Są historie takie jak na „Rumours” Fleetwood Mac, które rodziły się w bólach. Są historie takie jak z „Rosanną” Toto, które budzą od samego początku pozytywne skojarzenia. Było więc gorzko, było cukierkowo. W dzisiejszej odsłonie nieco zamieszamy. Tytuł będzie kojarzył się ze słodkością, jednak warstwa tekstowa to już inna, nieco smutniejsza bajka.
Marillion, zespół założony w 1979 roku, w niemal prawie dekadę od powstania stał się jednym z najciekawszych zespołów nowej fali rocka progresywnego, nazywanej neoprogresywnym. Stało się to za sprawą znakomitych gitarowych partii Steve’a Rothery’ego, przywodzących na myśl mistrza Davida Gilmoura czy też Steve’a Howe’a z Yes. Równie charakterystyczne w warstwie muzycznej były klawiszowe pasaże Marka Kelly’ego. Do tego niezwykle precyzyjna gra sekcji rytmicznej Trewavas – Mosley. Jednak to, co wydaje się najważniejsze w sukcesie Marillion przyniósł Derek William Dick znany jako Fish.
Prawie dwumetrowy Szkot, którego wrażliwość była proporcjonalna do wzrostu, a odwrotnie proporcjonalna do postury i ogólnej prezencji, posiadł nadzwyczajny dar – zdolność analizy zachowań, relacji międzyludzkich i opisywania ich później w poetycki sposób. Jeśli można powiedzieć, że teksty Rogera Watersa (dzisiaj persony non grata w rockowym świecie) były zgorzkniałe i pełne cynizmu, jak jego osobowość, tak teksty Fisha, dotykające równie przyziemnych spraw, były poetycko uduchowione i pełne metafor. W początkowym okresie występów scenicznych zafascynowany Peterem Gabrielem, w końcu odnalazł swoje sceniczne Ja, a gdy je już miał… odszedł z Marillion.
Zanim jednak rozstał się z zespołem, nagrał z nim, w mojej ocenie, opus magnum, czyli „Clutching at Straws”. To album trudny, który jest dla mnie osobiście bardzo ważny. Prowadził mnie przez mroczne etapy życia – podnosił na duchu, ale i ciągnął w dół. Podobnie jak głównego bohatera tego krążka – Torcha. On, niespełniony pisarz, 29-letni alkoholik, którego rodzina dawno się rozpadła, kiepski ojciec, zirytowany otaczającym go światem i brakiem artystycznego sukcesu. Podobne rozterki przeżywał Fish, który zawarł w Torchu znaczną cząstkę siebie. Wspomniany bohater jest najbardziej płodny artystycznie, kiedy znajduje się pod wpływem używek – zarówno alkoholu, jak i kokainy.
Żeby zrozumieć, co stoi za takim obrazem i dekadenckim myśleniem Fisha, trzeba cofnąć się o dwa lata. Po wydaniu albumu „Misplaced Childhood” i komercyjnym sukcesie, zespół Marillion wyruszył w światowe tournée. Fish zamienił przytulne szkockie krajobrazy na pokoje hotelowe rozlokowane na całym świecie. Jak się okazało, cena sławy i jej brzemię były dla niego dość ciężkim doświadczeniem. Stąd jedyną rozrywką – poza występami – stały się dla niego pobliskie bary. Pogłębiające się konflikty w zespole, narastające nałogi, a także kryzys rodzinny – to wszystko się skumulowało w jednym czasie. Dlatego też ten nastrój wyraźnie jest wyczuwalny na „Clutching at Straws”. Jak mówił sam zainteresowany – to niemal album w całości napisany w różnych zakątkach świata, w hotelowych barach.
Przedostatnim, lub (jeśli uznać „Happy Ending”, czyli ponury żart jako zakończenie) trzecim od końca utworem na płycie jest „Sugar Mice”. Cukrowe myszki to przysmak na Wyspach Brytyjskich, który jest szczególnie popularny w okresie bożonarodzeniowym. Często tytuł ten błędnie tłumaczony jest jako wata cukrowa. Wbrew pozytywnie kojarzącemu się tytułowi – mamy do czynienia ze smutną opowieścią o zmarnowanych relacjach, ostatecznej utracie nadziei na wyjście z całej sytuacji „z tarczą”. Oddajmy głos samemu zainteresowanemu: „Leżałem w łóżku w Holiday Inn gapiąc się na sufit, gdzie były wyrzeźbione serca itp., wyrzeźbione przez pary kochanków. Zadzwoniłem do swojej ukochanej, ale nie była to miła rozmowa, pełna długich pauz. Poczułem się jeszcze bardziej przygnębiony. Torch uciekł od wszystkiego i wszystkich i wyruszył w poszukiwaniu snu, który nie istnieje!”. Te słowa Fisha pochodzą z artykuły, który ukazał się na niecały miesiąc przed premierą albumu. Całkiem niedawno, w 2015 roku, frontman Marillion w wywiadzie dla serwisu „Team Rock” doprecyzował:„Napisałem słowa do tej piosenki w hotelu, w Milwaukee w czasie trasy po Ameryce. Byliśmy w jakimś gównianym hotelu i wyobrażałem sobie jak opisać to, że ktoś zostawia żonę i dzieci w Szkocji, czy gdziekolwiek, przyjeżdża pół świata i ląduje w okropnym hotelu z obrzydliwie przygnębiającym barem na dole.”
W tym samym wywiadzie podkreśla udział Steve’a Rothery’ego, który stworzył doskonały klimat do tej smutnej historii mówiącej o rozpadzie rodziny przez apatię, alkohol, narkotyki, a przede wszystkim odległość. Brutalne w tym wszystkim jest to, że Torch (a właściwie Fish), doskonale zna przyczynę problemów, a jedyne co rzuca w bezsilności to zdanie „Możesz mnie za to obwinić” z rezygnacją w głosie. Tempo narasta proporcjonalnie z poczuciem gniewu na samego siebie u głównego bohatera. Całość przecięta gitarową solówką, która znakomicie obrazuje wszystko to, co powyżej – ból, żal, gniew, apatię. Najtrudniejsze jest jednak to, co później. Rozmowa z dziećmi. Kolejne bolesne sprowadzenie na ziemię i uzmysłowienie sobie, że zostawił je z mamą same sobie. Narastające poczucie winy, bezsilność w efekcie powodują to, że nasz bohater po prostu się poddaje. Porażka na każdym możliwym froncie staje się faktem. A może to tylko alibi? Finał jest taki, że bohater ląduje tam gdzie zawsze, czyli przy barowym stoliku ze „złamanymi aniołami, trzymając się ostatniej deski ratunku i pielęgnując blizny”. Anioły, które miały podtrzymywać go na duchu, towarzyszą mu również w upadku.
Tak kończy się ta smutna opowieść, która – przy pełniejszym poznania – poraża jeszcze bardziej. Pisząc teraz te słowa, przy świetle lampki, po zapadnięciu zmroku w sobotni wieczór odbieram emocje z tego utworu praktycznie namacalnie. I jedna z myśli, które uparcie krążą mi teraz po głowie, to pragnienie, by podobnych sytuacji nie zdarzało się nam jako ludziom, tak wiele. Mam 27 lat, o dwa mniej niż Torch, a sobotni wieczór z dzisiejszą bohaterką uświadomił mi, jak wygląda cena sławy oraz jej brutalne zderzenie z rzeczywistością i prozami codzienności…
Szymon Pęczalski
Ten post ma 4 komentarzy
„trzeba cofnąć się o dwa lata wstecz” To w przód można się cofnąć?
Słuszna uwaga. Oczywiscie juz poprawiliśmy i dziękujemy za czujność 🙂
Mam 57 lat i usłyszałem ten utwór mając niespełna 20 lat. Wtedy Tomek Beksiński przetłumaczył tytuł jako wata cukrowa . Faktycznie to nie jest dokładne tłumaczenie , ale to nie ma znaczenia. Do dziś ten utwór wyciska mi łzy z oczu …. w pewnym sensie ten utwór mówił o mnie .
z dobrym wyczuciem to napisałeś