Przy okazji „Heavy Lifting”, najnowszego albumu grupy MC5, pobite zostały chyba wszelkie rekordy długości, jeśli chodzi o czas oczekiwania. Dotychczas znani rekordziści zbliżali się do trzydziestki, jednak MC5 ostatni krążek wydał 53 lata (!) temu. Choć ciężko jednoznacznie ocenić, czy można właściwie klasyfikować ten album we wspomnianym zestawieniu. Trzeba mieć na uwadze, że w pracach nad nim brało udział zaledwie dwóch muzyków MC5. Ostatecznie otrzymaliśmy po prostu poprawną płytę.
Historia amerykańskiej formacji sięga 1964 roku, a jej najsłynniejszy skład prezentował się następująco: Wayne Kramer, Dennis Thompson, Fred Smith, Rob Tyner, oraz Michael Davis. Ostatnia trójka muzyków zmarła na długo przed rozpoczęciem prac nad „Heavy Lifting”. Davis odszedł w 2012 roku, co na prawie dekadę pogrążyło MC5 w ciszy. Prawie, bo w 2018 roku – na pięćdziesięciolecie debiutanckiej koncertówki „ Kick Out the Jams” – grupa wyruszyła w trasę, której inicjatorem był Kramer, ale nie wziął w niej udział Thompson. Jednak cztery lata później muzycy zapowiedzieli kolejne koncerty i premierowy album.
Prace nad „Heavy Lifting” rozpoczęły się w 2022, ale się przedłużały. Po roku Wayne Kramer zapowiedział, że nowy materiał ukaże się dopiero w 2024, ale… tego, co stanie się później nikt nie był w stanie przewidzieć. Najpierw w lutym tego roku gruchnęła wiadomość, że zmarł Wayne Kramer, a w maju odszedł Dennis Thompson. To oznaczało definitywne zamknięcie dalszej działalności zespołu MC5. Wygląda więc na to, że dyskografię domyka właśnie „Heavy Lifting”. (no chyba, że zostały jakieś nagrania w archiwum…). Czy chcemy, czy nie tegoroczny album stał się jednocześnie efektem wow, po dekadach oczekiwania, a zarazem epilogiem całej historii.
Muzycznie „Heavy Lifting” to trzynaście premierowych kompozycji utrzymanych w prostym rockowym klimacie. Nawiązują one zdecydowanie do dekad późniejszych niż lata sześćdziesiąte, kiedy to MC5 odnosił największe sukcesy. Próżno więc oczekiwać tutaj kontynuacji z krążków „Back in the USA” czy „High Time”. Znajdziemy za to chociażby trochę funku za sprawą okraszonego instrumentami dętymi i przyjemnym riffem „Hit it Hard”. Najwięcej jednak jest cięższych gitarowych brzmień („Black Boots”, „Boy Who Plays With Matches” czy „Change, No Change”). Jest też zaskakujący, choć nie broniący się jako całość, „Blessed Release” z „klaskaczami”. Utwór zdaje się więc być dodany do zawartości albumu kompletnie od czapy. Mimo tego, że okrasza go również gitarowy riff, jednak kompletnie cofnięty w miksie.
Jeśli chodzi o gości, którzy wspomogli Kramera w nagraniach, wypadają oni bardzo dobrze. Tom Morello w tytułowym utworze radzi sobie doskonale, choć riff nie pada daleko od tęczowego „Stargazer”. Posądzenia o plagiat byłyby jednak trochę nadużyciem, ponieważ pojawia się tu raptem pół frazy, zapętlonej w kółko. „The Edge of Switchblade” – z udziałem Slasha i Williama DuValla z Alice in Chains – to klasyczny rocker, którego prowadzi garażowy riff. A grę gitarzysty Guns N’ Roses poznaje się od pierwszych dźwięków. Natomiast DuVall, ze swoją charakterystyczną manierą, jest wartością dodaną.
Nie można także pominąć dwóch kompozycji, w których ślad po sobie zostawił wspomniany Dennis Thompson. „Blind Eye” ma w sobie punkową energię z chwytliwymi chórkami oraz dwugłosem. Stanowi ona można powiedzieć doskonały moment na krótkie odetchnięcie po gitarowym młóceniu. A „Can’t Be Found” również jest dynamiczną i chwytliwą propozycją na płycie z gościnnym udziałem Vernona Reida. Niestety, po niej następuje, wspomniany przeze mnie dwa akapity wcześniej, koszmarek w postaci „Blessed Release”. Całe szczęście, krążek ma swój finał za sprawą „Hit it Hard”, który również stylistycznie od całości odstaje, ale nie zawodzi!
Jak podsumować pięć dekad oczekiwania na album i całą historię, która za nim stoi? „Heavy Lifting” to płyta poprawna, bardzo gitarowa, stylistycznie różnorodna, jednak mam wrażenie, że bardzo duże piętno odcisnęli na niej goście, którzy tchnęli w nią zupełnie nowego ducha. Gdyby nie to, byłby to po prostu zbiór ciekawych, aczkolwiek nierewolucyjnych, rockowych piosenek. Czy ten album był grupie MC5 potrzebny? Na to pytanie ciężko znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Z jednej strony: minuty spędzone przy tej płycie upływały przyjemnie, z drugiej – znając wcześniejsze dokonania, ten epilog nie był do końca potrzebny…
Ocena: 3,5/6
Szymon Pęczalski
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: