Już niebawem odbywający tour po Europie Mudhoney powrócą do naszego kraju. Grupa zagra 20 września w warszawskiej Proximie i będzie to jedyny polski przystanek na trasie. Czy cieszą się na powrót nad Wisłę? Jak wspominają swoje pierwsze kroki na Starym Kontynencie? Czy czują się pionierami? Co myślą o słowie grunge? A także dlaczego nie został „Czechowem Zachodniego Wybrzeża”? – na te, między innymi, pytania odpowiada frontman, wokalista i gitarzysta zespołu – Mark Arm.
Magda Żmudzińska: Już niebawem wracacie ponownie do Europy z trasą koncertową, w ramach której 20 września wystąpicie w Polsce, w warszawskim klubie Proxima. To tu, dokładnie w tym samym miejscu, zagraliście też swój pierwszy koncert w naszym kraju, 15 lat temu – 16 października 2009 roku. Pamiętasz jeszcze tę wizytę?
Mark Arm: Nie potrafię odtworzyć i przytoczyć żadnych większych szczegółów, ale tak, pamiętam, że przyjechaliśmy do Polski prosto z Francji i że zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Ten entuzjazm był przyjemnie zaskakujący. Cieszymy się na powrót, tym bardziej, że od ostatniej naszej wizyty też minęło już dobrych kilka lat.
MŻ: To prawda, cieszymy się i my i nie chcę tu przyjmować roli wróżki czy jasnowidza, bo takiej mocy nie mam, ale coś mi podpowiada, że publiczność ponownie przywita Was bardzo gorąco! Entuzjastycznie też został tu w Polsce przyjęty Wasz ostatni, wydany w zeszłym roku album – Plastic Eternity. Zakładam, że jakieś utwory z tego wydawnictwa będziemy mogli usłyszeć? Domyślam się, że przy tak obszernej dyskografii, układanie setlist jest też dla Was sporym wyzwaniem…
MA: To prawda, mamy mnóstwo kawałków, które gramy rzadko lub prawie nigdy, mamy też takie, które pojawiają się w miarę regularnie, są w stałej rotacji – to są przede wszystkim nasze wczesne nagrania i te najnowsze. Z całą pewnością więc mogę powiedzieć, że coś z Plastic Eternity znajdzie się w setliście, ale co dokładnie i ile numerów – tego nie potrafię na ten moment określić, decyzje co do zestawu utworów jeszcze nie zapadły. Przy takim katalogu piosenek wybranie jedynie ułamka to rzeczywiście niełatwe zadanie. Tym trudniejsze, że my naprawdę lubimy grać wszystkie nasze kawałki, ja na pewno. Gdybyśmy mieli więc włączyć do setlisty wszystko, co byśmy chcieli, to koncert musiałby być niemożliwie długi. Kto by to wytrzymał (śmiech)
MŻ: Ja bym nie miała nic przeciwko (śmiech), ale oczywiście rozumiem co masz na myśli. Zostając przy Plastic Eternity – to wydawnictwo powstawało w innych niż zazwyczaj warunkach. I nie mam tu na myśli tylko tego, że przypadło to wszystko na czasy pandemii, która już sama w sobie stworzyła zupełnie odmienne okoliczności. Jak wspominasz cały ten proces?
MA: Jako dobrą zabawę. Mimo wszystko (śmiech) Sesja nagraniowa była naprawdę ekscytująca – spotkaliśmy się po dłuższej przerwie, byliśmy pełni energii, mieliśmy mnóstwo nie do końca uformowanych (jednak świetnych!) pomysłów, ale nie mieliśmy dla siebie zbyt dużo czasu w studiu. Pewnie całość nagrywalibyśmy dużo dłużej gdyby nie deadline związany z terminami Guya (Maddisona, basisty – przyp.MŻ), który w międzyczasie zdążył się wyprowadzić do Australii.
MŻ: Ah, deadline – nie ma lepszego przyjaciela i motywatora, jeśli chodzi o pracę.
MA: Prawda! (śmiech) Jeśli nie masz terminu, możesz nad wszystkim siedzieć i myśleć w nieskończoność. A już zwłaszcza, gdy mówimy o procesie nagrywania, szczególnie dziś, w czasach, gdy technika daje nam możliwość sięgania po te wszystkie pro tools, nieograniczone ilości ścieżek, efektów itd. Finalnie, na końcu, możesz się w tym wszystkim po prostu zapętlić, pogubić, zginąć.
MŻ: Na szczęście Wam to chyba raczej nie grozi?
MA: Nie, my nigdy nie byliśmy zespołem, który by za bardzo kombinował. Są grupy, które rejestrują tyle pomysłów, ile się da, żeby móc potem wybierać z miliona różnych opcji, ale to nie my, my zazwyczaj kierujemy się intuicją, instynktem, pierwszym wyborem. I niezmiennie prostotą.
MŻ: Wiem, że gdy zawiązywaliście zespół (i mówiąc zespół mam na myśli nie tylko Mudhoney, ale też i Green River) i zaczynaliście swoją przygodę z muzyką nie spodziewaliście się zupełnie, że Wasza lokalna scena, a więc i tym samym Wasza muzyka, stanie się globalnym fenomenem. W 1989 roku wyruszyliście w trasę koncertową po Europie i z miejsca podbiliście serca tutejszej publiczności, zwłaszcza tej brytyjskiej. Czy na tamtym etapie to było dla Ciebie sporym zaskoczeniem? Spodziewałeś się, że Europa oszaleje na punkcie muzyki z Seattle? I że już za 2 lata całe to szaleństwo osiągnie swoje apogeum?
MA: To było dla mnie niesamowicie zaskakujące. Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy i właściwie niekoniecznie też tego chcieliśmy. Wiedziałem, czułem, że to co dzieje się muzycznie w Seattle jest naprawdę dobre, ale nie miałem pojęcia, że to wszystko może się tak potoczyć. W trasie, o której wspominasz, otwieraliśmy przede wszystkim koncerty dla Sonic Youth, więc w dużej mierze mieliśmy przed sobą ich publiczność, która rzeczywiście kapitalnie nas przyjęła. Ale mieliśmy też kilka własnych gigów, gdzie graliśmy tylko my, przed garstką ludzi. I ta garstka ludzi też nie pozwalała nam zejść ze sceny. Mieliśmy może z 12 piosenek i po zagraniu wszystkich nie bardzo wiedzieliśmy po co jeszcze sięgnąć, ale nie było mowy, żeby zakończyć set. Wcześniej wydawało mi się, że – przynajmniej w tamtym okresie oczywiście – w Wielkiej Brytanii wszystko było nastawione bardziej na glam i pop. Okazało się tymczasem, że jest grupa odbiorców, która pragnie, bardzo pragnie, czegoś cięższego i bardziej energetycznego.
MŻ: I na Waszych koncertach to właśnie dostawała. Mimo, że Mudhoney nie zrobiło tak wielkiej nazwijmy to kariery jak choćby zespoły tzw. Wielkiej Czwórki, przez wszystkich, łącznie z ów grupami, ale też przez fanów na całym świecie czy dziennikarzy muzycznych, jest nazywane jednym z najważniejszych zespołów nurtu. Podobnie rzecz ma się z Green River i EP-ką Come On Down z 1985 roku, która jest uznawana za pierwszy album tego, co później nazwaliśmy sceną Seattle. Jak odniósłbyś się do tego, że określa się Was mianem pionierów?
MA: Określano nas już na różne sposoby i ten oczywiście też jest mi dobrze znany, ale nie, zupełnie, nie czuję żebyśmy byli w czymkolwiek pionierami. My po prostu w pewnym sensie podążaliśmy trajektorią tego, co działo się w muzyce undergroundowej, którą się fascynowaliśmy. A działo się tam mnóstwo dobrego – Scratch Acid, Butthole Surfers, Big Black, wspomniani już Sonic Youth itd. – to tylko kilka nazw tych bardziej znanych zespołów. To nas fascynowało i czułem, że jesteśmy tego częścią, choć to też nie był żaden ruch ani jeden tzw. gatunek czy styl muzyczny – każdy brzmiał inaczej, ale był w tym wszystkim jakiś wspólny mianownik, jeśli chodzi o rodzaj estetyki, punkt widzenia.
MŻ: Pytając o pionierstwo celowo nie użyłam kontrowersyjnego słowa grunge. Jaki jest Twój stosunek do niego?
MA: Kiedy myślę o tym słowie, to wiesz, przede wszystkim od razu przychodzi mi do głowy to, że ono nie było na początku rzeczownikiem, a przymiotnikiem, słowem opisującym. Nikt oczywiście nie jest w stanie określić kto i kiedy użył go po raz pierwszy. Pamiętam natomiast, gdy usłyszałem je od Jacka Endino, który był producentem naszego debiutanckiego albumu. Zapytał: „Jesteś pewien, że chcesz, żeby te gitary brzmiały tak >>grungy<<” (brudno – przyp.MŻ) ? A ja odpowiedziałem, że tak, tego właśnie chcemy. Nie powiedziałbym, że Mudhoney jest zespołem grunge’owym. Nie powiedziałbym tego też o Pearl Jam, których gitary nie przechodzą przez tony fuzzu. Słowo grunge w pewnym momencie stało się w ogóle bardziej czymś w rodzaju opisu mody niż muzyki. W żaden sposób się z nim nie utożsamiam.
MŻ: I doskonale Cię w tej kwestii rozumiem, ja sama go np. w ogóle nie stosuję. A zgadzasz się ze słowami Charlesa Petersona, który powiedział, że „to, że nie odnieśliście tak wielkiego sukcesu jest tak naprawdę waszym wielkim sukcesem”? Że dzięki temu dziś nadal przede wszystkim żyjecie, że to życie jest szczęśliwe, że zespół nie musi martwić się o sprzedaż płyt, miejsca na listach przebojów, że nadal istnieje, wciąż nagrywa płyty, a raz w roku bierze po prostu wolne w swoich regularnych miejscach pracy i rusza w trasę?
MA: Chyba rozumiem, co Charles miał na myśli, ale wiesz, nie jesteśmy przecież jedynym zespołem stąd, który nadal jest obecny na scenie. Jest kilka grup, które wciąż działają, nawet jeśli przeniosły się do Kalifornii czy Arizony. Jest Girl Trouble, niedawno zagrali w Tacomie koncert z okazji swojego 40-lecia – chociaż oni akurat rzadko opuszczają Pacific North-West i ruszają w dalszą trasę. Są Melvins, którzy koncertują po całym świecie. Jest Pearl Jam oczywiście, który wciąż ma się świetnie, choć to już zupełnie inna skala, wiadomo. Wszyscy jesteśmy w totalnie innych miejscach, jeśli chodzi o nasze zespoły, ale wywodzimy się z tego samego. I cały czas działamy. Mudhoney umiejscowiłbym gdzieś pomiędzy Girl Trouble a Melvins. Nie wiem co by było, gdybyśmy odnieśli znacznie większy sukces, rzeczywistość, w której żyjemy jest jedyną znaną mi rzeczywistością, a nad alternatywnymi nigdy się nie zastanawiam.
MŻ: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że studiowałeś anglistykę bo chciałeś zostać pisarzem, „Czechowem Zachodniego Wybrzeża”. Czy to marzenie gdzieś się jeszcze w Tobie tli? Myślałeś o tym, żeby spisać kiedyś swoją historię, a może historię Mudhoney i / lub Green River? Mamy książkę Steve’a Turnera, której współautorem jest też Adam Tepedelen – „Mud Ride: A Messy Trip Through the Grunge Explosion”, jest książka Keitha Camerona „Mudhoney: The Sound and The Fury from Seattle”, byłeś nawet jednym z głównych bohaterów/narratorów wydanej niedawno na polskim rynku książki autorstwa Piotra Jagielskiego „Grunge. Bękarty z Seattle”. Nie kusiło Cię nigdy żeby stworzyć własną opowieść?
MA: Nie, nie bardzo. Nie czuję żadnej potrzeby opowiadania o sobie, o swojej historii – czy to prywatnej czy zespołowej. Myślę, że Steve z Adamem i Keith wykonali kawał solidnej roboty. Nie czytałem książki, która wyszła tylko w Polsce, więc o niej nie jestem w stanie niczego więcej powiedzieć. A jeśli chodzi o pisanie, to nie sądzę, abym miał w sobie dość dyscypliny, by zostać naprawdę dobrym autorem opowiadań. Nasz przyjaciel, który w wieku około 16 lat był wokalistą w hardcore’owo/punkowym zespole March Of Crimes, w skład którego wchodzili jeszcze też Ben Shepherd i Stone Gossard, został np. ostatecznie pisarzem i znalazł się nawet na liście bestsellerów New York Timesa. Może nawet trochę zazdrościłem Jonathanowi (Evisonowi – przyp. MŻ) tych zdolności powieściopisarskich i przede wszystkim umiejętności przekucia ich w realną pracę, ale wiedziałem, od zawsze, że ja nie mam w sobie takiej ilości samodyscypliny i samozaparcia, abym też mógł pójść tą drogą.
MŻ: A jak wygląda kwestia tej dyscypliny jeśli chodzi o pisanie tekstów do utworów?
MA: Tu sprawa wygląda nieco prościej. Nie prowadzę dziennika i nie spisuję ciągle wszystkich pomysłów, jakie przyjdą mi do głowy, choć może tak byłoby łatwiej. Zasadniczo, kiedy pracujemy nad nową płytą, zawsze na początku powstaje muzyka, a gdy już ją mamy, staram się wymyślić do niej coś, co będzie działało. Czasem te teksty są przyzwoite, wychodzą całkiem dobre, innym razem są naprawdę okropne (śmiech).
MŻ: Takowych nie odnotowałam (śmiech) Wracając do Plastic Eternity – są tu riffy, które sięgają ery Vanishing Point. Kiedyś powiedziałaś, że zawsze rejestrujesz takie pomysły pod hasłem „to jest świetne, nie wiem co z tym zrobić”. Czy masz więcej takich ukrytych skarbów? Podczas nagrywania tego albumu wpadłeś na jakieś riffy lub pomysły muzyczne, których ostatecznie nie wykorzystałeś na płycie?
MA: Nagraliśmy łącznie około 20 piosenek, siedem nie zostało wydanych. Dwie z nich ukazały się w Australii na singlu, w nakładzie 300 egzemplarzy. To było podczas naszej pierwszej trasy koncertowej z tą płytą. To wszystko prędzej czy później pewnie się ukaże. Być może na EP-ce, co byłoby trochę takim Morning in America (EP-ką będącą owocem sesji nagraniowych do Digital Garbage – przyp. MŻ) A może te numery znajdą się na kolejnym LP.
MŻ: Planujecie już kolejne nagrania?
MA: Nie, tu póki co nie mamy żadnych konkretnych planów. Guy przeprowadził się do Australii więc trudno nam się zebrać i zacząć pracować nad czymś nowym, a jednak ten old schoolowy model sesji – wszyscy razem, w realu – jest nam najbliższy.
MŻ: A jeśli chodzi o trasę – macie jakieś plany na to, co po Europie?
MA: W marcu wybieramy się do Ameryki Południowej, w której podobnie jak tu, nie byliśmy już od dłuższego czasu. Ale o tym na razie nie myślimy. W pierwszej kolejności skupiamy się na „Starym Kontynencie”. Cieszymy się na ten powrót. Wypatrujemy go z niecierpliwością.
MŻ: Nie mogę się go doczekać i ja! Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia, już niedługo!
MA: Dzięki Magda, do zobaczenia!
Rozmawiała Magda Żmudzińska
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: