IKS

Maria Callas | REŻ. PABLO LARRAÍN | Film [Recenzja] Dystr. Kino Świat

Żeby nie zdradzać zbyt wiele tym, którzy jeszcze nie widzieli powyższego filmu, tudzież nie są zorientowani w biografii jego głównej bohaterki: pojawiają się w nim dość istotne postaci z innego obrazu tego samego reżysera, przy czym jedna z nich jest nawet grana przez tego samego aktora. Podczas kręcenia obu tytułów wykorzystano nawet tę samą łódź. Jak widać, X muza jednak nie przestaje zaskakiwać: nigdy nie sądziłem, że doczekam Filmowego Uniwersum Pablo Larraína. I niby żarty na bok, bo mowa o kinie jak najbardziej autorskim, którego nie godzi się stawiać na półce z regularnymi blockbusterami, ale w tym humorystycznym wstępie jest ziarenko prawdy. W „Marii Callas” czuć bowiem rękę rzemieślnika – jakże charakterystyczną dla popularnych, rozrywkowych produkcji.

 

Larraín wydaje się tu uskuteczniać wcześniej wypracowany przepis na kino biograficzne, które na etapie jego „Spencera” było fenomenalne, jawiąc się jako zupełne przeciwieństwo bezdusznej, filmowej pracy domowej z życiorysu danej osobistości. Zilustrowany niesamowitą muzyką gitarzysty oraz klawiszowca Radiohead, Jonny’ego Greenwooda, tyleż intymny, ileż immersyjny portret psychologiczny duszącej się na arystokratycznych salonach Księżnej Diany, został sporządzony w oparciu o maleńki wycinek jej życia, dość swobodnie traktując jego faktografię, ale niewątpliwie przekazując widzowi wspomniane meritum. W przypadku „Marii Callas” teoretycznie mówimy o tym samym modus operandi, ale wcielonym w życie z lekko spiłowanym autorskim pazurem.

 

fot. Pablo Larrain / Materiały Prasowe

 

Chilijczyk zrelacjonował zejście greckiej diwy ze sceny, ograniczając się do ukazania ostatniego tygodnia jej życia. Zrobił to bardzo po swojemu, rezygnując ze ścisłej sprawozdawczości na rzecz odmalowania domniemanego, wewnętrznego pejzażu protagonistki. Realizm bardzo płynnie ewoluuje tutaj w realizm magiczny. Niczym zwykły przechodzień mijamy Callas na ulicy – pstryk! – i jesteśmy w jej głowie, gdzie paryski zgiełk ustawia się na pięciolinii. Jest rok 1977 i operowa gwiazda swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą. Jeśli już śpiewa, to głównie dla siebie bądź dla swojej służby (w tych rolach Pierfrancesco Favino i Alba Rohrwacher – oboje kapitalni). Mimo niesprzyjających występom okoliczności, muzyka wciąż pozostaje żywa w jednej ze swych najbardziej prominentnych ambasadorek, jednocześnie będąc platformą dla jej bezczelnej arogancji. W optyce Larraína schyłkowa Maria Callas przypomina trochę Królową Kier z „Alicji w Krainie Czarów”: sprawia wrażenie, jakby całą rzeczywistość wokół siebie usiłowała naginać do swoich najmniejszych i najbardziej ulotnych kaprysów. Do ludu przemawia bezpośrednio z wieży z kości słoniowej, zadając kłam stanowisku nawet tych interlokutorów, którzy darzą śpiewaczkę uwielbieniem. Świat myli się co do Callas, świat Callas nie rozumie i Callas z perwersyjną, choć słodko-gorzką rozkoszą, wyprowadza świat z błędu, posługując się ciętym sarkazmem bądź złotoustym aforyzmem.

 

 

Mity o sławie i życiu na świeczniku pękają jak mydlane bańki, a sceny i scenki z życia prywatnego słynnej persony kompensacyjnie zyskują estradowy charakter. Nieźle symbolizuje to MacGuffin w postaci fortepianu, który lokaj, mimo urazu kręgosłupa, codziennie przemieszcza z miejsca na miejsce po wektorze chwiejnych zachcianek swej pracodawczyni. Między nią a jej podwładnymi jest jednak widoczna silna więź, wzmocniona zdrową dozą autoironii. Między Marią a Callas znika sugerowana przez twórców bariera, gdyż niezaspokojony sceniczny zew odbija się echem w barwionej środkami psychoaktywnymi, szarej rzeczywistości. Między snem a jawą protagonistki, między ckliwym monochromem jej wspomnień a nietuzinkowym vintage’em teraźniejszości świata przedstawionego rozgrywa się spektakl, którego punkt kulminacyjny potrafi wycisnąć łzy z kogoś, kto doskonale poznał się już na sztuczkach stosowanych przez autorów takich filmowych epitafiów. Oto bowiem największy minus i plus tego utworu: bywa sztampowy, ale działa. Za pióro ponownie chwycił Steven Knight, któremu w napisanym i wyreżyserowanym przez siebie „Locke” wystarczył gadający przez telefon Tom Hardy, by złapać nas od pierwszych minut i już do końca nie puścić. W szerzej zakrojonych inscenizacjach autor sprawdza się równie dobrze – przecież ma na koncie tekst „Wschodnich obietnic” Davida Cronenberga – ale o ile w „Spencerze” Brytyjczyk potrafił elektryzować błyskotliwością alegorii, o tyle tym razem wypadł już bardziej podręcznikowo.

 

Ile w tym schematyzmu, a ile świadomej gry kliszami – to wie już tylko Knight. Wydaje się jednak, że wraz z Pablo Larraínem stworzyli rzecz w swoim stylu, ale ów twórczy proces został zoptymalizowany kilkoma domyślnymi rozwiązaniami. Każda branża ma swoje utarte ścieżki i niekiedy ciężko je omijać. Poświęcając się danemu zajęciu chcąc nie chcąc wypracowujemy swoją manierę i być może niesprawiedliwie oczekiwać od autora nieustannego redefiniowania konwencji i surfowania na najwyższej fali natchnienia. Jednakowoż chilijski reżyser zawiesił sobie poprzeczkę dużo wyżej niż na poziomie poprawnie odwalonej roboty, a od takich się wymaga. Warto zaznaczyć, że „Maria Callas” to, reasumując, kawał porządnego, biograficznego kina. Angelina Jolie, która trenowała przed zdjęciami śpiew operowy, jest w tytułowej roli rewelacyjna, Kodi Smit-McPhee tylko potwierdza, że jest jednym z najbardziej utalentowanych aktorów młodego pokolenia, a scenograficzne wysmakowanie objawia się w pełnym majestacie mięsistych zdjęć Edwarda Lachmana. Problem natomiast w tym, że podczas gdy „Spencer” wypełniała ekranowa magia, tak sporą jej część w przypadku „Hrabiego” czy ostatniej pozycji w CV reżysera zastępuje iluzja. Nie obrażam się, kolejne premiery z rzeczoną sygnaturą biorę w ciemno, ale poproszę więcej szaleństwa.

 

Ocena: 4/6

Przemysław Kępiński

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz