Mieczysław Jurecki to legendarny wręcz muzyk, który grał w takich zespołach jak Budka Suflera, Perfect, Dżem. To również kompozytor, ale i żywa encyklopedia polskiego rocka oraz człowiek, który nigdy nie traktował muzyki jako zawodu. W poniższej rozmowie opowiada o życiu na scenie, ucieczkach i powrotach, sensie dźwięku, roli piosenki i tym, dlaczego najważniejsze riffy powstają nocą, gdy reszta śpi. Zapraszamy do lektury!
Ewelina Marek: Pan jest basistą — to taka mocna, rozpoznawalna etykieta.
Mieczysław Jurecki: To prawda. To jest właściwie treść mojego życia. W dziedzinie muzyki byłem basistą, ale zaczęło się dużo wcześniej. W wieku czterech lat — pamiętam to do dziś — dostałem od rodziców na Mikołaja zabawkowe skrzypce. Czerwone, w białe ciapki. Normalne dziecko pobawiłoby się nimi chwilę, rzuciło w kąt i zajęło czymś innym, a ja się podobno uparłem i zacząłem na nich grać jakieś melodie. Najbardziej jednak zdziwiło mnie to, co wydarzyło się rok później. Dostałem od rodziców harmonijkę ustną. I proszę bardzo — za chwilę grałem „Szła dziewczyna do laseczka” i inne takie melodie. Wyszedłem kiedyś na podwórko i wtedy zrozumiałem, że inne dzieci tak nie potrafią, że dla nich to wcale nie było takie proste. A dla mnie — było czymś naturalnym. Potem to już samo się potoczyło.
EM: W szkole podstawowej Pana ojciec zrobił Panu specjalny statyw na szyję, by móc grać na harmonijce ustnej. Chyba już wtedy Pan miał talent do tworzenia swojego własnej kreacji muzycznej.
MJ: Tak, dokładnie! Grałem na gitarze, a na szyi miałem harmonijkę na zmianę ze śpiewaniem. Do tego, dla pełnego efektu, do nogi przyczepiłem dzwonki, które nazywają się janczary — takie, jakie mają konie w kuligu. Tupałem nogą, a one dzwoniły, grałem, śpiewałem… I byłem w tamtych czasach prawdziwym „one-man-bandem”.
EM: To niesamowite! I pewnie w tamtych czasach nie było zbyt wielu takich, którzy potrafili stworzyć taki własny, dźwiękowy spektakl, prawda?
MJ: To była chyba całkiem nowa rzecz, której wtedy nikt nie robił. A swoją drogą, na pewno wpłynęło na to, że mój ojciec śpiewał w chórze kościelnym. W związku z tym, każde z dzieci w naszej rodzinie, a mam jeszcze trójkę rodzeństwa, również śpiewało w tym chórze. I to nie było zależne od tego, czy się chciało, czy nie chciało — musieliśmy tam być, ale na szczęście akurat nam się podobało. Pamiętam też, jak z kolegą przekrzykiwaliśmy się, kto głośniej zaśpiewa, co oczywiście było bez sensu, bo obaj myśleliśmy, że to ma jakąś wartość. Ale wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że to wszystko to właśnie początki naszej muzycznej drogi. A cały ten czas był naznaczony obecnością muzyki. W tamtych dniach w całej Polsce niedziela była czasem, kiedy słuchaliśmy radia.

EM: Wspomniał Pan o radioodbiornikach, które były obecne w każdym domu w niedzielne popołudnia. Co jeszcze wtedy Pan pamiętał z tych audycji?
MJ: W niedzielne popołudnia w całej Polsce z radioodbiorników rozbrzmiewała muzyka orkiestry Feliksa Dzierżanowskiego. Grali głównie muzykę ludową, ale w sposób profesjonalny, tak że oberki, mazurki i inne takie utwory były naprawdę świetnie wykonane. W tamtych czasach to było bardzo popularne. Pamiętam też audycje, w których na organach Najświętszej Maryi Panny w Leżajsku grał Wiktor Kolankowski. To były naprawdę wyjątkowe momenty. Byli też inni znakomici artyści, jak Feliks Rączkowski czy Benon Hardy, który grał na organach kinowych. Ich muzyka była częścią codziennego życia, a ja zapamiętałem te nazwiska do dziś. Ciekawe, bo pewnie żaden z nich już nie żyje, ale dla mnie to były bardzo ważne postacie w dzieciństwie.
EM: Wygląda na to, że muzyka była w Pana życiu od zawsze. A jak wyglądał Pana kontakt z muzyką po tych wczesnych latach?
MJ: Zaraz po tym zaczęły się czasy gramofonów. Mój ojciec śpiewał w orkiestrze ulicznej z Chmielnej, a kiedy grał płyty na gramofonie, odtwarzaliśmy muzykę takich wykonawców jak Anna German czy Zdzisława Sośnicka. Z tą ostatnią miałem okazję później nagrać „Aleje Gwiazd”. To już było kilka lat później, ale te początki muzyczne z dzieciństwa na pewno miały duży wpływ na to, jak patrzę na muzykę dzisiaj. A później to już czerwona, podwójna płyta Niemena i to już było wiadomo, w którą to stronę pójdzie. Oczywiście, to były czasy, kiedy najpoważniejszym instrumentem w Polsce był akordeon. Ale już były Czerwone Gitary, Beatlesi gdzieś tam za granicą… W tym momencie rodzice nie mogli tego zrozumieć, że jak to? Przecież taki piękny akordeon! No i pamiętam, że głównym argumentem, żeby to nie był akordeon, to im wyjaśniłem, że cena. Pamiętam, jak w Powszechnym Domu Towarowym we Wrocławiu mój ojciec kupił mi gitarę. Widzieli, że mam zdolności muzyczne, więc dostałem akustyczną gitarę za 615 złotych. Do dziś pamiętam tę cenę — to było dla mnie ogromne wydarzenie. Potem, gdzieś tam wyżebrałem od rodziców i w składnicy harcerskiej kupiłem przystawkę elektryczną za 110 złotych. To były jeszcze czasy szkoły podstawowej, wczesne klasy. Wtedy też lepszy był ten, kto miał większe radio, bo z tyłu można było się podłączyć na tzw. dźwięki banankowe. Założyliśmy z kolegami zespół. Ja zawsze byłem młody i zdolny, więc starsi koledzy już wtedy ze mną grali. Graliśmy repertuar zespołu Breakout w składzie: akordeon, tamburyn i gitara. To było naprawdę wielkie przeżycie. Za pieniądze z naszego pierwszego wesela, na którym graliśmy — wszystko działo się jeszcze w podstawówce — zaprosiłem całe moje podwórko do Wesołego Miasteczka. Wszyscy jeździli na karuzelach do oporu, aż do zrzygania się, dosłownie. Świetne wspomnienia. A potem, razem z kolegami, kupiliśmy cztery pięciowatowe głośniki eliptyczne. Kawałek sklejki, trochę wiercenia — przykręciliśmy je i opieraliśmy naszą „kolumnę głośnikową” o ścianę. Do tego wzmacniacz Ampli 40 z takim charakterystycznym „magicznym okiem”. Mikrofon był podłączony, gitara, gitara basowa — i było już naprawdę głośno! Wtedy te nasze cztery wesołe głośniczki robiły robotę. Występowaliśmy na akademiach szkolnych, a potem to już wszystko zaczęło się toczyć samo. Jeszcze w podstawówce miałem odznakę „wzorowego ucznia” i jakieś inne wyróżnienia…
EM: Wielu muzyków mówi, że szkoła średnia to moment, kiedy zaczyna się „prawdziwe życie”. U Pana też coś wtedy zagrało, dosłownie i w przenośni?
MJ: Wszystko się zmieniło w liceum. Pierwszego Sylwestra zagrałem z moim nauczycielem od prac ręcznych — facetem, który po godzinach siadał za bębnami. I wtedy coś kliknęło. Nauka? Coraz mniej mnie interesowała. Próby, koncerty — to zaczęło się liczyć. Po lekcjach czekała już taksówka pod szkołą. Zrywałem tarczę z mundurka i wsiadałem, żeby grać. Wtedy współpracowałem z Wojtkiem Popkiewiczem — kompozytorem, który pisał m.in. dla Joanny Rawik. W ’72 wygrali Sopot, a potem Popkiewicz miał własny recital w ramach Autorskiego Studia Piosenki „Teraz”. Ja grałem na gitarze akustycznej. To był piękny czas. Wojtek był niezwykle wrażliwym człowiekiem i poetą. Nauczył mnie, że dobrym tekstem możesz zatrzymać słuchacza na dłużej. To wtedy zrozumiałem, że muzyka to coś więcej niż dźwięki. I wtedy wszystko naprawdę ruszyło z kopyta. Jeszcze w liceum grałem i nagrywałem muzykę filmową w zespole muzycznym Radia Wrocław — bo ja jestem z Wrocławia. I wtedy już wiedziałem, że nie ma odwrotu.
EM: Z Radia Wrocław to już tylko krok do poważniejszej sceny. Co działo się dalej?
MJ: Grałem muzykę do teatrów, jakieś podkłady do filmów… Pamiętam, był taki film – „Szkatułka z Hongkongu”. Stefan Friedman grał tam detektywa. Klimat totalnie prehistoryczny. A potem… potem przyszedł do mnie sam Pan Bóg. Tak we Wrocławiu mówiliśmy na Alka Mrożka — absolutna legenda gitary. Wzór dla wszystkich. No i zaprosił mnie do zespołu Nurt. To był jeden z niewielu rockowych składów w Polsce, który miał wtedy własną płytę. Brzmieliśmy naprawdę mocno — i to było coś. Ale też nie było łatwo, bo wszystko działo się jeszcze w klasie maturalnej. Próby, szkoła, koncerty… balans był średni, ale emocje? Kosmos. Wtedy też pierwszy raz zagrałem za granicą — w NRD. Chyba wspominałem to gdzieś w autobiografii. Trafiliśmy do miejscowości o wdzięcznej nazwie Schwarze Pumpe, czyli „Czarna Pompa” — coś w rodzaju śląskiego zagłębia. Graliśmy w zoo. Serio. W zoo. Tam po prostu ktoś coś źle przetłumaczył i wylądowaliśmy między pawianami a plakatem z napisem „Kultura socjalistyczna żyje”.
EM: Brzmi jak solidny chrzest bojowy. I nie tylko muzyczny, co?
MJ: Oj tak. Miałem wtedy 18 lat. Tam, w tej Czarnej Pompie, poznałem Niemkę — Kerstin. Miała 16 lat. Zakochaliśmy się błyskawicznie. Przyjechała później z matką do Wrocławia, a moi rodzice… no cóż, wpadli w lekką panikę. Mój ojciec miał za sobą trudne wojenne doświadczenia — z bratem uciekali z transportu do obozu, wyrywając deski z wagonu. A tu nagle jego syn zakochuje się w Niemce. To było świeże, bolesne tło. I nie dało się tego tak po prostu odciąć.

EM: Domyślam się, że to nie była jedyna taka konfrontacja Pana ojca przeszłości z teraźniejszością.
MJ: Pamiętam to jak dziś. Pierwszy raz otworzyli granicę z NRD, pojechaliśmy z ojcem do Görlitz. Przechodzimy przez granicę, idziemy, aż tu nagle rondo. A na rondzie niemiecki policjant kieruje ruchem. Mundur jak z planu „Stawki większej niż życie”, poważnie. Ojciec znieruchomiał. W jednej sekundzie wszystko wróciło — wojna, trauma, obrazy, których nigdy nie da się wymazać. To nie był zwykły moment. Widziałem, jak go to złamało. A potem… pojawia się młoda Niemka z matką i planuje piękną historię miłosną z jego synem. No, nie mogło to się potoczyć łatwo.
EM: Z jednej strony mocne emocje, z drugiej — rozwijająca się muzyczna kariera. Jak wyglądał kolejny krok?
MJ: Zaczęliśmy grać prawdziwego rocka, ostro i bez taryfy ulgowej. Ale potem, przez to że byłem młody, ambitny i chyba jako pierwszy we Wrocławiu potrafiłem zagrać bas z „Headhunters” Herbiego Hancocka, nagle wszyscy jazzmani chcieli ze mną grać. Jazz nadciągnął jak burza. W 1977 roku wygrałem Jazz nad Odrą. Pół mojej płytoteki to jazz. Kocham tę muzykę, jest żywa, zmienna, prawdziwa. Choć moje korzenie są big-beatowe. I właśnie przez ten rozdźwięk — między tym, co mnie kręciło, a tym, co grałem — kilka razy odchodziłem z Budki Suflera. Bo choć prosta harmonia bywa skuteczna, to na dłuższą metę… męczy.
EM: Pan już jako młody muzyk miał na koncie więcej niż niektórzy po trzydziestce. Myśli Pan, że to właśnie ta różnorodność muzyczna pchnęła Pana w stronę fundacji Solo Życia?
MJ: Tak, chociaż muszę sprostować — to nie była fundacja, tylko stowarzyszenie. Ale idea była prosta: zebrać muzyków, dać im przestrzeń, stworzyć coś autentycznego. I właśnie to, że liznąłem różnych brzmień, stylów i ludzi — to mnie do tego doprowadziło.
EM: W takim razie — zatrzymajmy się na chwilę przy „Solo Życia”. Skąd wziął się ten pomysł i co tak naprawdę chciał Pan przez to przekazać?
MJ: Solo Życia narodziło się z potrzeby serca i z ogromnego doświadczenia. W końcu miałem już za sobą granie w Perfekcie, Test, występy z Alex Bandem, co roku Opole, Sopot, scena, światła, backstage. Lampka, pulpit, krzesełko, lalalala — cała ta estrada. Ale wtedy coś się zmieniło. I żal mi się zrobiło tych młodych ludzi, którzy dopiero zaczynali. Bo rynek też się zmienił. Gdy do Polski weszły zagraniczne firmy fonograficzne, zaczęto dyktować warunki z zupełnie innej perspektywy. Przestało chodzić o muzykę, a zaczęło o target, sprzedaż, strategię. To już nie muzyk decydował o brzmieniu — tylko gość w garniturze, który chciał sprzedać dźwięki jak worek ziemniaków. Inna liga. Inne cele. I to się ciągnie do dziś. Masz zrobić numer, w którym po ośmiu sekundach zaczyna się zwrotka. Bo jak wstęp za długi, to „nie przejdzie”. Piosenka? Maks trzy i pół minuty, bo inaczej nikt nie puści. Serio? Gdyby takie zasady istniały wcześniej, nie byłoby Led Zeppelin, nie byłoby Floydów, nie byłoby Hendrixa. Cała muzyka świata wyglądałaby zupełnie inaczej. Poza tym, spójrzmy prawdzie w oczy — ile dziś słyszysz w mediach muzyki instrumentalnej? Prawie wcale. A przecież, gdyby w tych czasach urodził się Karol Szymanowski, Chopin, albo choćby… nie wiem, Vangelis — to co, TikTok by go wpuścił? Nie sądzę. To wszystko jest… no, przykre. Patrząc, jak ten rynek wygląda, naprawdę żal mi tych młodych ludzi. Ale właśnie dlatego starałem się im pomagać. Oni przychodzili do mnie, bo jakoś tak naturalnie łapałem z nimi kontakt. Nie było we mnie zadęcia, choć miałem do tego podstawy — tysiące koncertów, dziesiątki płyt, skomponowane piosenki, sukcesy. Ale nic mi się nie wydawało. I to, myślę, było najważniejsze. Bo jak zaczynasz wierzyć, że jesteś ponad, to przestajesz słyszeć innych. A ja chciałem słyszeć.
EM: Czyli mimo sukcesów — został Pan po prostu… porządnym gościem?
MJ: Chyba tak. Młodzi ludzie przychodzili do mnie i mówili: „Panie Mietku, jak my Panu zazdrościmy, że Pan grał w czasach, kiedy o muzyce decydował muzyk”. I wtedy coś we mnie pękło. Żal mi się ich zrobiło. Bo wiedziałem, jak trudny jest ten nowy świat muzyki. Wymyśliłem więc konkurs. Co roku nagrywałem podkład — może nie ekstremalnie trudny, ale z paroma hakami. Takimi, na których można się wyłożyć, jeśli nie ma się pewnej ręki i ucha. Chciałem, żeby do finału trafiali ci, którzy naprawdę coś czują i potrafią to zagrać. Zgłoszenia przychodziły jeszcze na płytach CD. Pięciu, sześciu finalistów wybieraliśmy — a potem grali na żywo, z towarzyszeniem profesjonalnych muzyków. Wygrany dostawał nagrodę — część w sprzęcie, część w gotówce — ale co ważniejsze: przez cały rok brałem go ze sobą na festiwale. Grał za pieniądze, poznawał branżę od środka, łapał kontakty. I kilku z nich do dziś mówi w wywiadach, że wszystko zaczęło się od Festiwalu Solo Życia. I to akurat prawda.
EM: Ale festiwal już nie istnieje… Co się stało?
MJ: To klasyka. Tak jak mój kolega Adaś — prowadził przez 16 lat festiwal imienia Ryśka Riedla. Też już go nie ma. Na początku wszyscy chcą pomóc: „Świetny pomysł, genialne!”, aż nagle… robi się za duże. Nagle pojawiają się zgłoszenia z zagranicy, zaczyna się robić z tego coś poważnego. I wtedy ci, którzy wcześniej wspierali, stwierdzają: „Aaa, on już sobie poradzi”. I zostajesz sam. Broń Boże, nie chodzi o to, żeby się skarżyć. Ja to jeszcze zniosę. Ale szkoda mi tych młodych ludzi. Bo oni się poznawali tam, tworzyli relacje, przyjaźnie. To było prawdziwe środowisko. I naprawdę pojawiali się tam niesamowici muzycy. Nie zapomnę jednego klawiszowca — zgłoszenie? Jakbym słuchał Herbiego Hancocka albo Chicka Corei. Mówię sobie: „No to pozamiatane. Ten chłopak rozniesie wszystkich”. Przychodzi dzień koncertu, amfiteatr, próba. Wychodzi. Patrzy na publiczność… i ręce mu sztywnieją. Startował dwa razy. Nigdy niczego nie wygrał. A przecież miał wszystko — talent, warsztat, styl. Tylko scena go zjadła. Ale to też była lekcja. Bo Solo Życia uczyło nie tylko grać. Uczyło też, co to znaczy być muzykiem w prawdziwym świecie.
EM: Czyli po prostu… stres go zjadł?
MJ: Nie każdy może stanąć na scenie. W domu grał przepięknie. Ale kontakt z publicznością? To już zupełnie inna historia.
EM: Wiem coś o tym… sama też jestem bardziej „domowa” niż „na scenie”.
MJ: To się często zdarza. Ale taka jest ta robota. Ja nie wychodzę na scenę dla siebie. Dla siebie mogę grać w domu, nikomu głowy nie zawracając. Na scenie jestem po to, żeby ludziom na chwilę dać oddech. Żeby na moment zapomnieli o tym całym bałaganie dookoła. Żeby się przenieśli w inny świat. I tak to działa – od pięćdziesięciu lat.
EM: Jedna z najważniejszych funkcji muzyki. Choć nie każdy artysta chyba to tak czuje?
MJ: Niestety. Niektórzy myślą, że wystarczy przeżyć coś wewnętrznie na scenie, a ludzie to jakoś „poczują”. A potem zdziwieni, że nikt drugi raz nie przychodzi. Ale to nie o to chodzi. Scena to nie terapia. Scena to most do drugiego człowieka.
EM: Może punkowcy mieliby inne zdanie…
MJ: Ale punk to inna bajka. Tam chodziło o kontrowersję, o manifest. To była ideologia, nie przypadek. Dziś Sex Pistols to grzeczny zespół, ale wtedy? Szok, bunt, Rotten, chaos. Tam wszystko było celowe – muzyka, tekst, zachowanie. A ja? Pamiętam jak graliśmy z Perfectem w USA. I co tydzień chodziłem do CBGB’s — legendarnego klubu. Tam grali wszyscy: Patti Smith, ACDC, The Police… Wszyscy, którzy chcieli zaistnieć, grali w tych samych miejscach, co ja. Tam są ich zdjęcia na ścianach. To było kultowe miejsce. A potem… Carnegie Hall. Tak, grałem też tam. Ale nie zrobiło to na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Jeden z koncertów. Ludzie inni, ale ja – ten sam. Potem wróciliśmy do Polski, graliśmy w Jeleniej Górze. I dla mnie to była ta sama scena. Bo każda scena to nowa publiczność. I każde granie jest na serio.
EM: Brzmi jak idealne podejście – bez zbędnego nadęcia, bez zbędnego ciśnienia.
MJ: A wiesz, że i tak pierwszy raz to mnie stres zmiażdżył? Rok ’77, festiwal Jazz nad Odrą. Telewizja robiła film, zapowiadają nas, kamery ustawiają ostatnie ujęcia. Wyszedłem… i zrobiło się ciemno. Totalna czarna dziura. Nie pamiętam nic. Przysięgam. Ani pół dźwięku. A potem się dowiedziałem, że… wygrałem. I zgarnąłem też nagrodę indywidualną.
EM: Czyli to była kwestia stresu, tremy?
MJ: Nie wiem. Serio, nie wiem. To był chyba ostatni raz, kiedy tak mnie zamurowało. Wyszedłem na scenę, wszystko zgasło. Żadnej kontroli, żadnego wspomnienia. Po prostu — blackout.

EM: Czyli żadnych wspomagaczy? Bo to też przecież wpływa…
MJ: To była czysta panika. Ze strachu. A używki? No różne były, wiadomo. Ale to przecież nie tylko w muzyce. Co ma powiedzieć budowlaniec? Albo szef w korpo? Przemęczenie, presja, trasa — wszyscy czasem szukają wentylu. A początki w Budce? Rok ’81. Pierwsza trasa — Śląsk. Codziennie inne miasto, trzy koncerty dziennie. W miesiąc zagraliśmy dziewięćdziesiąt koncertów. Dziewięćdziesiąt! Potem tydzień w domu i znowu — Poznań, Gdańsk, Sopot, Elbląg, Malbork… w kółko. Gdyby nie miłość do muzyki, to żaden normalny człowiek by tego nie wytrzymał. Cyganie byli częściej w domu niż ja. Po ośmiu latach małżeństwa moja żona wyliczyła, że byłem w domu przez dwa miesiące. Ale zaakceptowała to. I może dlatego jesteśmy razem już czterdzieści trzy lata. Czasem wracam do domu i patrzę: „O, całkiem atrakcyjna kobitka” – jakby nowa. A jak coś zaczyna być nie tak, to ja właśnie wyjeżdżam. Taki system działa zaskakująco dobrze.
EM: Pozwoliliście sobie za sobą zatęsknić.
MJ: Dokładnie. I mamy podobnego świra — ja na punkcie muzyki, ona na punkcie swojej pracy. Ona w mojej hierarchii wartości jest na piątym miejscu. A ja u niej chyba na siódmym. Jak wraca do domu, to najpierw wita się z kotem. Ale nie ma zazdrości — po prostu tak jest. I działa.
EM: To chyba miłość. Może nie taka z folderu, ale prawdziwa.
MJ: Miłość ma etapy. Najpierw jest fascynacja. Potem życie. Różnie się zaczyna, różnie się kończy. U nas? Mój kumpel kiedyś przyprowadził mi dziewczynę. Zagrałem dla niej koncert. I okazało się, że… już nie trzeba paru rzeczy robić. Bo wszystko się zmieniło. Na zawsze.
EM: Wspomniał Pan o trybie życia muzyków rockowych. Tych 90 koncertów w miesiąc… Jak Pan to w ogóle znosił? Ja sobie nie potrafię tego nawet wyobrazić.
MJ: Już wtedy to nie było normalne. Pamiętam wywiad w „Jazz Forum” z Patem Methenym. Powiedział, że miał pracowity rok, bo zagrał 50 koncertów. Myślałem, że ktoś zapomniał mu dopisać zero. 500 to by się zgadzało! My w styczniu zagraliśmy już 90, a do końca grudnia było jeszcze daleko. On mówił o „pracowitym roku”, a u nas to był jeden miesiąc. Ale nie chodzi o fizyczną wydolność. Ja mam swoje studio, wchodzę tam rano, wychodzę w nocy. Kręci mnie to. I dopóki kręci, to działam. Z kolegą z Budki, Tomkiem Zagrzewskim, śmiejemy się, że jesteśmy młodzi, zdolni i dopiero się rozkręcamy. Jak ktoś czuje, że wszystko go boli, że „już nie może”, że „jutro nie wstanie” — to nie dla niego. Oczywiście, nagrałem setki płyt, zagrałem tysiące koncertów, skomponowałem kupę numerów. Mógłbym już to wszystko rzucić…
EM: Ale?
MJ: Ale mnie to dalej jara. I to tylko dlatego to robię. Nie dla pieniędzy. Choć warto wspomnieć, że te tysiące koncertów to też nie były przypadek. W PRL-u, w ustroju „nieubłaganej równości społecznej”, obowiązywały stawki koncertowe. Grałeś na stadionie dla 15 tysięcy ludzi? Dostawałeś tyle samo, co ktoś grający w piwnicy dla pięciu osób. 400 zł. Nieważne dla ilu. Śpiewasz „Jolkę”? Super. Ale kasa taka sama jak w remizie. Państwo zabierało większość, a nikt nigdy nie zapłacił artyście żadnej składki. Ja nigdy nie miałem w dowodzie pieczątki. Byłem całe życie „niebieskim ptakiem” — dla jednych artystą, dla drugich bezrobotnym. Kiedyś ktoś mnie zapytał: „Czym się zajmujesz?”. Mówię: „Jestem muzykiem”. A on: „No dobrze, ale gdzie pracujesz?”. Dla wielu muzyk to był facet, który grał na weselu po robocie. Albo siedział w filharmonii z lampką, pulpitem i instrumentem. A żeby być zawodowym muzykiem — jakimś gościem, co naprawdę żyje z muzyki — to już było dziwne. Nienormalne. A teraz? Wszystko się zmieniło. Zmieniła się też rola piosenki.
EM: Czyli Pana zdaniem status muzyka dzisiaj wcale nie jest lepszy?
MJ: Nie. Wręcz przeciwnie. To nawet nie chodzi o pieniądze. Zmieniła się przede wszystkim rola muzyki i piosenki. Kiedyś poeta mówił ludziom, jak żyć. Panienki płakały nad wierszami. A dziś? Teksty pisze szwagier wykonawcy. Wszystko jest inne. Piosenka ma trwać trzy minuty, najlepiej dwie i pół. Ma być jak reklama: krótka, kolorowa, głośna, efektowna. Bum, cyk, hopsasa — i następna. A jak coś ma dłuższy wstęp? To już „nie radiowe”. Kiedyś, żeby czegoś się dowiedzieć, trzeba było się naprawdę postarać. Redaktorzy muzyczni – tacy prawdziwi – szukali płyt, jechali na Zachód, przemycali dźwięki. Piotr Kaczkowski, Tomek Beksiński… to byli ludzie, którzy karmili głód muzyki. Dziś „redaktor” ma playlistę w komputerze i zakaz myślenia. W tamtych czasach jedynym oknem na świat było Radio Luxemburg. Fale pływały, coś tam zagrało, ale nie dało się cofnąć, nie dało się sprawdzić, co dokładnie zagrał ten gitarzysta. Trzeba było sobie wyobrazić. Dlatego muzycy musieli mieć wyobraźnię. Teraz masz YouTube’a, tutoriale, wszystko rozpisane, który palec na której strunie. Ale to już bez magii. No i nie ma ciśnienia. Bo to jest i będzie jutro. A kiedyś? Jak nie usłyszałeś czegoś wtedy, nie było szans, żebyś to odzyskał. Miałeś jedno ucho, jeden moment. I to wystarczyło, żeby ci wywaliło mózg.
EM: A dziś?
MJ: Dziś rzadko coś mnie chwyta. Choć są artyści ciekawi. Ale nie zostają w głowie. Nie jestem w stanie nic zanucić, zagwizdać. A kiedyś? Jak SBB przyjechało, wróciłem z ich koncertu, schowałem bas do szafy. Serio. Doszedłem do wniosku, że może się do tego po prostu nie nadaję. Później grałem z Józkiem Skrzekiem i Apostolisem. Znamy się, lubimy. Ale wtedy? Wtedy to byli bogowie. I to oczarowanie muzyką było obezwładniające. Taka muzyka mogła wywrócić ci życie. Pamiętam jak w Hiszpanii, w San Sebastián, graliśmy support przed Weather Report. To był mój Mount Everest. Moje bóstwa. Wygraliśmy festiwal, a nagrodą był właśnie występ przed nimi. I była taka scena: mój kolega patrzy na klawisze Joe Zawinula i mówi: „Mietek, chodź, tam jest jakaś kartka, pewnie jakaś tajemnica, dlaczego on tak gra jak nikt!”. Podchodzimy, patrzę… a tam po prostu: C-dur, G-dur. Nie chciało mu się zapamiętać. I tyle w temacie boskości. Ale to też pokazuje, jak działa nasza wyobraźnia. Oczekujemy magii, a czasem to po prostu proste rzeczy. Gdybyśmy patrzyli na wszystko tylko realistycznie — nie byłoby ciekawości, nie byłoby sztuki. Po co chodzić na wystawy, skoro „wiadomo, że obrazy wiszą”? Po co słuchać muzyki, skoro „wszystko już było”? Dobra sztuka — niezależnie od dziedziny — powinna pobudzać wyobraźnię, poruszać. Może wywołać zachwyt, może obrzydzenie, ale nie może być nijaka. Niestety, dziś często próbuje się wyróżniać tanim szokiem. Teksty na siłę, bluzgi, skandale. Ale to nie o to chodzi. Tyle piosenek w życiu nagrałem. I ani jedna z nich nie zyskała popularności dlatego, że kogoś obraziła albo wywołała kontrowersję. „Jolka” to nie jest Nobel w dziedzinie literatury — ale trafiła w czas, w nastrój ludzi. Dzisiaj może by przeszła bez echa. A jednak — kiedy graliśmy ją na Woodstocku i 700 tysięcy ludzi, którzy nie istnieli, gdy ją nagrywaliśmy, śpiewało każde słowo… Patrzyłem na ten tłum i pomyślałem: Może jednak nie zmarnowałem życia. Zawsze mówię — nie ma przepisu na przebój. Czas, miejsce, emocja. Możesz mieć idealną konstrukcję: zwrotka, refren, solo, refren, koniec. Ale jak w czasie pandemii wymyślisz wesołą piosenkę, to nikt nie będzie miał ochoty jej słuchać. Albo zrobisz premierę 1 listopada. Przecież wiadomo, że to się nie przyjmie. Tego nie przewidzi nikt — nawet producenci, którzy próbują dziś muzykę sprzedawać jak worek ziemniaków. Ja miałem to szczęście, że tworzyłem w czasach, kiedy o muzyce decydował muzyk. I do dziś tworzę tak samo. Nie patrzę, czy coś się zmieści w radiowym czasie antenowym. Nagrywam autorskie płyty, nie pytam, czy ktoś to puści. A są jeszcze stacje, mniejsze, niszowe, w których słychać, że ludzie naprawdę kochają muzykę. Ja też tak mam. Budzę się w nocy, coś mi się przypomni — nagrywam, zapisuję. Czasem rano się śmieję, że to bez sensu. Ale czasem… to jest świetny pomysł. Każda forma sztuki ma swoje trudności. Weźmy rzeźbiarza — skąd ma wziąć kamień, gdzie go postawić, gdzie tłuc młotkiem, żeby sąsiadów nie wkurzyć? Ja też przecież nie gram cicho. Ale mam studio, wytłumione, z pokojami dla gości. Ostatnio Iza Trojanowska nagrywała. To nie jest kwestia szkoły. Możesz znać wszystkie techniki, ale jeśli nie masz w głowie nic własnego — to wszystko będzie brzmiało tak samo. Mnie szczęśliwie przyszło z jakąś łatwością. Talent, zdolności — ale przede wszystkim to, że ja tym żyję. To jest mój sens. Muzyka to najważniejsza rzecz w moim życiu.
EM: No właśnie — i dlatego chciałam zapytać o ostatni album Kołowrotek. Pan ogłosił, że to „ostatnia płyta”. Ale naprawdę zamyka Pan ten rozdział?
MJ: Napisałem „prawdopodobnie”. To słowo zostawia drzwi lekko uchylone. Płyta powstała w czasie, kiedy nie wolno było iść do lasu, na cmentarz, najlepiej siedzieć w domu i nikomu głowy nie zawracać. Atmosfera nie sprzyjała radości. Więc postanowiłem spojrzeć z dystansem na swoje życie. Jest tam m.in. piosenka Mamo, to ja. Niestety, w niedzielę byłem na pogrzebie autora tych tekstów, Staszka Głowacza. Facet miał nieprawdopodobny zasób słów, ogromną wyobraźnię, inteligencję. Wcześniej nie wtrącałem się mu w teksty. Ale przy tej płycie — każdą piosenkę mu opowiadałem. Mówiłem, o czym jest, co chcę przekazać. Staszek policzył, że wspólnie stworzyliśmy 106 piosenek. I jeszcze są takie, które czekają na nagranie. W zeszłym roku Krysia Prońko zaśpiewała jedną z naszych piosenek. Trwała 6,5 minuty, musiałem ją skrócić do 3, żeby mogła wystartować w Eurowizji. Mimo że nie miała szans na wygraną, wiele osób usłyszało coś wartościowego. A jedna piosenka z tej płyty — po raz pierwszy w życiu — jest dedykowana mojej żonie. Po ponad 40 latach wspólnego życia uznałem, że może jednak warto. Staszek napisał tekst o wspólnym tańcu przez życie — czasem ktoś komuś nadepnie na nogę, ale nadal się tańczy. To bardzo osobisty album. Nie oczekuję wiele. Wiem, jak wygląda świat: patostreamerzy, internet, zanik wrażliwości. Dziś, jeśli ktoś cierpi na chorobę psychiczną — nie wie już tylko rodzina. Wie cały internet. I czasem jeszcze to lajkuje. Patrzę na młodzież, na moje wnuki. Kiedyś przerwa w szkole to był bieg, śmiech, kontakt. Teraz — stoją pod ścianą i klikają. Obok siebie. Wysyłają SMS-y zamiast rozmawiać. Nie mówię, że wszystko kiedyś było lepsze. Mam telefon, korzystam z niego. Ale wiem też, że kiedyś, żeby powiedzieć coś ważnego, trzeba było wsiąść na konia, jechać trzy dni. Jak ktoś nie jechał, to znaczy, że to jednak nie było takie ważne. Dziś ludzie dzwonią z każdą bzdurą. Nawet z toalety. I nie wiedzą, jak to brzmi. Albo przerywają rozmowę, bo ktoś dzwoni — i czuję się jak mebel. Ale nie mam o nic pretensji. Miałem szczęście. Kocham to, co robię. To moja praca, moje hobby — i jeszcze czasem mi za to płacą. Jak ktoś zbiera motyle, to nikt mu nie płaci. Mnie tak. I to jest luksus.
EM: To ogromne szczęście, że przez całe życie mógł Pan robić to, co kocha. Ale nie sposób nie zapytać — jak to się działo, że mimo tylu odejść, Budka Suflera znów i znów wracała do Pana życia?
MJ: Pierwszy raz odszedłem w 1984 roku. Właśnie po nagraniach dla Urszuli, z Andrzejczakiem, „Dmuchawcach”… Mieliśmy koncerty nad morzem, a ja wyszedłem rano na plażę po śniadaniu i nagle — słyszę z małego radyjka Keith Jarrett z Janem Garbarkiem. I pomyślałem: „Co ja tu robię? Przecież ja chcę grać to. Nie Amol i cha-chę”. Potem faktycznie grałem z moimi bogami — support przed Weather Report, San Sebastián. Ale za każdym razem, gdy Budka nagrywała nową płytę, dzwonił Romek Lipko. Wiedział, że mam pomysły, że potrafię coś stworzyć z niczego. On nie mówił „zagraj mi C-dur”, tylko: „Patrz Mietek — zaczyna się jesień. Liście spadają. Zagraj, jakby leciały”. I ja wiedziałem, co robić. Arpeggio, miękko, wolno. To było naturalne, jak oddychanie. I wracałem. A potem znowu odchodziłem — bo nie dało się żyć z muzyki w Polsce. Byłem gwiazdą, a nie mogłem kupić mieszkania. Pojechałem grać na promie w Norwegii. Jazz, standardy, potem przeboje. Grałem do ostatniego gościa. I w końcu wracałem z kasą, nagrywałem płytę, znów wyjeżdżałem. Za trzecim razem pomyślałem: „No dobra, dość. Zostaję”. Ale znów: „To jeszcze tylko koncert w Stodole”, „To jeszcze Kanada”… I za każdym razem — wracałem jak bumerang.
EM: Przeznaczenie?
MJ: Dokładnie. W końcu powiedziałem chłopakom: „Przepraszam, że odchodziłem. Jak coś, to teraz sami mnie będziecie musieli wyrzucić”.
EM: Czyli jednak został Pan z nimi do końca?
MJ: Niestety nie. Była taka sytuacja… Nie chcę nikogo wkopywać. Powiedzmy, że powód wymyślili Fenicjanie. Tak to nazwijmy. A jak wiadomo — jak się coś dzieli na pięć, to nie zawsze się zgadza.
EM: A ma Pan jedno, szczególne wspomnienie z Budką? Takie, które zostanie z Panem na zawsze?
MJ: Jest ich dużo. Ale jedno było dla mnie naprawdę ważne. Wtedy, kiedy już sam doszedłem do wniosku, że to przeznaczenie, że Budka to mój dom — przeprosiłem chłopaków. Za to, że parę razy ich zostawiłem. I powiedziałem: „Teraz już sami będziecie musieli mnie wyrzucić”. To był ważny moment — dla nich i dla mnie.
EM: To bardzo piękna klamra. I bardzo ludzka.
MJ: Ludzka, bo prawdziwa. Później znowu się rozstaliśmy. Znowu nie z powodu jakiejś awantury czy dramy. Po prostu życie. A potem przyszedł Romek Lipko i znów powiedział: „Ty, Mietek, nagrywamy płytę. Chodź, bo mam coś”. I znów grałem. W Sopocie, w Opolu, w Stodole… Znowu razem. Bo ja nie potrafiłem odmówić muzyce. Nawet jeśli miałem już inne projekty, inne plany — jak Lipko dzwonił, to serce mówiło: „Jeszcze raz”. I był taki moment, że powiedziałem sobie: „Kurczę, to już naprawdę ostatni raz”. A potem: „No dobra, ale tylko jeszcze Kanada…”.
EM: Jak boomerang.
MJ: Dokładnie tak. I dlatego to nie była tylko kapela. To było przeznaczenie. A myśmy się znali jak łyse konie. Lipko nie mówił mi „zagraj a-moll”. Mówił: „Patrz, zaczyna się jesień. Spadają liście”. I ja wiedziałem, co zagrać. I grałem.
EM: A dzisiaj? Co Pan czuje, patrząc z perspektywy?
MJ: Czuję wdzięczność. Że dane mi było grać z takimi ludźmi. Że mogłem żyć z muzyki. I że nigdy nie musiałem udawać. Ani na scenie, ani w życiu. To jest największy luksus, jaki może się człowiekowi trafić. Potem miałem 40-lecie pracy artystycznej, 11 lat temu, na festiwalu Solo Życia. Myślę: grałem z Dżemem, z Perfectem, z tyloma ludźmi… Ale każdy zajęty, kontrakty, terminy. A ludzie i tak najbardziej kojarzą mnie z jednym zespołem. Zadzwoniłem więc do chłopaków z Budki – do każdego z osobna. Zaprosiłem na mój jubileusz. Odpowiedź była szybka: „Tak, ale pod warunkiem, że zagrasz z nami na naszym jubileuszu. Przez cały rok”. No i graliśmy. I tak znów zatoczyło się koło.
EM: Jak zawsze w życiu – spirala wraca.
MJ: Zaczęliśmy znowu jeździć, grać duże trasy. Potem Romek Lipko i Tomek Zeliszewski przyszli do mnie i mówią: „Nie da się. Gramy dalej. Ludzie tego chcą. My to kochamy. Po co udawać, że jest inaczej?”. No i zaczęliśmy – u mnie w studio, tu obok, od pogadanki. Później wielka trasa, pełne hale, po czym okazało się, że Romek jest chory. Jeszcze wtedy nie wiedział. Gdyby wiedział – nie zaproponowałby grania. Ale powiedział jedno: „Jeśli stanie się najgorsze, grajcie dalej. Bo ta muzyka to wszystko, co po mnie zostanie”. Nie obiecywałem mu niczego. Ale uważałem – i dalej uważam – że to słuszne. Romek był świadkiem na moim ślubie. Tomek jest chrzestnym jednej z moich córek. To nie byli tylko koledzy z zespołu. To była rodzina.
EM: I dlatego nadal Pan gra.
MJ: Tak. W tym roku urodziny spędzę na koncercie w Katowicach. Dokładnie nie powiem gdzie – organizator chciał, żeby na razie było to tajemnicą.
EM: Nie ciągnę za język – ale cieszę się, że Pan gra. I że Pan jest.
MJ: Dziękuję. A takich koncertów będzie więcej. Nadal jest zapotrzebowanie na naszą muzykę. Zaczynamy „Nie wierz nigdy kobiecie”, potem „Za ostatni grosz”, „Cień wielkiej góry”, „Bal wszystkich świętych”… Cała lista przebojów.
EM: Ludzie to kochają. To jak msza – tylko w wersji rockowej.
MJ: Dopóki ludzie wychodzą z koncertów szczęśliwi, gramy. Ale jeśli kiedyś zdarzą mi się trzy kiepskie koncerty pod rząd – schodzę ze sceny. Mam wysokie wymagania wobec siebie. Nie będę udawał.
EM: Mam nadzieję, że zagra Pan jeszcze na Wybrzeżu – jestem z Sopotu.
MJ: Na pewno będziemy. 14 września Litwa, 15 Międzyzdroje, w międzyczasie festiwal w Grudziądzu. Ale i Trójmiasto się pewnie trafi.
Rozmawiała Ewelina Marek
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: