“czując ból będę patrzeć w słońce…”
OBRASQi – “obiecaj”
..pamięci Moniki Dejk-Ćwikły, bo muzyka jest nieśmiertelna dopóki jest słuchana. Oby Twoja zawsze była.
Na początku tego roku miałem niebywałą przyjemność ukraść pewnemu uznanemu dziennikarzowi półtorej godziny jego cennego czasu. To człowiek niezwykle zabiegany, od jednego radia do drugiego, od wywiadu do wywiadu, od studia do studia, od perkusji do gitary; nie odpuściłem jednak, on też nie, i dobrze się stało. Niniejszy wywiad, choć długi i nieoczywisty jak broda mojego gościa, jest zapisem wędrówki po kartach prehistorii, historii i teraźniejszości, w ramach których ciąg zdarzeń doprowadził do końca oczekiwania na najnowszy album warszawskiego Collage – “Over And Out”. Serdecznie zapraszam na spotkanie z Michałem Kirmuciem. Kawa, herbata, szklanka whisky w dłoń i zaczynamy.
Błażej Obiała: Cześć Michale. Niezmiernie się cieszę, że udało nam się w końcu spotkać, by trochę porozmawiać o muzyce i mam nadzieję, że nie tylko.
Michał Kirmuć: Cześć, cała przyjemność po mojej stronie.
BO: Na wstępie dwie rzeczy. Pierwszą z nich są noworoczne życzenia, bo to nasza pierwsza rozmowa w tym roku. Wszystkiego dobrego w 2023 roku, spełnienia planów i osobistych, i zespołowych, oraz jeszcze więcej retro-futurystycznych zabawek w studiu, które będziesz potem mógł wykorzystać również na koncertach. Drugą kwestią jest dedykacja tego wywiadu dla Moniki Dejk-Ćwikły z trójmiejskiego zespołu Obrasqi. Jej nagłe odejście mocno wywróciło polski muzyczny świat do góry nogami, bo jak wiemy, takich rzeczy nikt nigdy nie może przewidzieć. Gest pozornie niewielki, ale dla mnie znaczący.
MK: Również i tobie życzę dużo dobrego w nowym roku, co do zabawek, to tak, zdecydowanie, tego nigdy za wiele (śmiech). A jeśli chodzi o dedykację, to bardzo dziękuję, bo to również dla mnie znaczący gest.
BO: Zanim przejdziemy do części właściwej, dwa pytania rozgrzewkowe. Co prawda jesteśmy już kilka dni po okresie świątecznym, ale z czym kojarzy ci się soundtrack z filmu “Kevin sam w domu”?
MK: Ale żeś mnie zaskoczył. Wiesz co, nie należę do tych, którzy co roku muszą spędzić Święta z Kevinem, widziałem go oczywiście kilka razy, ale z czym mi się kojarzy soundtrack, to teraz ci nie powiem. Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie (śmiech).
BO: A drugie pytanie tyczy się bardziej twojej profesji. Jakie to uczucie być po drugiej stronie mikrofonu i udzielać wywiadu, a nie go prowadzić?
MK: Faktycznie, z racji wykonywanego zawodu w ciągu ponad 30 lat tych wywiadów troszkę zdarzyło mi się przeprowadzić. Myślę, że nawet w setkach mógłbym je policzyć, no a wywiadów, których udzieliłem, też było trochę, ale nie aż tak dużo. Ostatnie dwa miesiące rzeczywiście wywróciły tę sytuację do góry nogami i szczerze mówiąc, nawet się w tym odnajduję. Znalezienie się po drugiej stronie jest dla mnie zabawne, ale staram się, by wychodziło zawsze jak najlepiej.
BO: Na pewno ciekawym eksperymentem jest spojrzeć z dwóch stron. Wspomniałeś o tym, że dziennikarstwem zajmujesz się już od ponad 30 lat, ale jesteś również praktykiem muzyki. Jesteś członkiem Collage i Red Box, ale czy mógłbyś opowiedzieć kawałek historii związanej z Talah Dirnen i Metropolis?
MK: Tak, pierwszy mój tekst opublikowałem w marcu 1992 roku w Tylko Rock i to w sumie był mój oficjalny początek. A co do Talath Dirnen, to był to zespół, który założyłem z przyjaciółmi ze szkoły dokładnie 9 października 1990 roku. Funkcjonował czynnie przez 7 lat, później jakieś sporadyczne koncerty i próby. Muzycznie był bardzo zbliżony do tego, co gra Collage, chociażby dlatego, że spędzaliśmy w salach prób dużo czasu razem. Krzysiek Palczewski pomagał nam przez moment przy realizacji dźwięku, a Wojtek Szadkowski z kolei był chwilami stałym członkiem zespołu, komponował, pisał teksty, a nawet próbował być wokalistą. Te związki były więc dość bliskie, ale w 1997 roku jakoś ten układ się rozsypał. Wiesz, zaczęło się dorosłe życie, część ludzi poszła w inną stronę i tak naturalnie wyszło. Z tamtego składu czynny pozostałem w zasadzie tylko ja i nasz wokalista – Marcin Rychcik, który poza śpiewaniem występuje też w teatrze i różnych projektach muzycznych. Zespół nigdy nie wydał pełnego albumu, jedynie jakieś demo z kilkoma utworami, chociaż mieliśmy podpisany kontrakt z jedną wytwórnią, ale nic z tego nie wyszło. Nasz ostatni numer, “Modlitwę”, nagrywaliśmy w studiu Yamahy, w którym nad swoim debiutem pracowało Quidam, tak że z tymi progresywnymi zespołami lat 90-tych tworzyliśmy grona znajomych. Metropolis to był tak naprawdę zespół, który trochę wyłonił się z Talath Dirnen, ale był jednocześnie przedsmakiem mojej współpracy z Wojtkiem Szadkowskim. Chciałem na samym początku zrobić to samemu, ale ostatecznie stwierdziłem, że lepiej współpracować z muzykami, których dobrze znam. Zrobiliśmy materiał, ale zagraliśmy tylko jeden koncert. Do zawieszenia tego projektu doprowadziło to, że Wojtek i Sarhan Kubeisi zaangażowali się w tamtym czasie mocno w Satellite i stwierdziłem, że nie ma sensu tego kontynuować. Dodatkowo Wojtek i Sarhan są muzykami twórczymi, zatem w roli odtwórczej nie czuli się do końca dobrze, a to był w pełni mój autorski materiał. W ramach ciekawostki powiem ci, że kilka lat później, na chwilę przed moim dołączeniem do Collage, graliśmy we trójkę (Wojtek, Ola i ja) luźne próby i powstał wtedy utwór, który kilka lat później stał się pożywką dla znanego z “Over And Out” “A Moment A Feeling”. Czuję się przywiązany do Metropolis i pewnie któregoś dnia do tego tematu wrócę.
BO: To tyle z prehistorii. Przejdźmy do nadrzędnego tematu, jakim jest “Over And Out”. Wieloletni fani Collage doskonale znają burzliwą historię zmian składu na przestrzeni 30 lat. Opowiedz proszę o tym, jak to się stało, że dołączyłeś do Collage i jaka twoja cecha wpłynęła według ciebie na to, że to właśnie ty wypełniłeś lukę po Mirku Gilu?
MK: Musimy zrobić znowu krok w historię, tak w okolice lat 1991-1992. Wtedy usłyszałem Collage po raz pierwszy, byłem na ich koncercie, a później spotkałem prywatnie Wojtka na giełdzie płyt w warszawskich Hybrydach. Podszedłem do niego z kawałkiem biletu po autograf, na co Wojtek się oburzył, że co to jest za świstek. Wyjął po chwili kartkę z torby i podpisał, a po dłuższej rozmowie zaprosił mnie do sali, gdzie Collage miało próby. Byłem wtedy już wielkim fanem ich stylu i bycie na tych próbach było czymś wyjątkowym. Od tamtych chwil do końcówki lat 90-tych byłem zawsze blisko zespołu. Jeździłem z nim na koncerty, pomagałem jako techniczny i ta znajomość ciągle trwała. Były nawet takie sytuacje, że gdy Wojtek nie mógł zagrać na perkusji na jakimś koncercie, to ja grałem za niego. Jeśli dobrze pamiętam, mój pierwszy zagrany z nimi koncert to 1995 rok. Później jakoś drogi się rozeszły, oczywiście byliśmy ze sobą w kontakcie, ale już nie tak regularnie, jak w czasie aktywności Collage. Kiedy w 2015 roku zadzwonił do mnie Mintay (Piotr Witkowski) na krótko przed festiwalem Metal Hammer w katowickim Spodku i powiedział, że Mirek odchodzi, powiedziałem, że to niemożliwe. Piotr dodał, że zespół mimo to chce grać dalej, a ja pomyślałem sobie: “jak Collage bez Gila?!”, no i zacierałem już ręce na bycie pierwszym hejterem nowej odsłony zespołu bez głównego gitarzysty. Nie spodziewałem się, że los przygotuje mi taką dziwną dalszą drogę. Collage zaczęło do mnie przychodzić, bo po odejściu Gila stracili dostęp do studia, a że ja takowe miałem, to w naturalny sposób zaczęliśmy spotykać się u mnie. Nie do końca wiem, kiedy tak naprawdę stałem się czynnym uczestnikiem komponowania nowych utworów. I właściwie przez rok od mojego pojawienia się przy tworzeniu nowych rzeczy do oficjalnej daty dołączenia do zespołu było wiadomo, że ja im pomagam tymczasowo, aż nie znajdą gitarzysty. Poszukiwania trwały ponad rok, mieliśmy już dwie kompozycje gotowe, a gitarzysty nadal nie było. Tak naprawdę nie jest łatwo wejść w stylistykę Collage, jeśli wcześniej nie grało się zbliżonej muzyki. W tamtym czasie spotkałem też Marka Laskowskiego z Progresji, który zapytał, czy nie zagramy na Warsaw Prog Days 2016. Wróciłem z tematem do chłopaków i dostałem pytanie – “a jesteś w stanie zagrać stare utwory i partie Mirka Gila?” Odpowiedziałem, że nie wiem, spróbujmy, jak wyjdzie, to super, jak nie, to trudno. Wzięliśmy na warsztat “Heroes Cry” i “Ja i Ty”, po przyjściu na następną próbę i po ich zagraniu chłopaki stwierdzili, że nie ma co już dalej szukać – skoro i przy tworzeniu nowych, i przy graniu starych rzeczy się sprawdziłem, to oficjalnie stałem się gitarzystą Collage.
BO: Burzliwa, ale ciekawa historia, dzięki za podzielenie się nią. Słuchając “Over And Out” można stwierdzić, że to bardzo rozbudowany materiał. Co było dla Ciebie największym wyzwaniem w procesie tworzenia?
MK: Największym wyzwaniem dla mnie było przestawienie sobie w głowie, że jestem gitarzystą, którym do tej pory nigdy się nie czułem, a zwłaszcza gitarzystą solowym. Paradoksalnie wyzwaniem nie było wejście w stylistykę zespołu, bo znałem ją od lat 90-tych, gdy widziałem to wszystko od środka. Osłuchałem się i obyłem z tym, jak Collage gra i to było dla mnie dość naturalne. Jeśli chodzi o same partie gitarowe, to chciałem poniekąd zachować styl Gila, jednocześnie nie chcąc, by moja gra była jego kalką. I z tym też wiąże się pewne wyzwanie, mianowicie zastanawiałem się, jak wprowadzić do materiału syntezatory gitarowe, których używam regularnie na co dzień poza zespołem. Myślę, że nadal jest ono przede mną, bo pozostaje chociażby ich realizacja w czasie koncertów.
BO: Jeśli nie zna się tej historii, to ciężko uwierzyć, słuchając “Over And Out”, że miałeś niewiele wspólnego z gitarą solową. Czy tworząc cały ten materiał, miałeś w swojej sekcji pełną dowolność tego, co chcesz w struktury kompozycji włożyć, czy było to w jakiś sposób sterowane na przykład przez Wojtka jako głównego kompozytora?
MK: Niektóre grane przeze mnie elementy wynikają z natury kompozycji, toteż ja ich nie tworzę od zera, natomiast cały proces tworzenia odbywał się na żywo w studiu. Tym samym, gdy pojawiał się jakiś pomysł, wszyscy obecni mogli zareagować i w sumie aranżacyjnie była spora dowolność. Krzysiek Palczewski nadzorował cały proces tworzenia materiału od strony realizatorskiej, ale wszystkie partie nagrywaliśmy osobno. Ja na przykład swoje nagrywałem u siebie w studiu, Krzysiek u siebie, i nikt nie ingerował w to, co mam nagrać. Ostatecznie wszystkie propozycje z mojej strony znalazły się na płycie. Zgodziliśmy się wspólnie na zasadę, że ten, kto odpowiada za instrument, ma dowolność aranżacji, oczywiście jeśli nie stoi ona w konflikcie z samą kompozycją.
BO: Porozmawiajmy teraz chwilę o warstwie tekstowej, którą zawdzięczamy Wojtkowi Szadkowskiemu. Skąd twoim zdaniem w tekstach tyle rozgoryczenia, smutku i melancholii? Myślałeś może nad tym?
MK: Myślę, że właściwą osobą do tego pytania jest Wojtek, natomiast niestety tak się pechowo złożyło, że podczas pracy nad tym albumem Wojtek, ale też ja i Krzysiek przechodziliśmy przez bardzo trudny okres w życiu osobistym. Tylko Bartek i Piotrek chronią jeszcze normalności (śmiech). To też był powód, dlaczego prace nad materiałem trwały tak długo, ale gdy teksty powstawały w obliczu takich sytuacji, Wojtek miał poczucie, że nie pisze wyłącznie o swoich uczuciach i przeżyciach. Jeśli chodzi o mnie, to dość mocno identyfikuję się z tym, co jest w tekstach i myślę, że udało mu się idealnie opisać kogoś w podobnym momencie swojego życia.
BO: Osobiście uważam, że gdy w twórczości pojawiają się utwory nacechowane pesymistyczne, są dla mnie w jakiś sposób bardziej wiarygodne. Bardziej odczuwam tę prawdę w nich opisaną. Analizując czas powstawania “Over And Out” możemy powiedzieć, że powstawał blisko 7 lat, prawda?
MK. Tak, prace nad nowym materiałem zaczęły się w 2015 roku. Wojtek przyniósł do studia dwie gotowe kompozycje: “A Man In The Middle” i “One Empty Hand”, z którą wiąże się ciekawa historia. Wojtek widział ją mniej więcej w formie, w jakiej ukazała się na albumie, ale my widzieliśmy ten utwór zupełnie inaczej. Wojtek pokazał nam ten pomysł jako krótki i fortepianowy, wiesz, dwie zwrotki i koniec. Jakoś tak wyszło, że odłożyliśmy go na bok przy pracy nad innymi numerami i dopiero po pewnym czasie Mintay przypomniał nam o nim. Wojtek mówił wielokrotnie, że potrzebny jest w nim refren, ale mimo kilku prób nie mógł żadnego wymyślić. Jakiś czas później, w ramach oburzenia na moje słowa z wywiadu, że Wojtek nie dopuszcza nas za bardzo do tworzenia, powiedział, żebym usiadł nad tym utworem i wykombinował refren. Powiedziałem sobie “dobra, udowodnię mu, że ta piosenka nie potrzebuje refrenu”. W studiu usiadłem, napisałem na szybko refren i wysłałem do Wojtka, a ten odpowiedział, że to, co zrobiłem, jest świetne. I tak oto utwór, który miał nie mieć refrenu, ma refren (śmiech).
BO: Collage wydaje się konglomeratem osób o trudnych i wymagających charakterach. Jak znaleźć wspólny mianownik, pracując nad takim albumem jak “Over And Out”, by ukończyć go, jednocześnie dogadując się z muzykami genialnymi, ale trudnymi?
MK: Tak, masz rację. Collage jest idealnym przykładem zespołu ludzi o trudnych charakterach. Jeśli pytasz o receptę, to my odkryliśmy ją chyba dopiero na samym końcu, zaraz przy etapie miksowania płyty. Trzeba się podzielić, kto za co odpowiada, mimo że to nie jest proste.
BO: A braliście pod uwagę wysłanie materiału do zewnętrznego studia? Czy chcieliście, by to zostało wewnątrz?
MK: Myślę, że w przyszłości będziemy z takiej opcji korzystać. Natomiast w przypadku “Over And Out”, dysponując własnym studiem (jak chociażby moje czy Krzyśka), mogliśmy nagrać ten album od zera własnymi siłami. Pierwotny plan zakładał również, że sami wydamy album, ale później wszystko się zmieniło, gdy odezwał się do nas Mystic. Trzeba też pamiętać o tym, że chłopaki z Collage nagrywali album po tak długiej przerwie i w związku z tym też musieliśmy się w tym odnaleźć. Mogliśmy oczywiście wynająć studio, a później by się okazało, że nas nie stać na pokrycie kosztów. Krzysiek od dawna pracuje zawodowo jako realizator dźwięku, toteż postanowiliśmy, że to on wyprodukuje całość.
BO: Powiedz w dwóch zdaniach jak to się stało, że Mystic postanowił was wydać? Wysłaliście im demówkę i w odpowiedzi dostaliście – “dobra, wydamy ten materiał”, czy jak to było?
MK: Wszystko to było dla nas zaskakujące. Gdy wypuściliśmy rok temu do internetu “One Empty Hand”, byliśmy przekonani, że wydamy wszystko sami, gdy po pewnym czasie zadzwonił do nas Michał Wardzała z propozycją kontraktu. To wywróciło nasze plany do góry nogami, ale stwierdziliśmy, że zdecydowanie warto być w wytwórni, która może znacznie więcej zaoferować, niż gdybyśmy mieli robić to sami.
BO: Idąc w głąb albumu i warstwy wokalnej, czy według ciebie największym odkryciem “Over And Out” jest Bartek Kossowicz?
MK: Myślę, że dla nas trochę tak. Pamiętaj, że ten materiał powstawał, gdy Karol jeszcze śpiewał w zespole. Gdy Bartek dołączył, mieliśmy pewien problem, bo wymagało to sporej ilości zmian, szczególnie, że Bartek śpiewa inaczej od Karola. Ostatecznie gdy usłyszałem wersję końcową, zaskoczyło mnie bardzo, jak Bartek zaśpiewał, jak się do tego przygotował i ile pracy włożył, by uzyskać efekt, jaki słyszymy na albumie. Dla mnie na pewno jest odkryciem – mimo że znam go od wielu lat, zagraliśmy razem wiele koncertów, w tym wypadku mnie zaskoczył. Trzeba też powiedzieć, że dla Bartka to nie była łatwa praca, bo momentami musiał wyjść poza swoją strefę komfortu, ale myślę, że zdecydowanie mu się to udało.
BO: Recenzji spływa do was co niemiara. Jak zespół z taką historią odbiera teraz to wszystko, co dzieje się wokół “Over And Out”?
MK: Przyznam ci się szczerze, że trochę nas to zaskoczyło. Po zakończeniu prac nad albumem mieliśmy poczucie, że udało nam się zrobić całkiem dobry materiał. Oczywiście były obawy, czy ludzie zaakceptują zmiany w mojej i Bartka postaci, ale o sam materiał byliśmy całkiem spokojni. To, co się stało później, tak dużo recenzji, pozytywny odbiór i to, że nagle wskoczyliśmy na listę OLiS albo że Onet umieścił nas w pierwszej dziesiątce najlepszych płyt zeszłego roku, w pełni nas zaskoczyło. Tak dobre przyjęcie znaczyło dla nas, że ta płyta, wychodząc trochę poza klasyczny progresywny krąg, jest w stanie i tak przyciągnąć sporo odbiorców. Co więcej, utwór “What About The Pain” może na przykład funkcjonować na listach przebojów w radiach i to jest dla nas duża zmiana.
BO: Czy Wojtek Szadkowski, który jest bardzo wymagającym muzykiem, tak samo dobrze odebrał te pozytywne reakcje? Czy bycie postrzeganym jako silnik napędowy Collage wywierało na nim sporą presję w kontekście nowego albumu?
MK: Poznałeś Wojtka, więc wiesz, jaką jest osobą. Ceni sobie swoją wartość, natomiast jego reakcja na to, co się dzieje naokoło płyty, pokazuje, że też jest pozytywnie zaskoczony. Co jakiś czas wymieniamy nawet zespołowo maile, w których Wojtek kilka razy wspominał, że jest dumny z odbioru “Over And Out”. A co do presji, to nie dawał jej po sobie poczuć, chociaż jest w tym, co mówisz trochę prawdy. Zespół zewnętrznie zawsze był postrzegany przez pryzmat dwóch liderów, Wojtka i Mirka, a po takim czasie Wojtek musiał udowodnić sobie, nam i innym, że Collage może istnieć bez Mirka Gila.
BO: Jakie inspiracje słyszysz, słuchając tego albumu? Czy są w ogóle jakieś?
MK: Wiesz co, myślę, że główną inspiracją jest to, co Collage robiło do tej pory i to było dla nas najważniejsze. To, co słyszysz na albumie, wyszło po prostu bardzo naturalnie i to nie jest tak, że chcieliśmy zrobić coś w stylu tego czy innego zespołu. Chcieliśmy najbardziej oddać to co w nas grało w momencie tworzenia.
BO: Teraz wątek, który nurtuje mnie, odkąd usłyszałem, że na albumie wystąpi Steve Rothery. Jak udało się wam go namówić, by zagrał taką solówkę w utworze “Man In The Middle”? Wiem, że to tylko jeden utwór, ale nadal!
MK: Zażartuję na początku i powiem ci, że Steve nam się wprosił na płytę (śmiech). A odpowiadając serio, kilka lat temu polski fanclub Marillion postanowił zaprosić Steve’a do Polski na taki rodzaj showcase’u, by zaprezentował swoje techniki gry na gitarze w warszawskim klubie VooDoo. W związku z tym pojawił się również pomysł, by obok tego wydarzenia pojawił się jakiś muzyczny gość i dostaliśmy propozycję, by zagrać krótki recital. Stwierdziliśmy, że pewnie, czemu mielibyśmy nie zagrać. I podczas mojej rozmowy z Norbertem Bawejem któryś z nas zażartował, że skoro już będziemy tam grać i będzie Steve, to może zagralibyśmy razem z nim utwory Marillion. Tylko zaznaczam, to był żart (śmiech), a Norbert przekazał to Steve’owi i po kilku dniach dostałem od niego maila – “super pomysł, zróbmy to”. Musiałem powiedzieć chłopakom, że narozrabiałem, bo nie dość, że mieliśmy grać obok Steve’a, to jeszcze grać z nim utwory Marillion. Chłopaki byli w pierwszej chwili przerażeni, ale skoro maszyna ruszyła, to ustaliliśmy zasady i spotkaliśmy się ze Steve’em dzień wcześniej u mnie w studiu, by zrobić próbę i sprawdzić, czy to ma sens i jak to wyjdzie. W czasie próby Steve stwierdził, że wszystko wyszło dobrze i że widzimy się na koncercie w Voo Doo. W tamtym czasie mieliśmy już na warsztacie utwór “Man In The Middle”, nieskończony co prawda, bo wiedzieliśmy, że na końcu ma być dłuższe solo i skoro Steve był obok, to fajnie byłoby go o to zapytać, ale nikt z nas nie miał odwagi, by to zrobić (śmiech). Gdy wszyscy pomału zbierali się do wyjścia, zagadałem do niego coś w stylu: “słuchaj Steve, mamy taki jeden numer, ale bez solówki, może chciałbyś jakąś zaimprowizować?”, na co odpowiedział “no dobra, zagrajmy” i uwierz mi, jedyne czego żałuję, to brak nagrania z tej próby. To co tam się wydarzyło, to była magia, każdy ze szczękami przy podłodze, a następnego dnia w klubie VooDoo to powtórzył. To było niesamowite. Później Steve wrócił do Anglii, a my do swojej sali prób. Mieliśmy później taką refleksję, że fajnie byłoby mieć taką solówkę również na płycie w tym samym numerze, ale znowu nikt z nas nie miał odwagi, by do niego napisać. Minęły może dwa dni, a na skrzynce mailowej zobaczyłem wiadomość od Steve’a z pytaniem – “a nie chcecie mieć takiej solówki na płycie?”. I tak to w sumie się stało, nawiązaliśmy współpracę, podesłał nam dwie solówki, z których do końca nie był zadowolony, a później podesłał tę ostateczną, która znalazła się na płycie. Dlatego tak jak mówiłem, Steve nam się wprosił na album (śmiech). Jedyne, do czego go zmusiliśmy, to to, że ta solówka ma być długa.
BO: Świetna anegdota. A czy w kontekście “Over And Out” jesteś już w stanie podzielić się ze mną i czytelnikami planami koncertowymi, szczególnie tymi w Polsce?
MK: Nie mogę ci jeszcze przekazać konkretnych dat ani miejsc, bo cały czas dogrywamy szczegóły. Trasa klubowa na pewno rozpocznie się pod koniec maja i będzie trwała do połowy czerwca, a później kilka festiwali, które teraz dogadujemy. Ale koncertów klubowych będzie chyba 10, jeśli dobrze pamiętam z tego, co wspominał mi Mitloff, bo to on koordynuje nasze plany koncertowe.
BO: Ostatnie trzy pytania, obiecuję! Trochę personalnie – czy Michał Kirmuć po wydaniu “Over And Out” czuje się spełniony i usatysfakcjonowany jako muzyk? Czy z perspektywy czasu czujesz, że mogłeś coś zrobić lepiej?
MK: Gdy skończyliśmy prace nad tym albumem i miks również był za nami, odstawiłem na trochę ten materiał na bok i nie słuchałem go, bo wiadomo, że przez cały proces byłem tym zmęczony. Kiedy po pewnym czasie, zupełnie na spokojnie włączyłem go ponownie, zapominając o wsłuchiwaniu się i sprawdzaniu, czy wszystko jest dobrze zrealizowane, stwierdziłem, że chyba zrobiłem wszystko tak, jak powinno być. Wychodzę z prostego założenia, że tworzę taką muzykę, której później sam chętnie chciałbym słuchać. I tak jest w przypadku tego albumu. Nie chcę tworzyć muzyki, by później o niej zapominać. Nie mam absolutnie problemu z powrotem do swoich starszych materiałów, które mogą czasami wywołać uśmiech na twarzy, a zwłaszcza do tych, które czuję, że są dobrze zrobione.
BO: Tytuł “Over And Out” w prostym tłumaczeniu znaczy “bez odbioru”. Czy nie masz wrażenia, że paradoksalnie ten materiał otworzył wam nowe drzwi i może być początkiem pięknej nowej historii?
MK: Wiesz co, mam nadzieję, że tak będzie i że ten album jest nowym początkiem dla nas wszystkich. Zdecydowanie nie było łatwo, patrząc wstecz i mówiąc szczerze, podczas prac nad tym albumem każdy z nas tyle razy trzaskał drzwiami i wychodził ze studia, że gdyby się to nie zmieniło, nie byłoby w zespole już nikogo (śmiech). Był też moment, gdy zbliżaliśmy się do premiery, że wspólnie zastanawialiśmy się, czy chcemy to kontynuować, czy ogłaszamy oficjalnie zakończenie działalności Collage, ale na szczęście tak się nie stało. Osobiście życzyłbym sobie, żebyśmy w przyszłym roku zajęli się tworzeniem materiału na nowy album i mam nadzieję, że tak się wydarzy.
BO: Też mam taką nadzieję! Dzięki tak dużej ilości pozytywnej energii i wszystkiego co się dzieje naokoło “Over And Out” myślę, że dostaliście dużo wiatru pod skrzydła, który powinien was nieść dalej i dalej. I tego wam serdecznie życzę. A moje ostatnie pytanie to: kiedy reedycje poprzednich albumów? Doskonale wiesz, jak czekam na “Baśnie” na winylu!
MK: Z “Baśniami” jest zabawna historia, której do tej pory nie mogę przeboleć. W latach 90-tych w Warszawie można było kupić ten album na winylu za pięć złotych i do dziś żałuję, że nie kupiłem więcej sztuk, no ale kto mógł przewidzieć, że stanie się tak poszukiwany. Mam tylko jedną prywatną sztukę. Natomiast jeśli chodzi o reedycje, to myślę, że będą. W tym roku na 100% powinny się ukazać na winylu “Baśnie”, pytanie tylko kto je wyda, bo tego jeszcze nie mamy ustalonego. Lennon był wydany w zeszłym roku nakładem Ars Mundi, bo do tego materiału Mieczysław Stoch ma pełne prawa. “Moonshine” też było, ale pewnie jakaś reedycja się pojawi, być może nawet rozszerzona, ale to jeszcze nieustalone do końca, no i wiem, że trwają też prace, by wydać na winylu “Safe”. Więc reedycje zdecydowanie będą.
BO: Bardzo serdecznie ci dziękuję za poświęcony czas. Zakładałem, że wyjdzie nieco krócej, ale bardzo przyjemnie się rozmawiało i tak czas zleciał. Życzę tobie i zespołowi wszystkiego dobrego i mam nadzieję, że do zobaczenia na koncertach, oby nie na jednym, a na kilku! Cześć!
MK: Ja również mam taką nadzieję, dzięki za wywiad, do zobaczenia!
Rozmawiał Błażej Obiała
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1