IKS

Małpa | reż. Osgood Perkins | Film [Recenzja] | Dystr. KINO ŚWIAT

Od eksperymentu myślowego, w którym nieskończona liczba małp stuka przez wieczność w klawiaturę i w końcu tworzy dzieło Szekspira, po zajście na planie sitcomu w kapitalnym „Nie!” Jordana Peele’a – małpa jest symbolem niepochamowanej siły, która wymyka się ludzkiemu porządkowi. Z tego alegorycznego zwierzęcia spokojnie można by zrobić pupilka Jokera, który w słynnym dziele Christophera Nolana przedstawia się swojemu uczniowi jako Agent Chaosu. W obiektywie Osgooda Perkinsa nasz bliski ewolucyjny krewny upostaciowuje z kolei kapryśność śmiertelnego aktu, odbierając mu tym samym całą romantyczną otoczkę i czyniąc z niego prozaiczny rezultat miliona losowych składowych. A że ów los bywa ironiczny, to i po najnowszym filmie twórcy rewelacyjnego „Kodu zła” próżno oczekiwać śmiertelnej (przypadki nie istnieją?) powagi.

I można być fanem „Małpy” bądź wprost przeciwnie, ale co do jednego zgodzimy się chyba wszyscy: syn odtwórcy Normana Bates’a stworzył celuloidową definicję terminu: czarny humor, wprawdzie nie będąc w tej kwestii pionierem, ale dokładając do takowego dorobku utwór pozbawiony rozwarstwienia między komizmem a grozą. Inicjalne ujęcia obiecują/ostrzegają (niepotrzebne skreślić), że będzie z grubej rury, a wymóg dotyczący realizmu – jakąkolwiek funkcję miałby pełnić w naturalnie fantastycznym przecież gatunku, jakim jest horror – lepiej zostawić po drugiej stronie drzwi sali. Śmieszy już sam powód, dla którego tytułowa zabawka ma na wyposażeniu bębenek i pałeczki zamiast talerzy orkiestrowych. Otóż Oz Perkins nie jest jedynym fanem Stephena Kinga, na którego opowiadaniu oparł swój obraz. Miłośnikiem prozy amerykańskiego pisarza jest również Lee Unkrich, który w wyreżyserowanym przez siebie „Toy Story 3” tchnął ducha w zabawkę znaną jako Jolly Chimp, która w obu przednich, szympansich łapach dzierży wspomniany instrument perkusyjny, a że Disney objął ją prawem autorskim, niezbędne były małe modyfikacje. Andrzej Dragan twierdzi, że ograniczenia potrafią wydobywać kreatywność z filmowców i w przypadku świeżutkiej adaptacji kingowskiej literatury ma rację: tak zwane werble prędzej przychodzą na myśl jako muzyczna zapowiedź emocjonujących wydarzeń, a tutaj emocji nie brakuje.

 

Photo by Courtesy of Neon ©

 

W dużej mierze mają one wymiar autobiograficzny. W tej historii przeplatają się ścieżki życia dwóch braci bliźniaków, których poza podobieństwem fizycznym i więzami rodzinnymi, łączy bardzo niewiele – podobnie jak Oza Perkinsa i jego brata.

Na ekranie mamy natomiast Billa, czyli typowego łobuza w typie macho, dręczącego młodszego, dużo wrażliwszego – i chcąc nie chcąc sygnalizującego intelekt za sprawą okularów – Hala. W rzeczach po zmarłym ojcu znajdują oni tytułową zabawkę i nieświadomi drzemiącego w niej niebezpieczeństwa, wprawiają w ruch mechanizm, jaki z pewnością nie wychodzi na dobre osobom z ich otoczenia. Podobnie jak w „To” Kinga śledzimy dzieciństwo i późniejszy wiek bohaterów, w których drzemie archetypiczno-moralny potencjał, jaki przypisujemy „Mrocznej połowie” z tej samej półki. A jednak, obie wielkie powieści poprzedziło w wydawniczym kalendarzu literata, o kilka lat, opowiadanie z 1980 r., które współcześnie legło u podstaw perkinsowskiego scenariusza. Nie mogło być ono wzorowane również na serii „Oszukać przeznaczenie”, opartej na niezrealizowanym odcinku „Z archiwum X”, napisanym przez Jeffreya Reddicka w 1994 roku. „Małpa” rzeczywiście przypomina filmy o śmierci tropiącej swych uciekinierów, która puszczała przecież oczko do widza w podobny sposób, ale przy całej swej figlarnej makabryczności, stawia kilka poważnych pytań.

 

 

 

W zbiorze kingowskich ekranizacji nie jest to nic nowego, dość wspomnieć „Smętarz dla zwierzaków”, gdzie zagadnienie odchodzenia i trawienia wiążącego się z nim poczucia straty było kardynalnym punktem problematyki. Tym razem przyglądamy się jednak innemu aspektowi działań Ponurego Żniwiarza, a mianowicie pozornie niedorzecznemu obliczu fatalnego w skutkach pecha.

Akty pozbawiania życia wszystkich w zasięgu pola oddziaływania piekielnej zabawki stawiają ofiary na cieniutkiej krawędzi prawdopodobieństwa – im cieńszej, tym silniej unaoczniającej poziom niszczycielskiej mocy, która je tam umieszcza. Świat, w którym ona występuje, przypomina monstrualną i szalenie zniuansowaną maszynę do zabijania, miażdżącą swe ofiary niczym mrówki, z którymi prowadzi krwawą i figlarną grę. Kino pełne jest podobnych przykładów. Stephen King, skoro już przy nim jesteśmy, pisał o morderczych samochodach (przepuszczone przez projektor ręką Johna Carpentera „Christine”), a nawet nakręcił o nich film („Maksymalne przyspieszenie”). David Schmoeller zainicjował, w 1989 r., serię „Władca lalek”, były „Purpurowe skrzypce” François Girarda, była „Annabelle”, w końcu była „Laleczka Chucky” Toma Hollanda. Wszędzie tam zrobiono użytek z niepokoju drzemiącego we frazie: złośliwość rzeczy martwych i mogłoby się wydawać, że na srebrnym ekranie przerobiliśmy ten motyw aż nadto, gdyż połowa powyższych tytułów ma pod sobą nie jedną pozycję i nie dwie. Jakim więc cudem najświeższy dodatek do tej listy zachowuje – nomen omen – świeżość?

 

Photo by Courtesy of Neon ©

 

Wielka w tym zasługa reżyserskiego kunsztu Oza Perkinsa, który być może nie wzbudza aż takich ochów i achów, co poprzednio, ale który mimo wszystko potrafi opowiedzieć o Kainie i Ablu z lekkością Damiena Leone. Nazwisko ojca „Terrifiera” pada tu nieprzypadkowo (a jednak). Wspaniałe zdjęcia Nico Aguilara i starannie opracowana scenografia nadają „Małpie” tak sugestywnego ziarna, że nawet sceny rozgrywające się dość współcześnie, przyprawiają o nostalgiczne westchnienia. Gore’owa impreza również zabiera do krainy vhs-owej beztroski, pachnąc b-klasową logiką i nastoletnim ubawem. Nie godzi się też pominąć występów aktorskich, zwłaszcza dwóch podwójnych ról. Grający młode wersje braci Christian Convery i przejmujący tę pałeczkę, przeskakując do dorosłości Theo James, doskonale odnaleźli się po obu stronach osi czasu tej groteskowej opowieści o dorastaniu i przepracowywaniu wywołanych nim traum – znajomy motyw, nieprawdaż? W czasach, w których filmy częściej są rezultatem ćwiczenia formy niż duchowymi podróżami, dostajemy rzecz, która naprawdę nieźle sprawdza się w obu kategoriach.

 

Soczysta gra stereotypami i szczera celebracja nieszablonowości rozwijają się w punkty programu kolejnego, udanego święta autora „Carrie” na wielkim ekranie, które być może nie zapisze się w historii tak, jak zasłużenie obsypany boxoffice’owym kruszcem dyptyk Andy’ego Muschiettiego, ale można przy tej okazji przebić jarzącym się Chesterfieldem kilka czerwonych baloników. Zakończę opinią samego tuza prozy grozy: „Nigdy nie widzieliście niczego podobnego. To istne szaleństwo z długimi rękawami. A jako ktoś, kto folguje sobie od czasu do czasu w długorękawnictwie, mówię to z uznaniem.”

 

Ocena: 4/6

Przemysław Kępiński

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz