..zdarzają się koncerty, które możemy nazwać unikatowymi. Dla mnie takimi były choćby Ayreon – „Into The Electric Castle Live” w holenderskim Tilburgu w 2019 roku czy King Crimson w Krakowie rok wcześniej, ale na polskiej ziemi jeden z nich odbył się ósmego stycznia bieżącego roku w Inowrocławiu. Ci, którzy czytali mój wywiad z Maćkiem Mellerem doskonale wiedzą, ile znaczy dla mnie jego twórczość. Przepiękny okres z Quidam, obecnie Riverside, no i solowy Zenith. Szczególnie wersja akustyczna tegoż, wydana rok temu w lutym (o niej również popełniłem kilka zdań), wryła mi się w pamięć dużymi literami i tkwi tam do dziś.
Odzwierciedlający jesiennozimowy nastrój człowieka po zenicie koloryt i towarzyszące mu historie przybrały namacalną postać w inowrocławskim Teatrze Miejskim. I choć ich materializacja trwała niespełna osiemdziesiąt minut (nawet gdyby trwała pięć godzin, powiedziałbym, że to wciąż mało), to utkwiła w mojej głowie na zawsze. Rób co chcesz, demonie, ale żadna siła nie wpłynie na zamazanie tych obrazów i dźwięków, które usłyszałem ze sceny. Tak, to jeden z tych unikatowych, tych, które najprawdopodobniej nigdy się nie powtórzą. Doświadczając go na żywo, narysowałem w umyśle kolejną wspaniałą muzyczną widokówkę. Mimo że będzie to trudne, postaram się dla Was zrobić jej słowną kalkę.
Zanim jeszcze o setliście, to definitywnie kilka słów muszę napisać o składzie występującym na teatralnych deskach. Obok głównego pomysłodawcy pojawili się także: Krzysiek Borek (wokal i gitara rytmiczna), Zbigniew Florek (fortepian), Jacek Mazurkiewicz (kontrabas), Jacek Zasada (flet), Łukasz Oliwkowski (perkusja), Sebastian Niemiec (saksofon) oraz Paweł Hulisz (trąbka i instrumenty dęte). Przy takiej ekipie to musiało wypalić. Suma wrażliwości wszystkich wymienionych odcisnęła swój ślad i zaowocowała niezwykle emocjonalnym wieczorem, podczas którego dwa razy ze wzruszenia miałem łzy w oczach. Każdy dźwięk, każda fraza, każde uderzenie miały niebywałe znaczenie, a na dodatek umiejąca to docenić publiczność. Nie było głupich krzyków, gwizdów, wypowiedzi z tłumu. Tylko we właściwych momentach – w pełni zasłużone oklaski.
Otwierający muzyczną ucztę „Aside” był preludium do pełnej wrażliwości i często skrajnych emocji drogi po zenicie. Wypełniony po brzegi saksofonem, fletem i kontrabasem, wsparty przenikliwym, lecz delikatnym śpiewem Borka, pozwolił zrozumieć, jak może się czuć człowiek patrzący na wszystko z boku i oddali. Uwidocznił odczucia jednostki odsuniętej i nasłuchującej z drugiego pokoju przez szklankę przypartą do ściany. Dużo w nim smutku i tęsknoty, a Borek umie doskonale je uwydatnić.
Po brawach ze sceny wybrzmiały dźwięki zatytułowane „Fox”. Podczas odsłuchu, obserwując milczącą w skupieniu publiczność, miałem ciarki. Z początku energiczny, z bardzo melodyjnym riffem i hammondowymi klawiszami, wręcz stworzonymi do klaskania wespół z linią perkusji, ostatecznie kończy się dramatem podmiotu lirycznego, który wyraźnie chce być sam. Robi wszystko, by uciec od kontaktu z drugim człowiekiem, wyrzeka się tego, co było, jednocześnie godząc się z żalem, że pewne rzeczy mogły wyglądać inaczej. Rozumiejąc tekst, analizując instrumentarium, w ramach którego działa się magia i spajający to wszystko, zwłaszcza w końcówce załamany, pełen rozpaczy i roztargnienia, wydobyty głęboko z trzewi głos, po raz pierwszy tego wieczoru miałem łzy w oczach. Płytowa wersja wyrywa z butów, a koncertowa razem z podłogą i lampą wiszącą w piwnicy.
Odjęło mi słowa, a te spisywane tutaj nigdy nie oddadzą nawałnicy uczuć, jakie zawładnęły przestrzenią Teatru Miejskiego. Meller jest wybornym muzykiem, ale i cholernie wrażliwym człowiekiem i co więcej, umie dobrać ludzi zbliżonych do niego, dzięki czemu powstają takie rzeczy jak „Fox”. Niech żałują ci, co nie usłyszeli na żywo. „Frozen” to kolejna perełka wieczoru. W jego przypadku znacznie bardziej skupiłem się na dialogu wszystkich instrumentów, bo bez dwóch zdań było na czym się koncentrować. Otwierający flet, przypominający warsztat Thijsa van Leera, był świetnym wprowadzeniem do dalszej rozmowy, w której wzięły udział nastrojowy fortepian Florka, nakreślająca ramy perkusja Oliwkowskiego i przede wszystkim żywy, organiczny, bardzo przy duszy saksofon Niemca. Gitara Mellera, choć nieco schowana, dyktowała delikatnie kierunek, w którym miała podążać cała historia. Dużo w niej wyczucia i delikatności, oddających chwilowe zamrożenie w czasie i przestrzeni.
Ku zaskoczeniu widowni, następnie wybrzmiał „Plan B”, którego w akustycznej odsłonie Zenithu nie ma. Sam z natury jest głównie bez prądu, stąd też, jak wspominał Meller w wywiadzie, nie było sensu go umieszczać na „Zenith Acoustic”. Nie przeszkodziło to absolutnie w tym, by 8 stycznia publiczność usłyszała go w Inowrocławiu. Nastrojowe światła skierowane głównie na Florka i Borka tworzyły aurę tajemniczości i niezwykle prywatnej przestrzeni, do której wstęp mają nieliczni. Zrobiło się nostalgicznie, posępnie i hermetycznie. W drugiej części kompozycji Meller dostarczył uncję elektrycznych dźwięków gitary, które podkreśliły wymowę tekstu.
„Halfway” oraz „Knife” tematycznie stanowią próbę psychoanalizy podmiotu lirycznego z różnych perspektyw. Rezygnacja wobec argumentu, że nic się nie zmieni, sąsiaduje tu ze swoistym rachunkiem sumienia, zestawieniem osiągnięć względem oczekiwań. Jaskrawy stan, w którym człowiek z jednej strony jest na pewne sygnały zobojętniały, z drugiej zaś nie dopuszcza do siebie myśli innych. W kontekście obu utworów od zawsze mam tak, że koncentruję się bardziej na warstwie lirycznej i jej ekspresyjności. Ślady słów wibrowały mi w głowie jeszcze przez dłuższą chwilę po zakończeniu.
Po raz drugi łzy napłynęły mi do oczu, gdy obecni na scenie muzycy zagrali „We Are Alone Together” z repertuaru nieistniejącego już Quidam. Niestety nie było mi dane obcować na żywo z ich muzyką, gdy aktywnie odwiedzali sceny polskich miast, toteż mając przed sobą sporą część składu dawnego Quidam, nie mogłem się nie wzruszyć. Nie spodziewałem się, że na deskach Teatru Miejskiego pojawi się śpiewający obecnie w Collage Bartek Kossowicz. Przez te kilka minut wstrzymywałem oddech, bo zwyczajnie nie mogłem się napatrzeć i nasłuchać. Wiem, to tylko jeden utwór, ale ogrom narastających w nim emocji był odczuwalny od pierwszych dźwięków. Dla takich chwil i niespodzianek jeździ się na koncerty, nawet jeśli do pokonania jest szmat drogi.
Jako ostatni z utworów obecnych na „Zenith Acoustic” zagrany został „Trip”. I to była prawdziwa podróż po różnych doznaniach, charakterach, chwilach ulotnych. Przepiękny saksofon i równie treściwa trąbka w drugiej części były wyraźną cezurą między wyciszoną, stonowaną pierwszą połową a drugą, burzliwą, które po solówce dętych instrumentów nastąpiła. Czuć było w powietrzu, że utwór eksploduje kanonadą dźwięków i rozbudowanych harmonii. Oliwkowski coraz intensywniej uderzał w bębny, kontrabas Mazurkiewicza o mało co nie stracił strun, a fortepian Florka brzmiał jak duże krople deszczu bijące w metalowe pokrycie dachu w czasie jesiennej ulewy. Słuchając utworu na płycie, wielokrotnie myślałem, że chciałbym usłyszeć jego wykonanie na żywo. Usłyszałem. Oniemiałem. Zastygłem w chwili, a dźwięki nieśpiesznie opadały na deski teatru wytrącając swoją prędkość i natężenie.
Nastała cisza. Muzycy sukcesywnie schodzili ze sceny, jeden po drugim, aż ta opustoszała. Oklaskom nie było końca, a to oznaczało tylko jedno – bis. Meller jako pierwszy powrócił po przerwie, łapiąc za gitarę, a za nim pozostali. Szczerze mówiąc, nie miałem pomysłu, jakie utwory zaprezentują po przerwie. Znowu Quidam? Może jakaś aranżacja Tim Orders? HiPoKaMP? Absolutnie nie miałem pojęcia. I panowie zaskoczyli tym, co nastąpiło. Mellerowa aranżacja „Krakowskiego spleenu” z repertuaru Maanamu była czymś nieoczywistym. Stłumiony werbel i niespieszne tempo perkusyjnych bić, w tle mięsisty kontrabas, wycofana gitara i wokal Borka, który zaskakująco dobrze brzmi w naszym ojczystym języku. Miło było usłyszeć taki klasyk w stuprocentowo męskim wykonaniu.
I na sam koniec „Heroes” Davida Bowiego, który właśnie 8 stycznia obchodziłby siedemdziesiąte szóste urodziny. Piękny hołd dla kapitalnego i nietuzinkowego artysty, podziękowanie za cały jego wkład w muzykę oraz – jak podkreślał Meller – przesłanie, by wszelkie podziały burzyć i rozbrajać mury, a nie stawiać ich między sobą coraz więcej. Pozytywna energia wypełniła przestrzeń inowrocławskiego teatru i została ze mną na długo po zakończeniu tego wyjątkowego koncertu. W drodze na dworzec ciągle nuciłem zbliżoną do refrenu linijkę tej piosenki.
Ciężko podsumować w dwóch zdaniach całe wydarzenie, obfitującego w tak wiele emocji i wrażeń. Są po prostu chwile, gdy muzyka mówi sama za siebie, bez dodatkowego komentarza. Niezmiernie się cieszę, że mogłem być częścią tego nieprzeciętnego, nieszablonowego i jedynego w swoim rodzaju muzycznego rautu, w czasie którego po raz kolejny udowodniłem sobie, że muzyka jest moim narkotykiem i nigdy nie przestanę go używać. Takich dragów życzę każdemu.
Błażej Obiała
P.S. Dozgonne podziękowania dla Maćka, Krzyśka, Jacka, Jacka, Zbyszka, Pawła, Sebastiana, Bartka, a także Piotra Mazurowskiego z F.A.R.N.A Records, bo bez nich wszystkich nie byłoby tych pięknych chwil, które na długo zapuściły korzenie w mojej pamięci.
Setlista:
1. Aside
2. Fox
3. Frozen
4. Plan B
5. Knife
6. Alone Together
7. Halfway
8. Trip
9. Krakowski spleen
10. Heroes