Miley Cyrus podziwiałem już jako dziecko, kiedy zadebiutowała w serialu „Hannah Montana”. Od tamtej pory, co jakiś czas pojawiała się w moim życiu, czy to przy kontrowersyjnym „Wrecking Ball” lub bezbłędnym „Endless Summer Vacation”. Teraz powraca z dziewiątym albumem studyjnym „Something Beautiful”. Mimo że tytuł obiecuje coś pięknego, ja przez większość odsłuchu miałem raczej mieszane uczucia. Już przy pierwszych kawałkach miałem wrażenie, że gdzieś to słyszałem. I to nie raz. Z początku ten album brzmi jak dwudziesty z kolei popowy projekt, który inspiruje się przeszłością. Próba nawiązania do estetyki vintage jest tu wyczuwalna, ale zupełnie nieautentyczna, jakby ktoś do trendu próbował się dopisać z opóźnieniem. Są jednak momenty, które zapadają w pamięć.
Zacznijmy od „End of the World”, typowej radiowej piosenki, do bólu przewidywalnej i bez charakteru. Utwór swoim podkładem i stylem przypomina intro do młodzieżowego serialu z Disney Channel, z którego przecież wywodzi się Miley. Z jednej strony to ciekawy zabieg, delikatne mrugnięcie okiem do własnych korzeni i fanów serialu „Hannah Montana”, ale zaczynając odsłuch spodziewałem się czegoś dojrzalszego, bardziej zniuansowanego. Zdecydowanie lepiej wypada „More to Lose”. To ballada, która choć nie jest wybitna, ma swój klimat. Przypomina scenę kulminacyjnego tańca z rom-comów z lat 2000. Przede wszystkim jednak porusza treścią. Tekst piosenki wprost mówi o wyniszczającym związku, który ciągnie się z przyzwyczajenia i braku odwagi, by go zakończyć:
„Say I’m leaving, but I’m only playing liar…”
„I stay, when the ecstasy is far away…
I knew someday that one would have to choose
I just thought we had more to lose”
Brzmi to, jakby obie strony wiedziały, że to koniec, ale trwają dalej, z rozpędu. Bardzo trafny i emocjonalny obraz toksycznej relacji. Podoba mi się również w nim progresja akordów zagrana na pięknym, żywym pianinie. Brzmieniowo to coś między stylówką Cyndi Lauper, a klasycznym, filmowym brzmieniem. Nie dziwi mnie, że piosenka zadebiutowała jako niespodzianka przed Met Galą. Miley sama zażartowała wtedy, że to „instant classic”, i coś w tym jest.
Kolejny numer, który wyróżnia się na tle albumu, to „Easy Lover” czyli piosenka, która buja tak, że automatycznie trafiła na moją playlistę „urban vibes”. Jej vibe to coś pomiędzy neo-soulem, a popem z domieszką funku. Idealna na jazdę nocą przez miasto albo wieczorne chillowanie w aucie. Piosenka powstała już przy okazji tworzenia albumu „Plastic Hearts”, ale dopiero teraz nabrała finalnej formy. Opowiada o emocjonalnym uzależnieniu od trudnej relacji, a refren mówi sam za siebie:
„You got the love I always needed
Tie me to horses and I still wouldn’t leave you
But you’re not an easy lover”
To typowa relacja z serii „wiem, że mnie niszczysz, ale i tak cię kocham”. Metafora pożaru pojawiająca się w wersie „You’re a wildfire and I’m in your path” jeszcze bardziej pogłębia obraz tej toksycznej, ale pociągającej miłości. Miley nie ucieka przed tym uczuciem — wręcz przeciwnie: czeka na to, co ją spali.

Interludia pojawiają się w albumie raczej jako ciekawostka niż rzeczywisty element narracji. Mają interesujące, ambientowe podkłady. Chociaż brzmią przyjemnie, to nie wnoszą żadnej konkretnej wartości ani nie spinają całości. Pojawiają się znikąd i prowadzą donikąd.
Zdecydowanie bardziej udany jest „Golden Burning Sun”. Utwór o letnim, gitarowym klimacie, który brzmi jak soundtrack do wakacyjnego dnia spędzonego na plaży, gdzie jedynym zmartwieniem jest poziom opalenizny. Trochę nostalgii, trochę euforii, a wszystko ubrane w piękną, słoneczną produkcję. Zarówno tekst, jak i brzmienie tworzą poczucie „wspominania” najlepszych chwil:
„There were fireflies and summer air
Bare skin and knotted hair
Burning sun up in the sky
I didn’t notice
I’m just so lost in this moment”
To zdecydowanie mój ulubiony numer z całego albumu i jestem pewny, że często będzie gościł w moich głośnikach przy ciepłych wieczorach. Na uwagę zasługuje też „Walk Away”, choć tu problemem jest jego długość, zwłaszcza jak na czasy TikToka i muzyki konsumowanej „przesunięciem palca” i „infinity scrollem“. Mimo to, nie można odmówić kompozycji chwytliwej perkusji i ciekawego użycia wokalu jako głównej melodii. To synthpopowa produkcja, w której Miley porusza temat bycia obserwowaną jako gwiazda. Wystarczy spojrzeć na ten fragment:
„Every time I walk, you start going insane
But I walk away, but I walk away…”
Wśród gościnnych wykonawców pojawia się Brittany Howard, której improwizacje świetnie dopełniają utwór. Warto też wspomnieć o obecności Naomi Campbell w piosence „Every Girl You’ve Ever Loved”. Co ciekawe, Naomi próbowała rozpocząć karierę muzyczną już w 1995 roku. Ostatecznie lepiej wyszło jej w roli modelki, ale jej występ na tym albumie był całkiem zaskakujący i co ważniejsze, udany. Choć tak samo jak Brittany odpowiada tylko za improwizacje, dobrze wpisuje się w całość, dodając nieoczywisty smaczek. Technicznie album jest poprawnie wykonany, a produkcja, miks i wokale są na wysokim poziomie. Często jednak brakuje „pazura”, odwagi, czegoś, co naprawdę zapada w pamięć i się wyróżnia. Nie mamy tutaj takiej piosenki jak np. „Flowers” lub wspomnianego na początku „Wrecking Ball”.
Przy pierwszym odsłuchu „Something Beautiful” miałem wrażenie, że to skok na kasę i nostalgiczną modę. Ale z każdą kolejną piosenką miałem coraz bardziej pozytywne odczucia. Album to zlepka tanecznych brzmień i emocjonalnych ballad, które razem tworzą klimat typowej dyskoteki. Od pierwszego tańca, przez samotną chwilę w toalecie, aż po ostatni kawałek, przy którym wszyscy się przytulają. Reasumując, „Something Beautiful” nie rewolucjonizuje obecnej branży muzycznej, ale też nie jest porażką. To album typu „okej”. Posłuchasz, kilka numerów zapiszesz, a o reszcie zapomnisz lub usłyszysz kiedyś tam w radiu i delikatnie poruszasz nóżką.
Ocena: 3/6
Erik Zarbock
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: