Nie oszukujmy się: pojawienie się na półkach sklepowych nowego albumu Manic Street Preachers, czternastego już w dorobku, nie jest wydarzeniem, które elektryzuje cały muzyczny świat. Wydanie „The Ultra Vivid Lament” jest istotne – przede wszystkim – dla fanów tej walijskiej formacji, która wydawniczo zadebiutowała niecałe trzydzieści lat temu.
Szybko możemy więc policzyć, że w cyklu albumowym James Dean Bradfield i spółka są dość regularni. Najdłuższa przerwa – między jednym, a drugim krążkiem – wyniosła bowiem cztery lata. Wspomniana regularność objawia się nie tylko pod względem wypuszczania nowych dzieł w eter, ale także w tworzeniu przebojowych kompozycji. Z tym trzeba się po prostu urodzić.
Na każdym albumie Manic Street Preachers spokojnie znajdziemy trzy-cztery utwory, które zapadają w pamięć natychmiast. Nie inaczej jest na „The Ultra Vivid Lament”.
„Orwellian”, „The Secret He Has Missed”, „Dispause” za kilka lat będziemy wymieniać w jednym z szeregu z „A Desing for Life” czy „If You Tolerate This Your Children Will Be Next”, kiedy otrzymamy zadanie wskazania największych hitów w dorobku MSP. Wydanie całości na początku września, kiedy lato się kończyło, a wszyscy zaczęliśmy się godzić z myślą, że prawdziwa jesień zbliża się wielkimi krokami, zdaje się być dość przemyślanym posunięciem ze strony zespołu. Podczas przesłuchiwania następcy „Resistance is Futile” za każdym razem łapałem się na tym, że te numery najlepiej sprawdzają się w chłodne, jesienno-zimowe (grudzień już za rogiem) wieczory. Tu liczy się przede wszystkim klimat.
Kompozycje naturalnie „płyną”, nie są nachalne i chce się do nich wracać.
Od razu na otwarcie otrzymujemy jeden z mocniejszych fragmentów – rozbudowany „Still Snowing in Sapporo”, w którym główną rolę odgrywa gitara akustyczna. I to też jest dobry drogowskaz, czego spodziewać się po kolejnych utworach – czadu nie uświadczymy, więcej odnajdziemy tu melancholii (rządzą i dzielą klawisze oraz – szeroko pojęta – elektronika). To też nie może dziwić. Zwłaszcza wtedy, gdy zapoznamy się z wywiadami z muzykami udzielonymi w ramach promocji „The Ultra Vivid Lament”. Na warstwę tekstową wpłynęła nie tylko pandemia koronawirusa, ale także tragedia basisty Nicky’ego Wire’a, który w ostatnim czasie stracił rodziców.
11 kompozycji, 44 minuty muzyki – grupa nie zamierzała więc przynudzać słuchacza i na siłę dokładać kolejnych elementów układanki.
Dobrze zrobili, zwłaszcza że w drugiej części napięcie opada. „Into the Waves of Love”, „Blank Diary Entry” (z gościnnym udziałem legendarnego Marka Lanegana) czy zamykający „Afterending” rażą przeciętnością, jak na standardy Manicsów. Wypadają blado, zwłaszcza na tle wspomnianego otwieracza, który przenosi nas w czasie, kiedy w zespole występował jeszcze gitarzysta Richey Edwards (muzyk zaginął w 1995 roku w dość tajemniczych okolicznościach), czy „Happy Bored Alone” z refrenem, którym wielu będzie im po prostu zazdrościć.
Najnowsze dzieło Manic Street Preachers z pewnością nie zmieni biegu historii muzyki.
„The Ultra Vivid Lament” nie będzie także specjalnym przełomem w ich dyskografii. Muzycy swoje najważniejsze albumy – „The Holy Bible” i „Everything Must Go” – nagrali bowiem w latach dziewięćdziesiątych. Teraz mogą natomiast spokojnie tworzyć kolejne zgrabne melodie, które sprawią fanom sporo radości. A przecież o to w muzyce też chodzi. Najważniejsze, że o tytułowym „lamencie” nie ma nawet mowy. Uliczni kaznodzieje dalej głoszą ciekawe, muzyczne kazania.
Ocena (w skali od 1 do 10) 7 klawiszy 🎹🎹🎹🎹🎹🎹🎹