..a co jeśli album o mocno gitarowym licu nie porwał mimo kilku odsłuchów, a w wersji turbo akustycznej jest niczym ciepły, wyjęty prosto z piekarnika jabłecznik, któremu oczy (czy raczej uszy) nie mogą się oprzeć od kilku dni? Co jeśli jest jak fiszowska Czerwona Sukienka, która wywołuje gęsią skórkę? Zastrzelcie mnie, nie wiem – a to bardzo dobry znak.
Akustyczny Zenith, który stał się faktem po roku od swojego ciężkiego pierwowzoru, jest właśnie takim znakiem zapytania. Nie stanowi on jedynie nieelektrycznej wersji poprzednika, jest czymś zupełnie nowym, napisanym od zera, z ambicjami pokazania gitarowych umiejętności schowanymi do kieszeni. Jest ziarnem, które kiełkowało głęboko w trzewiach i materializowało się małymi krokami, aż w końcu ujrzało światło dzienne.
Macieja Mellera – znanego od ćwierćwiecza z inowrocławskiego, już nieistniejącego Quidam, a obecnie z Riverside – nadmiernie przedstawiać nie trzeba. Jednak album ten powstał również dzięki wrażliwości ludzi takich jak Zbigniew Florek, Jacek Zasada czy Piotr Rogóż. Krzysztof Borek, obecny także na elektrycznej wersji Zenith, tu namalował swoim głosem zupełnie inne obrazy, zarazem przejmujące i tajemnicze. Może ktoś wymierzy we mnie wiatrówkę, ale dla mnie jest momentami miksem Ozzy’ego i Paula Manziego – i odbieram to jako bardzo dobry koktajl.
Założyciel Quidam nie bał się zaryzykować, biorąc na tapet instrumenty takie jak flet, obój, saksofon czy trąbka. Cały ten entourage, często występujący w jazzowych wariacjach, tutaj wypełnił przestrzeń równie kompletnie. Mam wrażenie, że Zenith (debiut) od początku miał być taki delikatny i eklektyczny, jednak twórca nie czuł, że to odpowiednia chwila na taką formę. To dojrzałe podejście, by nie wypuszczać na świat niechcianego bękarta. Wyczekał odpowiednią ilość czasu i akustyczny Zenith jest świetnym owocem cierpliwości i pokory. Ta dojrzałość znajduje też odzwierciedlenie w fakcie, iż gitary są tu jedynie kreską rysującą kontury, których wypełnienie stanowi konglomerat pozostałych dźwięków, jakże ważnych dla istoty tego albumu. Nie chcę, by zabrzmiało to jak obraza czy wytykanie palcami, ale wersja pod prądem jest po prostu zwyczajnym, rockowym albumem jakich jest multum, podczas gdy akustyczna interpretacja to zupełnie inna para meszt.
Staram się patrzeć na album holistycznie i nie wybierać perełek czy bubli, ale obok FOX i Frozen nie przejdę obojętnie. Oba utwory zasługują na wyróżnienie ze względu na flet, malujący dźwiękami niesamowicie barwne obrazy przywodzące na myśl kompozycje holenderskiego zespołu Focus. A za saksofon w TRIP można dać się pokroić nawet podręczną piłą na baterie.
Nie rozumiem jednak powodu, dla którego dwa numery z klasycznej wersji zostały usunięte. Może dlatego, by dodatkowo podkreślić fakt inności tej odsłony? Szczerze nie wiem i traktuję to jako minus, bo w jakiś sposób tych dwóch utworów brakuje w całej historii. Może znajdą się one na wersji winylowej, jako dodatek? Życzyłbym tego sobie i innym słuchaczom.
Mam nadzieję, że wbrew tytułowi płyta nie będzie początkiem opadania fali wznoszącej, wręcz przeciwnie. Jeśli wyobraźnia i wrażliwość Mellera będzie podążać i ewoluować w takim kierunku, to przeczuwam podskórnie kolejne dobrze ulokowane pieniądze.
Ale jednego nie wybaczę – rozpadu Quidam. No dobra żartuję.
Ocena (od 1 do 10) 9 saksofonów
🎷🎷🎷🎷🎷🎷🎷🎷🎷
Błażej Obiała
1.Aside
2.Frozen
3.Halfway
4.Fox
5.Knife
6.Trip