty Mumford & Sons, czyli „Sigh No More” i „Babel” przyczyniły się do popularyzacji folkowego grania wśród młodych słuchaczy (również w Polsce). Mam wrażenie, że na tamtym etapie kariery kwartet zaczął mieć apetyt na więcej. Trzecia w kolejności płyta, wyprodukowana przez Aarona Dessnera z The National „Wilder Mind” (z 2005 roku) oraz wydana po niej „Delta”, były czymś na kształt próby odnalezienia nowego brzmienia. Na dalszy plan zeszły wszelkie folkowe instrumenty, takie jak banjo czy mandolina, pojawiło się więcej elektroniki. Czy chodziło o przypodobanie się nowej publiczności, czy może o coś innego? Nie wiem. Jedno jest pewne, Mumford & Sons od początku działalności aspirowali do pierwszej ligi stadionowego rocka.
I jakie by te dwa albumy nie były, to właśnie one ugruntowały ich pozycję w światowej czołówce takiego grania. A nazwę Mumford & Sons zaczęto stawiać w jednym szeregu z Muse, The Killers, Kings Of Leon czy (o zgrozo!) Imagine Dragons. Przez 18 lat działalności londyńczycy zebrali naprawdę sporą fanbazę, która z wypiekami na twarzy wyczekuje każdego kolejnego wydawnictwa czy trasy (bilety na nadchodzące koncerty rozeszły się na pniu!). Zapowiedź o powrocie do klimatów znanych z „Sigh No More” czy „Babel” było dla większości z nich bardzo dobrą informacją. Jednocześnie intrygującą w kontekście odejścia Winstona Marshalla ze swoim banjo –jednego z filarów folkowego brzmienia, na których zespół zyskał popularność. Jaki efekt otrzymaliśmy? Według mnie zaskakująco pozytywny, ale myślę, że nie do końca taki, jakiego oczekiwali fani (a tym bardziej żądni krwi krytycy, którzy nigdy sympatią Mumford & Sons nie darzyli).

W jednym z wywiadów Marcus zarzekał się, że większość utworów z płyty będzie można zagrać na gitarze akustycznej przy ognisku. I to chyba najlepszy z możliwych opisów, czym tak naprawdę jest „Rushmere”. Wbrew oczekiwaniom nie jest to płyta przebojowa. Dużo na niej spokojniejszych, mocno nostalgicznych fragmentów, przywodzących skojarzenia z debiutanckim krążkiem Marcusa Mumforda z 2022 roku. Jednak „Self-Titled” było zbudowane na chęci poradzenia sobie z traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa, gdy padł ofiarą molestowania. Na „Rushmere” nie ma tak silnego ładunku emocjonalnego, który byłby paliwem dla kompozycji. W warstwie lirycznej „Rushmere” nie wyróżnia nic szczególnego. Dalej dostajemy garść tekstów o złamanym sercu, skomplikowanych relacjach czy rozliczeniu z przeszłością, a to wszystko podlane szczyptą egzystencjonalnych rozterek („Carry On”).
Oczywiście na „Rushmere” można znaleźć kilka potencjalnych hitów. Utworowi tytułowemu najbliżej do obiecywanego „powrotu do korzeni”. Nic dziwnego, że zespół zdecydował się wybrać go jako singiel. Jest tu coś z „The Cave” czy „I Will Wait”, mamy charakterystyczne banjo (kluczowy dowód na to, że odejście Marshala tak naprawdę niewiele zmieniło) i wpadający w ucho refren. Podobna przebojowość znajduje się na „Truth”. Coś czuję, że to kolejny po utworze tytułowym kawałek, który na stałe wejdzie do koncertowych setlist. Może nie na bis, ale środkową część seta urozmaici idealnie. Gdybym miał wybrać swojego faworyta, to byłby to „Surrender”. Ta niepozorna piosenka ukryta gdzieś pod koniec płyty, najmocniej utkwiła w mojej pamięci.
„Rushmere” przez swoją większą część prezentuje się jako zbiór folkowych piosenek bez specjalnych udziwnień. W tym kontekście szczególnie solidnie wypada druga połówka płyty, gdzie zespół na pełną skalę wchodzi w indie folkową estetykę. Na „Anchor” czy zamykającym „Carry On” Mumford & Sons brzmią jak statyczny folkowy zespół, który tylko odrobinę zalatuje tą swoją irytującą przebojowością znaną z poprzednich wydawnictw.
„Blood on the Page” zaśpiewany w dwugłosie z Madison Cunningham pokazuje zmianę, jaka zaszła w formacji. Mumford & Sons na takim etapie kariery mogliby zaprosić do współpracy praktycznie dowolną gwiazdę pop (co z pewnością przełożyłoby się na miliony odsłuchów). Zdecydowali się za to na młodziutką, mało znaną artystkę z zachodniego wybrzeża Stanów. Na swoim ostatnim albumie Cunningham, wspólnie z Andrew Birdem, kawałek po kawałku odtwarzali legendarny „Buckingham Nicks” z 1973 roku. Podobny klimat (przynajmniej w części) udało się odtworzyć właśnie w kompozycji „Blood on the Page”. Zresztą wątków związanych z twórczością Fleetwood Mac jest na płycie więcej. Wystarczy posłuchać mocno inspirowane twórczością kultowej grupy kompozycję „Caroline”, z zaskakująco znajomo brzmiącym wersem „Caroline, you can go your own way”.
Myślę, że największym problemem „Rushmere” są sami Mumford & Sons, którzy chyba nigdy nie byli traktowani na poważnie przez krytyków i część publiczności (w szczególności tej, która folku i jego pochodnych słucha na co dzień). To właśnie oni traktują grupę trochę jak przysłowiowego gorszego kuzyna, który naprawdę musi się postarać, żeby zdobyć uznanie. Myślę, że „Rushmere” dla nich ciągle oferuje za mało. Z drugiej strony jest zbyt mało popowo-przebojowy, żeby zaspokoić potrzeby szeregowego słuchacza. W tym kontekście „Rushmere” jest spisany na porażkę (co trochę potwierdzają recenzje i opinie w sieci)… a szkoda. Ja osobiście widzę na nim pozytywną zmianę kursu. Nie jest to może poziom Laury Marling (która zaczynała w tym samym miejscu co Mumford & Sons), Fleet Foxes czy kilku innych uznanych w gatunku grup, ale na „Rushmere” znajdziemy parę naprawdę udanych indie folkowych kompozycji. Co najważniejsze, nagranych bez zbędnego błaznowania, kombinowania i przebojowości na siłę. Nie jest to album wybitny, ale z pewnością dający nadzieję na przyszłość i dlatego warto dać mu szansę.
Ocena: 4/6
Grzegorz Bohosiewicz
Pamiętajcie, żeby wspierać swoich ulubionych artystów poprzez kupowanie fizycznych nośników, biletów na koncerty oraz gadżetów i koszulek. “Rushmere” w wielu ciekawych wariantach, możecie nabyć w oficjalnym polskim sklepie Universal Music (tutaj) .
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Facebook
Instagram