Młodsi czytelnicy mogą nie zdawać sobie sprawy, że w czasach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej nie tylko zdarzały się okresy reglamentacji dóbr typu mięso, ale także zawód muzyka był zajęciem, ujmijmy to w ten sposób, koncesjonowanym. Może nie dosłownie, ale osoby bez formalnego wykształcenia muzycznego musiały stawać przed Komisją Weryfikacyjną Ministerstwa Kultury i Sztuki, która sprawdzała ich wiedzę ze znajomości nut czy historii muzyki.
Jak wiemy żeby zagrać dobry koncert najważniejsze jest wiedzieć kiedy powstał utwór „Nad pięknym modrym Dunajem” oraz czy skomponował go Strauss ojciec czy syn. Na tej podstawie muzyków przydzielano do odpowiednich kategorii za czym z kolei szły odgórnie ustalone stawki za występ. Wykształcony jazzman mógł występować dla 5 osób i dostawać wielokrotnie wyższe stawki niż amatorski zespół rockowy, który zapełniał cale sale. Dura lex sed lex, które całe szczęście przestało obowiązywać po upadku PRLu i warunki zaczął dyktować rynek.
Dosyć szybko okazało się, że i to nie jest sytuacją idealną – garstka popularnych artystów zarabia dziesiątki tysięcy złotych (często z kieszeni państwa, bo przecież te wszystkie dni miasta są opłacane z funduszy miejskich), organizatorzy festiwali biorą miliony złotych z samorządów, by płacić kapelom rozpoczynającym event po 500 zł i karmić nadzieją popularności, a młodzi mniej znani muzycy mają problem z organizacją występów w klubach, bo wjechała po całości polityka pay2play, która naprawdę daje po tyłku zespołom i stawia już nawet nie opłacalność, lecz w ogóle sens funkcjonowania, pod znakiem zapytania.
Fani też obrywają rykoszetem – kto nie wkurzał się na zawyżane opłatami manipulacyjnymi ceny wejściówek na tuzów, dynamiczne ceny biletów i organizację gigów w miejscach do tego nieprzeznaczonych (pozdrawiam Stadion Narodowy) niech pierwszy rzuci kamieniem.
Pojawiają się więc co jakiś czas postulaty… powrotu do poprzedniego systemu. Może nie dosłownie, ale po części – 23 maja Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej (reprezentujące raczej inne gałęzie sztuki niż muzyka, ale i muzyka jest przecież częścią sztuki) podpisało porozumienie z szeregiem instytucji o minimalnym wynagrodzeniu. I tak (za Gazetą Wyborczą):
- artyści biorący udział w wystawach zbiorowych, gdzie pokazują gotową pracę, będą mogli liczyć na 2333 zł,
- ci prezentujący zupełnie nową pracę na wystawie zbiorowej otrzymają 9332 zł,
- za udział w małej wystawie indywidualnej – 18 664 zł,
- za dużą wystawę indywidualną artysta otrzyma 27 996 zł
O ile taką Zachętę pewnie będzie stać, żeby wyłożyć taki hajs, to z kolei wystawa 20 obrazów w małej miejskiej galerii będzie kosztowała 50.000 zł, pochłonie 50% rocznego budżetu, co zapewne odbije się na ilości organizowanych wydarzeń. Szczęściarze zainkasują honorarium, a większość obejdzie się smakiem. Jak więc przeciąć ten węzeł gordyjski, by każdy był w miarę zadowolony? Zapraszam do dyskusji.