IKS

Maria Lengren (Rozmowa)

Maria Lengren to bez wątpienia osobowość dużego kalibru na polskiej scenie metalowej. Wokalistka zespołu Wij – gdzie występuje pod pseudonimem Tuja Szmaragd – jest również redaktorką komiksów, aspirującą dziennikarką oraz absolwentką wydziału wokalno-aktorskiego Akademii Muzycznej w Łodzi. Można by powiedzieć, że to współczesna Leonarda da Vinci – wszechstronna, nietuzinkowa i nieustannie twórcza. Miałem przyjemność porozmawiać z Marią m.in. o jej autorskiej audycji „Osobliwości” emitowanej w Radiu Nowy Świat, o tym, czym dla niej jest sukces i czy udało się go osiągnąć z zespołem Wij, a także o bardzo nietypowym coverze zatytułowanym „Dni dziwów”. Warto również zaznaczyć, że już 17 października Wij rusza w trasę koncertową, odwiedzając osiem polskich miast. Musicie tam być – to nie tylko koncerty, to metalowe rytuały z Tują Szmaragd w roli kapłanki!

 

 

Mariusz Jagiełło: Jesteś śpiewaczką operową, a do tego wokalistką metalową w zespole Wij, dziennikarką, redaktorką komiksów – Maria Lengren ma zatem wiele twarzy. Czy masz głód eksplorowania różnych twórczych rejonów?

 

 

Maria Lengren: Kiedyś myślałam, że rozmieniam się na drobne i powinnam poświęcić się jednej rzeczy. I w tej działalności próbować osiągnąć maksimum swoich możliwości. Dzisiaj myślę, że mam trochę inny sposób na siebie i swoje życie na tym łez padole. Uważam, że zgłębianie różnych dziedzin, wydłubywanie w różnych miejscach rzeczy cennych jest dla mnie lepszym rozwiązaniem. Bardzo źle znoszę rutynę i stagnację. Potrzebuję raz na jakiś czas, jak śpiewało The Cramps: „some new kind of kick” (śmiech). I tak już zapewne będzie zawsze, bo mam 37 lat, i gdyby miało się to zmienić, to już by się chyba zmieniło. Za to stwierdzenie, że jestem śpiewaczką operową to stwierdzenie na wyrost. Rzeczywiście, uczyłam się tego, natomiast ukończenie szkoły wyższej w tym zakresie to jest dopiero początek drogi. Miałam takie aspiracje, ale ostatecznie potoczyło się to inaczej.

 

 

MJ: Wyczytałem w jednym z wywiadów z Tobą, że masz trochę depresyjną naturę. Może to również pcha Cię do różnych działań?

 

 

ML: Nurzanie się w najrozmaitszych obsesjach to jest na pewno metoda jakiejś walki z entropią, która podgryza. Bardzo łatwo jest wpaść w kałużę, ale dużo trudniej jest z niej wyjść. Stosuję szereg różnych rusztowań w postaci rozmaitych zajawek, żeby w tej kałuży – z pozoru niegroźnej – nie utonąć. Bo ona wygląda, jakby to było małe bajorko, ale taki depresyjny epizodzik, który wydaje się niegroźny, może nas pochłonąć na parę lat. Więc mam swoje metody utrzymywania się na powierzchni.

 

zdj. Piotr Franaszczuk

 

MJ: A nie masz problemu mówienia o swojej kondycji psychiczno-emocjonalnej?

 

 

ML: Nie! Wydaje mi się, że osoba twórcza nie może mieć tego typu tajemnic i jeżeli coś ukrywa, to jest dupa, a nie twórca. Sztuka to jest zbytek, to nie jest rzecz niezbędna do przetrwania, więc jakakolwiek wartość, którą twórcy mają dla świata, to jest właśnie dzielenie się między innymi takimi rzeczami.

 

 

MJ: Twój dziadek, Zbigniew Lengren, był cenionym rysownikiem. Twój ojciec, Tomasz Lengren – aktorem i reżyserem. Masz poczucie pewnego rodzaju dziedzictwa?

 

 

ML: Największe dziedzictwo mojej rodziny to, mówiąc zupełnie szczerze, poczucie humoru. Uważam, że to jest bardzo cenna cecha – umiejętność dystansowania się do siebie i do świata. Zarówno mój dziadek, jak i ojciec zauważali, że świat jest pokręcony i niekoniecznie zmierza w dobrą stronę, a natura jest pełna pułapek, ale mimo wszystko znajdowali w sobie jakąś czułość wobec tego, co ich otaczało. Z łagodnym, zaangażowanym politowaniem potrafili śmiać się z wszystkiego. Ludzie wyobrażają sobie, że nasze życie było dużo bardziej zaczarowane, niż faktycznie było. Ani za ich niegdysiejszą popularnością nie stała jakaś gigantyczna kariera, ani majątek – raczej długi i problemy. Ale cieszę się, że od wczesnego dzieciństwa miałam okazję obserwować osobę, która potrafiła robić coś z niczego. Zdarzało się, że przychodziliśmy do domu, w którym nie było nic do jedzenia – wszyscy zapomnieli zrobić zakupy, bo byli zajęci swoimi pomysłami i myślami, ale Zbyszek brał kartkę papieru i potrafił wyczarować przygodę dla małego dziecka w dwie sekundy… i to było coś ekstra. Natomiast dziedzictwo to jest zdecydowanie słowo na wyrost, raczej większość życia sprzątam bajzel po swojej rodzinie niż z niego czerpię.

 

 

MJ: Wspomniałaś kiedyś, że dziadek nie lubił swojej najsłynniejszej postaci komiksowej – profesora Filutka. A ty go lubisz?

 

 

ML: Ja lubię Filutka jako takie trochę uosobienie ilustracji lat sześćdziesiątych – taki niewinny humor, nie zawsze tak zabawny, jak to zapamiętałam. Kiedyś oglądałam, z jednym z najwspanialszych rysowników europejskich – Grzegorzem Rosińskim, album zbiorczy z przygodami Filutka. I oboje stwierdziliśmy, że w sumie to nie jest jakoś szczególnie śmieszne. Grzegorz podsumował te nasze wnioski tak, że to są rysunki nie do śmiechu, tylko do uśmiechu. Więc lubię niewinność obecną w tych rysunkach, lubię odnajdować w nich inspiracje Zbyszka –o których nie rozmawialiśmy, bo zmarł za wcześnie, żebym mogła z nim o tym pogadać. Natomiast dzisiaj, jako komiksowy nerd, widzę w jego kresce, co lubił i co sam czytał. Z pewnością dojście do tych inspiracji było dla niego dużo trudniejsze niż dla mnie obecnie, kiedy mam do dyspozycji całe złoża internetu .

 

zdj. Piotr Franaszczuk

 

MJ: Odejdźmy od sfery komiksowej i Twojej rodziny. Przejdźmy do działalności radiowo-dziennikarskiej. Współpracujesz z Radiem Nowy Świat, prowadzisz tam audycję „Osobliwości”. Powiedz jak do tego doszło i skąd ten tytuł?

 

 

ML: Moja audycja odbywa się raz w miesiącu. To wspaniały eksperyment, który uwielbiam. Bardzo mi dobrze w Radiu Nowy Świat, bo to jest ekipa, która gra w otwarte karty i tworzą ją bardzo interesujący ludzie. Dla mnie to nowe wyzwanie, bo nurkuję w swoim życiu po raz pierwszy tak głęboko w radio, w tym, czym ono jest i jakie to medium ma możliwości. A jak to się wszystko zaczęło? Był to splot zbiegów okoliczności, spotkań – kto wie, czy przypadkowych, czy gdzieś tam kierowanych łapskiem przeznaczenia. Jeśli chodzi o tytuł audycji – „osobliwości” to coś, co mnie napędza. Mam w swojej głowie taki gabinet osobliwości, bardzo tam jest dużo okazów i lubię je czasami poodkurzać, pokazać komuś. Wbrew pozorom, wśród moich przyjaciół nie ma aż tak dużo chętnych do wysłuchiwania w kółko o tych dziwactwach, które mnie interesują. Więc cieszę się, że mogę znaleźć nowych słuchaczy i jestem bardzo wdzięczna za to, że Radio Nowy Świat dało mi zupełnie wolną rękę w tym zakresie.

 

 

MJ: Ty te osobliwości bardziej łączysz z jakimiś zjawiskami czy też z poszczególnymi ludźmi?

 

 

ML: Są osobliwości i są oczywiście osobistości. Bez osobistości, tych osobliwości nie byłoby aż tak wiele. W każdym razie w audycji są i dziwy ze świata natury, czyli tak jak w piosenkach Wija – dziwne zwierzęta i dziwne rośliny, jak i osobliwości ze świata ludzkiej wyobraźni, czyli filmy, komiksy, gry, dziwne artefakty, jakieś niesłychane momenty z historii. Także jak w gabinecie osobliwości musi być różnorodność (śmiech).

 

 

 MJ: A kto jest najbardziej osobliwą postacią jaką poznałaś w polskim światku muzycznym?

 

 

ML: Myślę, że wspaniale osobliwą osobistością jest na przykład Karl (Nesser – przyp red.), który śpiewa w zespole SWAYZEEEee. I niewielka obecność tego zespołu w mediach jest dla mnie czymś nieprawdopodobnie zadziwiającym, bo SWAYZEEEee na żywo to jest taki rock’n’rollowy spektakl i jazda bez trzymanki, że próżno szukać czegokolwiek podobnego.

 

Maria Lengren z zespołem Wij/zdj. materiały promocyjne

 

 

MJ: Skoro mowa o muzyce, to przejdę płynnie do Twojego zespołu – czy uważasz, że z Wijem osiągnęliście sukces?

 

 

ML: Trudno mówić o tym, żeby ktokolwiek w Polsce grając taką muzykę jak my mógł osiągnąć sukces w branży muzycznej. Co to właściwie miałoby być dzisiaj? Zagranie na festiwalach, na które się uczęszczało wcześniej tylko jako słuchacz, to jest wielka nagroda, wielka satysfakcja. Co dalej mielibyśmy zrobić? Wystąpić w „Pytaniu na Śniadanie”? Wystąpić w telewizji, która jest koszmarna? Trudno powiedzieć. Nie wiem, czy sukces w tradycyjnym rozumieniu jest możliwy. Dla mnie sukcesem jest to, że mogę pisać o takich dziwnych stworzeniach jak na przykład skrzypłocze i ludzie później śpiewają ze mną te piosenki. A to, że to jest 50 osób, a nie 500 tysięcy – trudno. Wiem, że robię rzeczy niszowe i głupio by było oczekiwać cudów w tym zakresie.

 

 

MJ: Właśnie o to mi chodziło. Jak ty widzisz sukces? Bo każdy z nas widzi go inaczej. Dla kogoś sukcesem może być to, że rano poszedł do pracy.

 

 

ML: Myślę, że sukces to jest w ogóle słowo, które nie do końca w moim słowniku intelektualnym ma jakąś wyraźną definicję. Po prostu nie jest to kategoria, na którą ja poluję. Gdybym polowała na sukces, to pewnie robiłabym coś innego, a nie gromadziła osobliwości, śpiewała muzykę głęboko alternatywną i czytała komiksy. Szczerze mówiąc, super jest robić rzeczy, które przynoszą ci jakąkolwiek radość. Wydaje mi się, że sukces to jest kategoria, która istnieje raczej w świadomości zbiorowej niż w świadomości osób, które są osądzane za to, co robią. To znaczy, że chyba nie mi wyrokować o sukcesie zespołu Wij bądź jego braku.

 

 

MJ: Na pewno niszową można nazwać Waszą najnowszą epkę „Bluzg”. Jaka była geneza jej powstania? Bo jak nie spojrzeć, odbiega od Waszej wcześniejszej twórczości?

 

 

ML: Historia była taka, że pracując nad trzecim długogrającym albumem, zaczął nam wychodzić materiał taki sam jak na drugim. Nie widzieliśmy żadnego sensu w robieniu „Przestworu 2”, bo przy tak ograniczonym instrumentarium jakie mamy, powtarzanie pewnych pomysłów to byłoby mizerne rozwiązanie. Życie jest za krótkie na takie rzeczy. Trochę utknęliśmy, więc zaczęliśmy robić coś z zupełnie innej bajki dla zabawy, żeby przywrócić sobie twórczą energię. I bawiliśmy się przy tym coraz lepiej. Ktoś też dla żartu rzucił kiedyś w trasie, w podróży busem, żebyśmy zrobili płytę „grindową”. No i Palec (Grzegorz Paluch – gitarzysta zespołu – przyp.red.) – jak to on – powiedział przysłowiowe „potrzymaj mi piwo”. Nigdy nie było tak, od początku historii tego zespołu, że mieliśmy jakiś masterplan, który realizujemy. U nas to co robimy zawsze powstawało spontanicznie. Robienie muzyki przede wszystkim ma przynosić nam frajdę. Nie myślimy o tym, co ludzie chcieliby usłyszeć, tylko o tym, co my chcemy zagrać. I szczerze mówiąc, wydaje mi się, że to jest jedyna słuszna droga. Jak się robi to, co ludzie chcą usłyszeć, to wyjdzie gówno. Nie ma tutaj nic więcej do dodania (śmiech).

 

 

MJ: Piękne podsumowanie tej kwestii (śmiech). A czy ciężko jest przestawić się ze śpiewu klasycznego na growl?

 

 

ML: Ciężko jest przełamać pewne bariery i przyzwyczajenia w głowie, ale na szczęście śpiewam już tak długo, że coraz bardziej rajcują mnie eksperymenty. Na początku trafiłam na warsztaty u Ady Rusinkiewicz, na które poszłam trochę dla draki, żeby zobaczyć jak sobie dam radę w takiej konwencji. Poszło sprawnie, bo byłam osłuchana z takim rodzajem emisji głosu i zaczęłam drążyć ten temat. Później byłam jeszcze u niej na kilku lekcjach. Ada specjalizuje się w nauczaniu technik ekstremalnych, jest wokalistką zespołu HETHET – swoją drogą również zadziwiająco nieznanego, bo ma i świetne teksty, i świetną muzykę. Natomiast wracając do pytania – trudno jest się przestawić na growl o tyle, że są pewne przyzwyczajenia w naszym ciele związane z produkowaniem dźwięku, a przy growlu struny głosowe właściwie nie biorą udziału. Trzeba przejść w taki trochę tryb odzwierzęcy, przypominający bardziej jakieś porykiwania tygrysa, czy zwierząt w dżungli, niż śpiew. I wyłączyć tę elegancką produkcję głosu (śmiech). Dla osób, które śpiewają klasycznie, to wszystko wymaga przełamania jakiejś bariery w głowie. Dla innych – myślę, że łatwiej jest wejść w ten growl na dzień dobry.

 

 

MJ: Umiałabyś powiedzieć, która technika jest dla Ciebie trudniejsza?

 

 

ML: Zdecydowanie growl jest dla mnie trudniejszy fizycznie, wydolnościowo. Do tego stopnia, że wkręciłam się w trening siłowy, żeby być w stanie to robić na koncertach. Okazało się, że byłam zbyt sflaczała, żeby w dłuższym przelocie to udźwignąć. Oczywiście myślę, że im dłużej się to robi, tym bardziej nasze ciało się przyzwyczaja – robimy to luźniej i mniej się męczymy, ale rzeczywiście musiałam nabrać trochę fizycznej pary. Szatan posłał mnie na siłownię i chwała mu za to, dużo lepiej się czuję od tamtej pory (śmiech).

 

 

MJ: W przyszłości będziesz jeszcze wykorzystywała tę technikę wokalną?

 

 

ML: Możliwe. Na pewno nie będzie tak, że to będzie technika dominująca. Kocham śpiewać i będę to robić nadal. Natomiast fajnie jest móc nie posługiwać się wyłącznie czymś, co jest nastawione na elegancki przekaz. Fajnie jest wyprodukować coś adekwatnie paskudnego do treści, którą się przekazuje. Więc myślę, że będę to mieszać. Jakbym była malarzem, to mogłabym powiedzieć, że znudziłam się malarstwem klasycznym i sobie eksperymentuję z jakimś kubizmem. Jestem już na tyle dorosła, że mam gdzieś, jak to zostanie odebrane. Nie wstydzę się tego, jak mi pójdzie – lepiej czy gorzej. Ale na pewno śpiewać też będę, bo to nie jest tak, że teraz mnie interesuje wyłącznie pokazywanie jakiejś odartej ze skóry powłoki. Piękne formy też mają w sobie wielką moc.

 

 

MJ: A propos formy. Jako fan twoich tekstów chciałbym zapytać, czy myślałaś o tym, żeby pójść w jakieś formy literackie? Np. poezję?

 

 

ML: Hmmmm… w przypadku poezji to jest chyba tak, że ograniczyłabym sobie celowo ilość odbiorców. Nie znam dobrze światka literackiego, wyobrażam sobie tylko, że jest jeszcze mniejszy niż muzyczny, jeszcze bardziej skonfliktowany i ma jeszcze większe egotripy. Przeraża mnie samo myślenie o tym, że może będzie jeszcze straszniejszy niż ten muzyczny (śmiech).

 

 

MJ: Jako wielki wielbiciel twórczości The Doors, nie mogę odmówić sobie możliwości zapytania o Twoją wersję „Dni Dziwów” (w przypadku The Doors „Strange Days” – przyp. red.), która ukazała się na platformach muzycznych jako pojedynczy utwór sygnowany przez Ciebie. Czy jest szansa, że ten utwór objawi się bardziej, czy to już jest tylko taka ciekawostka, która będzie żyła jako taki samotny satelita?

 

 

ML:„Dni dziwów” to był mój kaprys, więc właściwie nie wiem jaką miałabym tutaj przygodę dla niego wyznaczyć. Miałam taką zachciankę, żeby przełożyć ten tekst Doorsów na język polski, bo lubię po prostu tę piosenkę. Kiedyś to zrobiłam nie wiedząc, co z tym dalej pocznę. Tak sobie leżało – żal mi było, że to leży, bo z doświadczenia wiem, że gubię później te teksty, jak ich nie nagram i wszelki ślad po nich ginie. Więc któregoś pięknego dnia zadzwoniłam do Mikołaja Kiciaka, który prowadzi razem z Haldorem Sounds of Records i powiedziałam mu – „słuchaj, zrobię to sama, wyprodukuję wszystkie dźwięki paszczą, a ty mi pomożesz to złożyć do kupy, co ty na to?”. I spędziliśmy super dzień, wygłupiając się, bo to skończyło się tak, że w ramach robienia perkusjonaliów, uderzałam pięścią w stół albo waliłam w jakąś sprężynę, którą znalazłam na parapecie, a resztę wymyślaliśmy – czy np. zrobić odgłos ustami ryby, która łapie powietrze i to będzie fajne coś, co udaje perkusję (śmiech). Albo trochę na poczekaniu wymyślałam jakąś linię basu do zaśpiewania. I tak spędziliśmy bardzo intensywny, fajny dzień. Mam dużo takich pomysłów, nie wszystkie da się tak spontanicznie zrealizować, bo na wszystko trzeba czasu i pieniędzy, ale pewnie będzie więcej takich eksperymentów w przyszłości.

 

 

MJ: A czy jest szansa, że „Dni Dziwów” zaistnieją na przykład jako bonus jakiejś reedycji płyty Wija?

 

 

ML: Raczej w Wiju nie, bo chłopaków nie było w czasie nagrań. Ale jeśli ktoś się zakocha w tym numerze, to może się gdzieś ukaże, jeśli nie – to będzie sobie śmigał, jako mój kaprys.

 

 

MJ: Trochę w kontekście dni dziwów chciałbym zahaczyć o otaczającą nas rzeczywistość. W ostatnim czasie mocno skręcamy światopoglądowo w konserwatywne, prawicowe rejony. Jak się w tym odnajdujesz jako silna, kobieca osobowość i ateistka? Czy nie masz wrażenia, że świat zmierza w złą stronę?

 

 

ML: Nigdy nie miałam poczucia, żeby zmierzał w dobrą stronę i nie mam w sobie cienia nadziei, że jesteśmy w stanie jako ludzkość dokonać jakiegoś cudu, który zapewni nam przyszłość rodem ze „Star Treka”, w którym ludzie cenią sobie różnorodność i inspirują się nawzajem międzyrasowo, gdzie panuje pokój i taka – nazwijmy to – solarpunkowa rzeczywistość. Rzeczywistość, w której ludzkości udało się znaleźć dobry środek na to, żeby harmonijnie się rozwijać bez rujnowania tej planety i siebie nawzajem. Wydaje mi się to niemożliwe, bo myślę, że jesteśmy tylko bardzo sprytnymi zwierzątkami i jednak rządzą nami bardzo prymitywne instynkty. Jest dla mnie ogromnie zasmucające to, w jaką stronę to wszystko skręca – globalnie, nie tylko w Polsce. Natomiast każdy, kto choć trochę interesuje się historią wie, że to jest takie falowanie i spadanie, i że wszystko cyklicznie się powtarza. Dopiero co skończył się Festiwal Niemego Kina, gdzie oglądałam filmy z lat dwudziestych poprzedniego stulecia i okazuje się, że na przykład taki film jak kultowe „Metropolis” zyskuje z każdym dniem na aktualności. Mamy dokładnie takie same lęki, jesteśmy u progu dokładnie takich samych katastrof, więc jasne, jest to bardzo smutne, wręcz przerażające, ale wiesz… nie od dziś wiadomo, że i tak wszyscy umrzemy i wszystko skończy się źle (śmiech).

 

 

MJ: To żebyśmy nie skończyli naszej rozmowy tak mrocznie i źle, to na koniec zapytam – jakie są Twoje plany na przyszłość?

 

 

ML: Plany na przyszłość są takie, żeby czas, który mam na ziemi, wycisnąć jak cytrynę. Bez względu na to, jakie mam przewidywania tej przyszłości. Póki mogę, będę się starała robić rzeczy jak najfajniejsze dla siebie i dla innych. Teraz intensywnie pracujemy nad trzecią płytą Wija. Jaka ona będzie, naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć, bo bardzo się to z dnia na dzień zmienia. Zwłaszcza, że pracujemy głównie korespondencyjnie. Palec – gitarzysta i mózg tego zespołu, bo każdy bodziec wychodzi przede wszystkim od niego, mieszka w Bielsku-Białej. Bobi, nasz perkusista, mieszka w Gdańsku, a ja w Warszawie. Tak więc jesteśmy rozstrzeleni na trzy strony tej krainy. Wymieniamy się intensywnie pomysłami, krótkimi nagrywkami, no i to jest chyba najciekawszy okres w cyklu życiowym każdego zespołu. Kiedy utwory są zrobione, nie jest już tak interesująco. Najciekawiej jest teraz, kiedy one się robią.

 

 

MJ: Jeszcze chyba macie przed sobą jakieś występy, nic nie powiedziałaś o trasie koncertowej Wija…

 

 

ML: …jasne, przed nami seria koncertów. Teraz na jesieni i w zimie zagramy w ośmiu miastach.

 

(17.10 – Koszalin, „Kreślarnia” (+ Mary )

18.10 – Szczecin, „Krzywy Gryf” (+ Mary)

7.11 – Łódź, „Wooltura” (+Meluzyna)

8.11 – Kraków, „Zaścianek” (+ Meluzyna i Narbo Dacal)

9.11 – Częstochowa, „Muzyczna Meta” (+ Meluzyna)

10.11 – Bielsko-Biała, „Rude Boy Club” (+ Meluzyna i Slavenkust)

12.12 – Warszawa, „Hydrozagadka” (+ Mary i Meluzyna)

13.12 – Białystok, „MotoPub” (+ Mary i Meluzyna) – przyp. red. )

 

Po przerwie jest to mega ekscytujące, że znowu zobaczymy się z publicznością. Wiesz, ja jestem wbrew pozorom trochę takim piwniczakiem. Siedzę w domu, dłubię nad tymi tekstami, wygrzebuję jakieś fajne tematy do kolejnych tekstów i to wszystko powstaje w takim zatęchłym leżu. A potem, kiedy udaje się spotkać w odświętnym anturażu z ludźmi, którzy to zdołali usłyszeć, zobaczyć jak oni żywo reagują, a jeszcze na domiar oni wszystkiego śpiewają ze mną – to jest jakieś wielkie przebudzenie. I to jest chyba ten legendarny sukces, do którego natury próbowaliśmy dojść w czasie naszej rozmowy.

 

Plakat zbliżającej się trasy zespołu Wij. Organizatorem koncertów jest Piranha Music

 

 

MJ: I to jest piękna puenta naszej rozmowy i tutaj postawię kropkę. Bardzo dziękuję za wywiad i do zobaczenia – w moim przypadku na waszym warszawskim koncercie.

 

 

ML: Również dziękuję i do zobaczenia!

 

 

 

Rozmawiał Mariusz Jagiełło

 

 

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

 

 

 

 

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz