Gdy wybierałem się w październiku na koncert Jools, wiedziałem tylko, że mają na koncie kilka przebojowych utworów w stylu szeroko pojętego post-punka. Myślałem, że grzecznie sobie ich posłucham, wysączę piwo, potupię nóżką i wrócę do domu. Przecież teoretycznie tak grających brytyjskich zespołów jest mnóstwo, więc nie spodziewałem się jakichś głębszych muzycznych doznań. Okazało się jednak, że Jools od samego startu rozkręcili taką imprezę na scenie i pod nią, że trzeba było uruchomić więcej niż jedną kończynę, a piwo szybko wypić, żeby się nie rozlało. I nie mówię tu tylko o sobie – wśród publiki nie było ani jednej osoby, która podpierałaby ścianę. Ciężko było zresztą nie dać się wciągnąć do tej zabawy, gdy para wokalistów często schodziła ze sceny i zarażała widzów swoją dziką energią. Co tam liderzy, w pewnym momencie prawie cały zespół był w tłumie, za swoim zestawem została tylko perkusistka. Nie chcę tu szczegółowo rozwodzić się nad szczegółami samego koncertu, to nie wstęp do relacji, tylko wywiadu z Mitchem Gordonem – frontmanem i założycielem tego rozpoczynającego swój muzyczny podbój zespołu. A tym przydługim wstępem wyjaśniam, dlaczego właściwie postanowiliśmy skontaktować się z Jools i dowiedzieć się o nich więcej. Miałem więc okazję wypytać Mitcha o rzeczy bardziej ogólne, jak historia powstania grupy, geneza ich nazwy czy sposób komponowania utworów, ale też bardziej szczegółowe i czasem dość intymne kulisy powstawania tekstów do konkretnych utworów. Jak się okazało, Jools potrafią łączyć dobrą zabawę i przebojowość z naprawdę poważnymi i trudnymi tematami. Zapraszam do lektury.
Adrian Pokrzywka: Cześć, Mitch! Cieszę się, że zgodziłeś się na tę rozmowę. Postanowiliśmy się z wami skontaktować po obejrzeniu koncertów Jools w Polsce. Widziałem was w Krakowie, a mój redakcyjny kolega miał okazję zobaczyć was w Warszawie – i byliśmy pod dużym wrażeniem tych koncertów. Wiedziałem już wcześniej, że macie kilka solidnych utworów w repertuarze, ale nie spodziewałem się, że wykonujecie je z taką energią i świeżością. To moje wrażenia po waszych koncertach. A jakie są wasze?
Mitch Gordon: Byliśmy naprawdę zadowoleni. Byliśmy dość daleko od domu, żeby zagrać tych parę koncertów. I nie mieliśmy pojęcia, że mamy fanów w Polsce, którzy znają naszą muzykę. Oczywiście możesz teraz zebrać dane ze Spotify czy Apple Music i dowiesz się, ile osób słucha naszej muzyki w danym regionie, ale nie zawsze przekłada się to na prawdziwych fanów. Byliśmy więc naprawdę zaskoczeni ciepłym przyjęciem ludzi, którzy przyszli nas obejrzeć. Bardzo podobały mi się sale, w których graliśmy, przypominały mi niektóre z moich ulubionych miejsc w Wielkiej Brytanii. Największe wrażenie zrobił na mnie klub warszawski, bardzo kameralny – to jedno z najfajniejszych miejsc, w jakich grałem. W Krakowie też mi się podobało, ten balkon był świetny [Mitch wykonał jeden utwór z balkonu w klubie Gwarek – przyp. AP].
AP: Tak, pamiętam cię na tym balkonie. To było zaskakujące.
MG: Już tak mam, że lubię się wspinać, wykorzystywać przestrzeń w sali. Więc ogólnie bardzo się cieszę, nasz pierwszy raz w Polsce chyba nie mógł być lepszy. Byliśmy naprawdę zadowoleni. Polacy są wspaniali i bardzo gościnni, smakowało nam też jedzenie, którego próbowaliśmy. Podobały nam się też same miasta, słyszałem wcześniej dużo dobrego o Warszawie i Krakowie, ale piękny okazał się też Wrocław. Wszystkie trzy miasta były niesamowite, bawiliśmy się świetnie.

AP: Bardzo miło mi to słyszeć. Ponieważ dopiero się poznaliśmy, chciałbym zapytać o wasze początki. Co w ogóle skłoniło was do założenia zespołu? Jesteście dużym zespołem, znaliście się wszyscy już wcześniej?
MG: No cóż, to będzie długa historia. I zupełnie różna dla wszystkich członków grupy. Z Kate, naszą wokalistką, poznaliśmy się w 2017 roku. Poznaliśmy się w samolocie, podczas podróży do Budapesztu. Nie mieliśmy wtedy pojęcia o swoim muzycznym backgroundzie, ale pozostaliśmy w kontakcie. Teraz jesteśmy parą, więc odkryliśmy już wzajemnie naszą miłość do muzyki i zdaliśmy sobie w pewnym momencie sprawę, że chcemy założyć zespół. Nie byliśmy na początku do końca pewni, jak to ma wyglądać, gdyż obydwoje chcieliśmy wnieść do zespołu nasze teksty. Ja chciałem być frontmanem, a Kate frontwoman, więc wreszcie zdaliśmy sobie sprawę, że możemy to zrobić wspólnie. Ustaliliśmy też, że potrzebujemy ludzi grających na instrumentach, a żeby zrobić to zgodnie z naszą wizją, potrzebowaliśmy dużego zespołu.
Naszą perkusistkę, Chelsea, poznaliśmy przez naszego gitarzystę – Chrisa, którego na co dzień jest przełożoną. Pracują dla firmy PRS for Music, która zajmuje się dystrybucją opłat licencyjnych wśród muzyków. Samego Chrisa znam jeszcze ze starszych zespołów, w których graliśmy razem. Naszego drugiego gitarzystę, Calluma, spotkaliśmy kilka lat temu, gdy wybraliśmy się z Kate na koncert Fontaines D.C. Poznał mnie wtedy i po prostu podszedł się przywitać. Jego też znałem już kilka lat wcześniej ze starych zespołów, w których wspólnie graliśmy. Siedzieliśmy później w barze przy piwie, a obok wisiał plakat promujący nadchodzący koncert Jools. Pogratulował mi wtedy tego, że zaczynam sobie dobrze radzić, a ja zaprosiłem go na ten koncert jako gość. Okazało się jednak, że był to czas zmian w składzie, potrzebowaliśmy gitarzysty, więc ostatecznie zadzwoniłem do niego przed gigiem i powiedziałem: „Pamiętasz ten koncert, na który cię zaprosiłem? A może chciałbyś na nim po prostu zagrać?” Na szczęście się zgodził i do tej pory Callum jest naszym gitarzystą.
Joe, nasz basista, był z kolei przyjacielem Chrisa z uniwersytetu w Nottingham. Chris sprowadził więc do naszego zespołu nie tylko Chelsea, ale i Joego. Jak widzisz, na początku nie znaliśmy się zbyt dobrze, niektórych członków nawet nigdy wcześniej nie spotkałem. Zebraliśmy się wspólnie na początku 2023 roku, a dwa lata później wydaliśmy nasz debiutancki album. Mimo że wszystko potoczyło się błyskawicznie i musieliśmy trochę w wyniku tych okoliczności się na szybko poznawać, to mamy w zespole naprawdę dobre relacje.
Powodem, dla którego ja chciałem założyć zespół, była chęć pójścia w ślady moich idoli z okresu dorastania. Zawsze lubiłem typowych frontmanów, jak to, co robił Iggy Pop w The Stooges czy Morrissey w The Smiths. Ale kiedy zacząłem się bardziej wczytywać w muzyce w teksty, zainteresowałem się zespołem The Streets, którego liderem jest Mike Skinner. Pochodzi z Birmingham, które jest niedaleko mojego rodzinnego Leicester. Bardzo podoba mi się jego ekspresja wokalna, ma naprawdę głęboki i wyrazisty akcent. Chciałem robić coś podobnego. Ogólnie mamy wielu idoli, zarówno historycznych, jak i tych bardziej współczesnych, choćby Fontaines D.C., którzy właściwie są taką grupą, jaką sami chcielibyśmy być.
AP: Rozumiem, a skąd właściwie wzięła się wasza nazwa? Wyczytałem gdzieś, że zaczerpnęliście ją z programu muzycznego. A gdy próbowałem przetłumaczyć samo słowo „jools”, wyskakiwał mi wynik „radość”. To dobry trop?
MG: Tak, to jedna z opcji. Ale to, co przeczytałeś na ten temat, jest prawdą. Jest taki program telewizyjny w BBC, który nazywa się „Later… with Jools Holland”. Jego gospodarzem jest właśnie Jools Holland, który sam jest muzykiem. Zaprasza zespoły muzyczne, i to te z najwyższej półki, aby zagrały w jego programie. Ale, według mnie, najważniejszą jego zaletą jest to, że zaprasza również nowe zespoły, które dopiero zaczynają swoją muzyczną karierę. Daje im w ten sposób ogromną szansę, bo są dzięki temu w stanie osiągnąć szybki rozgłos już na starcie.
I tu wrócę do roku 2018, w którym opuściłem swój poprzedni zespół, w którym grałem na basie. I muszę ci wyznać, że robiłem to fatalnie, wiedziałem, że muszę coś zmienić na swojej muzycznej drodze. Oglądałem więc program Joolsa i zobaczyłem tam zespół o nazwie Shame, który do dziś jest jedną z moich ulubionych grup. Zrobili na mnie wtedy takie wrażenie, że wysłałem link do tego koncertu wszystkim swoim znajomym muzykom. Napisałem, że chciałbym stworzyć coś podobnego i chciałbym być w takim nowym projekcie frontmanem. Byłem okropnym instrumentalistą, ale stwierdziłem, że chciałbym spróbować swojej szansy za mikrofonem.
Nazwa zespołu jest więc ukłonem w stronę Joolsa Hollanda, ale i zespołu Shame. Wprawdzie nie brzmimy jak oni, ale na początku kariery naszej grupy, byłem pod ich ogromnym wpływem. Nawet teraz, gdy widzę ich na scenie, podziwiam ich energię i surowość. W dalszym ciągu jesteśmy wielkimi fanami zarówno programu telewizyjnego, jak i zespołu, który mnie wtedy zmotywował do działania. Wiesz, to duże szczęście – jest sporo artystów, którzy nadawali nazwy swoim projektom i dziś ich nie znoszą. Ja mogę powiedzieć, że jestem dumny ze swojej nazwy i tego, od czego pochodzi.

AP: Znam już źródło waszej nazwy. Zastanawia mnie jeszcze jeden aspekt związany z waszym pochodzeniem. Czy Leicester, miasto, z którego pochodzicie, miało jakiś wpływ na wasze brzmienie? A może wasza muzyka została ukształtowana przez jakieś starsze lokalne zespoły?
MG: Hmm, to ciekawe pytanie. Ja osobiście urodziłem się w Leicester. I Jools też powstało w Leicester. Ale tylko dwoje muzyków się tu urodziło, reszta pochodzi z różnych stron, jak Liverpool, Scarborough czy Shrewsbury. Powiedziałbym więc, że Leicester, a właściwie moje doświadczenia związane z dorastaniem w tym mieście, ukształtowały niektóre teksty zespołu. Mam dość sprzeczne emocje związane z Leicester, jednocześnie kocham to miasto, ale miałem tu wiele trudnych doświadczeń, które nie były przyjemne.
Jeśli chodzi o muzykę, nie ma tu nikogo, kto miałby bezpośredni wpływ na to, jak brzmimy. Ale jeżeli rozmawiamy o Leicester, to muszę wspomnieć o Kasabian, którzy też są jednym z moich ulubionych zespołów, oraz o klubie piłkarskim Leicester City, którego jestem wielkim fanem. Swoją drogą Kasabian pisze muzykę, która idealnie pasuje do piłki nożnej. Oczywiście nie brzmimy jak oni, ale jestem zainspirowany ich energią sceniczną i charyzmą, która zbliża się niemal do arogancji. Myślę, że istnieje cienka granica między arogancją a pewnością siebie, której jednak nie przekraczają – to w nich naprawdę podziwiam.
Niektóre teksty z debiutanckiego albumu są zainspirowane okresem mojego dorastania, który kumulował muzykę Kasabian i chodzenie na mecze piłkarskie. Nie było mi łatwo odnaleźć się w tłumie kibiców, pełnym testosteronu i typowych samców alfa. Mecz nie jest typowym środowiskiem dla faceta w długich włosach, ubraniach, które mogą być postrzegane jako nieco kobiece i z resztkami lakieru na paznokciach z poprzedniego wieczoru. I to w momencie, kiedy dopiero zaczynasz odkrywać siebie. W ogóle lubię porównywać nas do klubu piłkarskiego, na co reszta zespołu przewraca oczami. To trochę historia outsiderów, niedocenianych, którzy w 2016 sięgnęli po mistrzostwo Anglii. Jeżeli spojrzymy na to statystycznie, na sposób w jaki się poznaliśmy i udało nam się założyć solidny zespół – szansa na to też była niewielka, a jednak udało się.
AP: Jools jest grupą, w której na froncie jest para wokalistów. To zdarza się w zespołach punkowych czy rockowych, ale jednak niezbyt często. Czy takie było wasze początkowe założenie, by stworzyć grupę z dwójką głównych wokalistów, czy tak po prostu wyszło?
MG: Tak, to faktycznie dość rzadkie, jeżeli chodzi o obecność w zespołach więcej niż jednego głównego wokalisty. Z tych, które poznałem, chyba tylko Hot Milk robił to naprawdę dobrze. W naszym przypadku wynika to głównie z tego, że ja nie umiem za bardzo grać na instrumentach, a Kate jest naszą główną autorką tekstów. A oboje chcieliśmy być w zespole. Byłoby to niesprawiedliwe, gdybym powiedział jej: „Wiesz co, ja chcę być frontmanem, to może ty na czymś zagraj”. Uważam, że teksty Kate są tak dobre, że moim zdaniem to ona powinna je wykonywać. Doszliśmy więc do wniosku, że będziemy występować i śpiewać razem.
Na samym początku Jools, jeszcze z poprzednim składem, tylko ja byłem frontmanem, choć Kate pisała już wtedy wiele tekstów. Po jakimś czasie stwierdziłem, że to niesprawiedliwe, bo nie dostaje za to żadnego uznania, będąc tylko gdzieś w tle. Powiedziałem jej wreszcie: „Słuchaj, piszesz świetne teksty, więc chodź na scenę i wykonuj je”. Było to naturalne zaproszenie do zespołu i, na całe szczęście, Kate się zgodziła i wykorzystała tę szansę. I teraz nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej. Zresztą – widziałeś nasz koncert, więc wiesz, że to dla nas bardzo wymagające fizycznie i musimy mieć też czas, żeby na chwilę złapać oddech. Jak śpiewam swoją zwrotkę, to Kate ma czas, żeby trochę się pozbierać po swojej partii – i na odwrót. Więc bardzo pomaga nam ten układ podczas występów na żywo.

AP: To prawda, nie oszczędzacie się na koncertach – to wam przyznam. A gdy pracujecie nad utworami, czy staracie się jakoś równo podzielić swoimi partiami? Czy są takie kompozycje, w których jedno z was wyraźnie dominuje?
MG: Staramy się rozdzielać swoje partie. Wygląda to tak, że Chris i Joe komponują najpierw utwory instrumentalne, wysyłają je nam na bieżąco, a ja i Kate dzielimy się między sobą utworami. Każde z nas tworząc tekst do konkretnej piosenki, pisze zarówno dla siebie, jak i dla drugiej osoby. Jeżeli więc na przykład Kate pisze tekst do danego utworu, to uwzględnia, które partie ja mógłbym zaśpiewać, pisze je trochę pode mnie – i na odwrót.
Czasem zdarza się też, że za bardzo nie mamy pomysłu, co napisać dla drugiej osoby, więc przekazujemy sobie również utwory nie całkiem ukończone, to zależy od piosenki. Najważniejsze jest, żeby przebiegało to wszystko naturalnie, bo taki też będzie efekt. Na naszej debiutanckiej płycie wyszło tak, że pisaliśmy mniej więcej po równo. Na razie nie kłóciliśmy się o nasz udział, ale jeśli jedna z osób zaangażuje się mocniej w pisanie, to najprawdopodobniej będzie to Kate. Z prostego powodu – jest najlepszą autorką tekstów, jaką znam.
AP: Rozumiem. Zanim przejdę do rozmowy o waszym najnowszym albumie, chciałbym jeszcze doprecyzować jeden wątek związany z przeszłością. Trochę mi już mówiłeś o początkach grupy i kompletowaniu obecnego składu. Ale dlaczego właściwie w dyskografii Jools jest taka przerwa? Wypuściliście parę singli po założeniu zespołu, a później, właściwie przez cztery lata nie wychodziło nic, aż do ubiegłego roku…
MG: Widzisz, bo historia, którą opowiedziałem ci wcześniej, dotyczy obecnego oblicza Jools. Spotkaliśmy się wszyscy w 2023 roku, pisaliśmy album, a w tym roku go wydaliśmy. A sam zespół powstał kilka lat wcześniej. Te nagrania z 2020 roku były mojego autorstwa, ale miałem wtedy całkiem inny skład muzyków. Nie było żadnej dramatycznej historii – tamci członkowie grupy nie chcieli już kontynuować dalszej działalności Jools, więc zostałem sam. Niektóre z tych starych utworów dalej lubię, jak choćby „Spineless”, którym często otwieramy koncerty. Dodam jeszcze, że nie ma żadnej niechęci między mną a muzykami z poprzedniego składu. Jools obecnie jest taki, jak powinien być. I bardzo się z tego cieszę, bo przeszedłem trudny okres, kiedy straciłem cały zespół i musiałem znaleźć nowy. A teraz czuję, że wszyscy są naprawdę zaangażowani w to, co robimy.

AP: To porozmawiajmy w takim razie o waszych ostatnich działaniach. Do jednego utworu z nowej płyty nakręciliście teledysk – to „Limerence”. Mimo że tekst piosenki nie wydaje mi się zbyt wesoły, to w towarzyszących mu obrazach widzę dużo radości, zresztą większość scen nakręcona została w parku rozrywki. Możesz rzucić mi trochę światła na to, o czym jest ten utwór? Chyba nie wyłapałem wszystkiego…
MG: Och, Kate będzie załamana, że jej tu nie ma – to ona napisała „Limerence”. Będę szczery – ja prawie nie miałem wkładu w tekst tego utworu – napisałem dosłownie fragment refrenu. Kate stworzyła 95% słów piosenki, a później odegrała kluczową rolę w reżyserii teledysku. Masz rację, jeśli chodzi o ten tekst – nie jest zbyt wesoły. Kate często mówi, że ten utwór w repertuarze Jools jest najbliższy tego, co można by nazwać piosenką miłosną. I nie chodzi w niej o tradycyjną miłość do konkretnej osoby, a bardziej o zakochanie się w określonej idei, która może okazać się dla ciebie niezbyt dobra.
Myślę, że Kate w „Limerence” przyznaje się do tego, że ma tego typu związek – być może z muzyką – w którym tak bardzo czegoś pragnie, że zrobi wszystko, aby to osiągnąć. A robiąc takie rzeczy, często stajesz się gorszą wersją samego siebie. Bywasz zdesperowany i postępujesz wbrew własnym wartościom. Możesz robić rzeczy, z których nie będziesz dumny, aby osiągnąć swój cel. Kate porównuje to do związku, który może być niedobry dla ciebie, wręcz toksyczny. W takiej relacji możesz akceptować wszystkie upadki, bo krótkie wzloty i tak będą tego warte.
W tym tekście prywatne doświadczenia z różnymi ludźmi mieszają się z relacjami i pragnieniami, jakie mamy w stosunku do zespołu czy, idąc dalej, całej branży muzycznej. Na przykład gdy duża firma zarządzająca mówi ci, co masz nosić na scenie – ty się dostosowujesz, a później dręczą cię wyrzuty sumienia, że nie jesteś wierny sobie. To oczywiście tylko przykład, na szczęście nam się to nie zdarzyło, ale daje ci jakiś ogląd.
Ogólnie pomysł na teledysk był właśnie taki, by łączył sprzeczne doznania. Trochę jak w okresie dorastania czy w związku – czasem jest melancholijny, czasem bardzo euforyczny. Przeżywasz przecież wspaniałe chwile, ale zdarzają się też straszne, o których ludzie rzadko mówią. Chcieliśmy, by teledysk przekazywał tę wrażliwość, ale jednocześnie był zabawny. Mówimy w „Limerence”, że bycie w zespole może sprawić, że jesteś czasem bardzo zdesperowany, ale ten cel jest tego wart. Że ostatecznie zrobilibyśmy wszystko jeszcze raz, aby doświadczyć tego ponownie.
AP: Dziękuję, dużo mi wyjaśniłeś. Zauważyłem też, że teksty utworów mają dla was duże znaczenie. Niby gracie przebojową muzykę, ale dotykacie w nich często bardzo poważnych zagadnień. Zapytam tu od razu o tekst mojej ulubionej piosenki Jools – mowa o „97%”. Szczerze przyznam, że dopiero podczas waszego koncertu zorientowałem się, jak głębokiego tematu dotyka. Opowiesz mi trochę o nim? Co właściwie oznacza tytuł utworu?
MG: Tytuł „97%” odnosi się do ankiety przeprowadzonej w Wielkiej Brytanii. Według jej wyników 97% badanych kobiet przyznało, że padło ofiarą jakiejś formy przemocy seksualnej. Kate była poirytowana tym wynikiem. Powiedziała, że dosłownie każda kobieta, jaką zna, była w swoim życiu ofiarą tego typu przemocy. Ja z kolei jestem mężczyzną, mam wielu przyjaciół płci męskiej, ale nie znam nikogo, kto dopuściłby się przemocy seksualnej. Takie badania są bardzo frustrujące, ponieważ ostatecznie sprawiają wrażenie, jakby ta przemoc była ogólnoświatową epidemią, jakby trwała nieustannie i zdarzała się bardzo często.
Myślę, że naprawdę frustrujące w przypadku przemocy seksualnej jest to, że ludzie nie zdają sobie sprawy, że może ona przybierać tak wiele form. Gdy, będąc na studiach, chodziłem do klubów nocnych, widziałem mężczyzn dotykających czy obmacujących kobiety. A to już jest napaść seksualna! Ludzie myślą, że jeżeli nie zostali za to złapani i postawieni przed sądem, to być może to nie jest przestępstwo, ale to nieprawda. Ta ankieta wywołała wiele kontrowersji w Anglii, gdyż wiele osób było zgodnych co do tego, że jej wynik powinien wynosić 100%. Jeżeli porozmawiam z jakąkolwiek znajomą kobietą, czy jest to moja mama, szwagierka, najlepsze przyjaciółki, czy Kate – wszystkie powiedzą: „Tak, kiedyś ktoś mnie dotknął. Albo nawet gorzej…”
Pomysł na utwór zaczął się więc od tej ankiety. Moja rola w nim jest bardziej refleksyjna. W pierwszej zwrotce mówię o kobietach w moim życiu, które przez to przechodzą. Jest to moje szczere wyznanie, w którym mówię o tym, że nie robię wystarczająco dużo, aby im pomóc. To zazwyczaj ogranicza się do rzuconego mimochodem zdania, coś w stylu: „wszystko będzie dobrze” albo „mam nadzieję, że to się już nie powtórzy”. A przecież to nie rozwiązuje tego problemu. Wiem, że muszę zrobić coś więcej – pociągnąć moich znajomych do odpowiedzialności, uświadamiać moich męskich przyjaciół, że to się dzieje kobietom cały czas. Moja część utworu odnosi się też do mojej relacji z Kate i tego, że nie zrobiłem wystarczająco dużo, aby ją wesprzeć jako mężczyzna, partner, przyjaciel i kolega z zespołu.
Partia Kate jest oczywiście zupełnie inna. To jej rzeczywiste doświadczenie. Widziała, jak przechodzą przez to jej przyjaciółki i członkinie rodziny, przeżyła to też sama. Jej część utworu jest bardzo szczera i odważna. Chodzi w niej o to, by dodawała siły kobietom, które musiały żyć z przemocą seksualną i przetrwać ją. A jednocześnie pociąga ludzi do odpowiedzialności. Kate zawsze o tym mówi na koncertach. Że nie wystarczy być tylko uczciwym człowiekiem, powiedzieć: „cóż, ty i ja nigdy nie dopuściliśmy się przemocy seksualnej, więc to nie nasz problem”. Musimy o tym rozmawiać! Musimy prowadzić tę dyskusję i rzucać wyzwanie ludziom.
Kocham ten utwór, ale wiem też, ile wymaga od Kate. Jest jednocześnie wyczerpujący, ale też wzmacnia, daje jej siłę. Często nawiązuje kontakt po koncercie z osobami, które miały podobne doświadczenia i czuje się pewnie, że może o tym porozmawiać. To tworzy bezpieczną przestrzeń, w której ludzie mogą dyskutować o tym trudnym temacie. Jesteśmy tu, żeby słuchać i żeby wspierać, żeby Kate i Chelsea mogły w rozsądnym zakresie dzielić się swoimi doświadczeniami. Chcemy budować siłę i solidarność.
AP: To ważny temat – dziękuję ci za wyczerpującą odpowiedź. Chciałbym teraz zapytać o drugi istotny wątek. Na nowej płycie pojawia się utwór zatytułowany enigmatycznie „Dunoon”. Jeżeli dobrze zrozumiałem, na koncercie zadedykowałeś go swojemu ojcu i dodałeś kilka słów związanych z problemem uzależnień. Czy mógłbyś teraz to rozwinąć?
MG: Oczywiście. Dziękuję ci za to pytanie. Ludzie często czują się niezręcznie lub nie są pewni, czy mogą o to zapytać. Czasem też nie chcą o tym rozmawiać lub nie zwracają uwagi na ten temat. Dlatego cieszę się, że pytasz, bo chętnie o tym opowiem. Dunoon jest miejscowością w Szkocji, w której urodził się mój ojciec. Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień z nim związanych jest podróż do tego miejsca i jego słowa: „To stąd pochodzę”. Było tam pięknie, Szkocja to w ogóle piękny kraj.
W tym roku straciłem mojego ojca, zmarł na początku maja. Z jednej strony spodziewałem się tego, ale jednocześnie był to dla mnie szok. Całe życie zmagał się z uzależnieniami. Prawdopodobnie wynikało to z jego ciężkiego dzieciństwa. W wieku 8 lat stracił matkę, gdy miał 16 – zmarł jego ojciec i został wtedy sierotą. Dorastał w latach 70., które były szalonym okresem dla branży muzycznej –nadużywanie alkoholu i innych używek było wtedy na porządku dziennym, a on dodatkowo zażywał je w ramach radzenia sobie z własnymi problemami.
Gdy ja się urodziłem, odstawił narkotyki, ale dalej był uzależniony od alkoholu i papierosów. I to już towarzyszyło mu całe życie. Na szczęście nie odbiło się to na mnie – uważam, że był wspaniałym ojcem. Ale zawsze żył w cieniu swoich nałogów, cierpiał w milczeniu i samotności. Patrzyłem, jak pije, gdyż zmagał się ze swoimi demonami. Był klasycznym przykładem mężczyzny urodzonego w pokoleniu, które nie potrafi mówić o swoich uczuciach. Starał się być dla mnie silnym ojcem, wzorem do naśladowania, który zapewnia byt swojej rodzinie. Nigdy nie był po alkoholu agresywny ani nieprzyjemny, nigdzie nie znikał, po prostu pił i cierpiał w milczeniu, aż w pewnym momencie zasnął – dosłownie.
Poświęciłem mu utwór „Dunoon”, bo to on zainteresował mnie muzyką, dzięki niemu poznałem The Doors, The Beatles, The Kinks, The Who czy The Rolling Stones. Był dumny z tego, co robię i wiem, że gdyby nie on, nie byłbym teraz muzykiem. Czuję często frustrację, że nie ma go już ze mną, czasem mnie to po prostu wkurwia. Myślę wtedy, że był samolubny ze swoim nałogiem, ale zdaję sobie od razu sprawę, że to nie była do końca wina jego, a tych wielu czynników, o których ci wspomniałem. Więc ostatecznie mu to wybaczam.
Trudno mi jest mieć teraz 28 lat i nie mieć ojca. Czuję, że naprawdę dalej tego potrzebuję, takiej męskiej postaci w życiu. Sam nie jestem typem samca alfa, ale bardzo doceniałem obecność takiej figury w moim życiu. Mimo że różniliśmy się poglądami, bo ojciec był tradycjonalistą i nie zgadzaliśmy się w wielu sprawach kulturowych, to nigdy nie przeszkadzało w naszych relacjach. Więc „Dunoon” mówi szczerze o mojej frustracji, ale wynikającej z miłości – to nie krytyka.
AP: Dziękuję ci za wyjaśnienie. Aby domknąć naszą rozmowę dotyczącą koncertów w Polsce, chciałbym zapytać o jeszcze jeden utwór – „No Passage”. Nie został jeszcze oficjalnie wydany, macie to w planach? To dobry utwór…
MG: Dziękuję ci, ja też bardzo lubię ten utwór. To pierwsza piosenka, jaką napisaliśmy na naszą drugą płytę. Mieliśmy już ją gotową przed debiutem, ale stwierdziliśmy, że będzie bardziej pasować na kolejnym albumie. Dobrze nam się ją wykonuje na żywo, mamy też okazję, by ją jeszcze dopracować. Prawdopodobnie następnym razem usłyszysz ją w lekko zmienionej wersji.

AP: Zakończyliście trasę występem w Warszawie. Teraz przed wami jeszcze kilka koncertów w Wielkiej Brytanii [rozmowa odbyła się na początku listopada – przyp. AP]. A co Jools będą robili w przyszłym roku? Macie już jakieś plany?
MG: Tak. Masz rację, gramy jeszcze kilka koncertów na Wyspach z amerykańskim zespołem CKY. Spędziliśmy dużo czasu w Europie, więc cieszę się, że możemy dla odmiany pograć trochę w Wielkiej Brytanii. Jeżeli chodzi o przyszły rok, to muszę uważać na to, co nie zostało jeszcze oficjalnie ogłoszone. Na pewno zagramy na wielu festiwalach, jak Motocultor we Francji. Zaczniemy naszą trasę festiwalową już w kwietniu w Holandii i potrwa do września, zwiedzimy wtedy wiele nowych dla nas krajów europejskich. Myślimy też o Polsce, mamy na oku nawet jeden z waszych festiwali, ale na razie nie mogę więcej powiedzieć oficjalnie. Pod koniec przyszłego roku chcemy nagrać drugi album i wydać go w 2027 roku. Mamy więc trochę planów…
AP: Świetnie, trzymam kciuki, aby wszystko wypaliło, tak jak sobie zaplanowaliście. Dziękuję ci za szczerą rozmowę i do zobaczenia przy okazji jakiegoś koncertu w Polsce lub gdzieś indziej w Europie.
MG: Również dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że spotkamy się niedługo.
Rozmawiał Adrian Pokrzywka
Podziękowania dla Ewy Baran z Portal muzyczny Muzobar za udostępnienie zdjęć wykorzystanych w wywiadzie.
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: