IKS

Linkin Park – „From Zero” [Recenzja] dystr. Warner Music Poland

linkin-park-from-zero

20 lipca 2017 roku był czarnym dniem dla wszystkich fanów Linkin Park. Tego dnia Chester Bennington odebrał sobie życie. Szok, niedowierzanie? To mało powiedziane. Cała przyszłość zespołu stanęła pod wielkim znakiem zapytania. Wiele osób uważało, że grupa nie podniesie się po stracie charyzmatycznego wokalisty. Stało się jednak inaczej i światło dzienne ujrzał właśnie album „From Zero”. Czy Linkin Park powstał niczym feniks z popiołów, czy może jedynie odcina kupony od sławy z przeszłości?

Przede wszystkim należy wspomnieć, że grupa po śmierci Benningtona nie ogłosiła zakończenia swojego funkcjonowania. Można więc było przypuszczać, iż z czasem powróci na scenę. W 2020 roku Mike Shinoda poinformował fanów, że muzycy pracują nad nowym albumem, ale  w 2022 roku wydał komunikat, iż planowany powrót Linkin Park nie dojdzie do skutku. Przyszłość grupy była więc bardzo niepewna. Prawdziwą bombę –  w kwietniu tego roku – podczas wywiadu dla KCAL 96.7 odpalił Jay Gordon z Orgy. Wspomniał, że Linkin Park ma obecnie… wokalistkę. Taka wypowiedź nie mogła przejść bez echa. Zaczęto wiec typować o kogo może chodzić. Amy Lee? Lzzy Hale? A może to jedynie plotka? Bukmacherzy mogli wręcz przyjmować zakłady.

 

zdj. materiały promocyjne

 

Wszystko stało się jasne 5 września. Zespół – przy okazji wydania singla „The Emptiness Machine” – oficjalnie poinformował, że nową wokalistką została Emily Armstrong z grupy Dead Sara. Dla fanów był to ogromny szok.

Dead Sara nie należy do muzycznego mainstreamu, więc wiele osób po prostu nie kojarzyło wokalistki. Ja akurat od kilku lat jestem wielkim fanem ich twórczości jak i talentu Emily, więc informację przyjąłem z ogromnym zadowoleniem. Według mnie ten wybór był prawdziwym strzałem w środek tarczy. Faktem jest, że nie ma wokalisty, który byłby w stanie wejść w buty Chestera, jego charyzma i niepowtarzalny głos były jedyne w swoim rodzaju. Zatem wybór kobiety był najbezpieczniejszym z możliwych i zwiastował nową jakość oraz nowe otwarcie. I wszystko byłoby piękne, cudowne gdyby na jaw nie zaczęły wychodzić pewne kłopotliwe fakty związane z przeszłością Armstrong. Zarzucano jej powiązania z Kościołem Scjentologicznym oraz wspieranie Danny’ego Mastersona (znanego z serialu „Różowe lata 70.”) w trakcie jego procesu sądowego. Nowa wokalistka, w opublikowanym na social mediach oświadczeniu, przemilczała przynależność do Scjentologów, ale bardzo dosadnie odcięła się od znajomości z Mastersonem, który finalnie został skazany na 30 lat za gwałt na dwóch kobietach. Jej internetowy wpis wydaje się, że załatwił sprawę, chociaż delikatny niesmak po całej sytuacji pozostał.  Jeśli chodzi o inne zmiany personalne zespół zasilił nowy perkusista, Colin Brittain, który zastąpił  Roba Bourdona i trzeba uczciwie napisać, że muzycznego poziomu nie obniżył, ale jego partie na pewno nie są wirtuozerskie.

 

zdj. materiały promocyjne

 

Pora przejść do najważniejszej kwestii czyli zawartości muzycznej. Na początku zacznę od singli, które ukazały się przed premierą albumu.

„The Emptiness Machine” pokazał dwie ważne kwestie. Po pierwsze zespół powrócił do bardziej rockowego brzmienia. Nie będę ukrywał, że zdecydowanie nie byłem entuzjastą ostatniej płyty z Benningtonem. „One More Light” był albumem wygładzonym do granic możliwości. I nawet nie przeszkadzał mi fakt, że była to właściwie produkcja popowa, niestety w większości były to po prostu miałkie i nijakie utwory. Po drugie – jeśli chodzi o pierwszy singiel – wręcz rewelacyjnie Emily wpasowała się w brzmienie zespołu. Nie naśladuje Chestera, a niezaprzeczalnie jej partie wokalne – dzielone oczywiście z Shinodą – pokazują jak utalentowaną jest piosenkarką. Potrafi czyściutko zaśpiewać, ale i konkretnie zaryczeć. Spokojna zwrotka i uzależniający energetyczny refren zwiastowały powrót grupy do wielkiej formy. Potwierdził to kolejny singiel „Heavy Is the Crown”. Rapujący w zwrotkach Shinoda, drapieżna Emily, zapętlone elektroniczne smyczki i galopujące gitary tworzą prawdziwy „banger”. Nikt nie powinien się dziwić, że utwór został wybrany jako hymn Mistrzostw Świata 2024 w League of Legends.

 

Mniejsze wrażenie robi na mnie „Over Each Other”. To dość standardowy balladowy fragment, z wręcz popową strukturą. Spokojnie mógłby znaleźć się na „One More Light”, a jak wspomniałem wcześniej, nie jestem entuzjastą brzmienia tamtego materiału. Emocjonalny tekst odnoszący się do nieporozumień i emocjonalnego rozłączenia według mnie nie współgra z dość banalną warstwą muzyczną. Jedynym plusem tego utworu jest to, że Emily wokalnie w pełni przejęła w nim pałeczkę. Ostatni wydany singiel przed ukazaniem się całej płyty to „Two Faced”. W jego przypadku w pełni ukontentowani powinni być wszyscy fani tego najstarszego nu-metalowego brzmienia Linkin Park. Ten kawałek to wręcz delikatny autoplagiat takich kompozycji jak „One Step Closer”, czy przede wszystkim „Figure.09”. Myślę jednak, że mało komu to przeszkadza. Osobiście nie spodziewałem się, że zespół powróci do swojego mocniejszego brzmienia z dwóch pierwszych albumów.

 

 

W przypadku singli „From Zero” jawił się jako album przejściowy, piosenki miały zapewne na celu oswojenie fanów z nową wokalistką. To było swoiste „The Best Of” jeśli chodzi o ich muzyczną przeszłość. Każdy fan dostał coś dla siebie i właściwie trudno się dziwić, że osoby decyzyjne zastosowały taką strategię.

Słuchając pozostałych utworów odniosłem wrażenie, że Linkin Park bardziej w nich kombinują, chociaż jakoś radykalnie nie wychodzą poza swoją strefę komfortu. Jak wiadomo Mike Shinoda i reszta muzyków już wcześniej lubili różnego rodzaju elektroniczne eksperymenty i przełamywanie gatunków, więc nikogo nie powinno dziwić, że podobnie to wygląda na „From Zero”. Wielbiciele tej mocniejszej odsłony zespołu poza  „Two Faced” dostają jeszcze bardziej podkręcony brutalnością „Casuality”. Ten kawałek ma wręcz hardcore’ową moc i jest jednym z najcięższych utworów w ich dorobku. Również „IGYEIH” powinien zadowolić wielbicieli tej bardziej rockowej twarzy grupy, ma rewelacyjny refren, genialnie wykrzyczany przez Emily, a końcówka utworu to miód na serce wszystkich fanów mocniejszych „linkinowych” brzmień. Lubicie „Bleed It Out”? Zatem z pewnością siądzie wam skoczny „Cut The Bridge”, który rewelacyjnie sprawdzi się na koncertach. Bardziej popową i klimatyczną stronę zespół pokazuje w „Overflow”. To już zdecydowanie nie jest nu-metal, a bardzo dubbowy kawałek, w którym sekcja rytmiczna wysuwa się na pierwszy plan, a wokalnie czaruje w nim przede wszystkim Armstrong. Innym przykładem popowej czy tez mocno radiowej stylistyki jest „Stained”. Doceniam kombinowanie, ale ten utwór bardziej pasuje do Bring Me The Horizon niż do Linkin Park. Na zakończenie albumu – co raczej nie jest zaskoczeniem, bo robią tak właściwie za każdym razem – dostajemy spokojny „Good Things Go”. Nie jest to najlepsza ballada w ich dyskografii, ale pięknie się rozwija, szczególnie za sprawą „nawijki” Shinody. Przede wszystkim jest godnym zakończeniem całości, a poprzez zapętlenie z intro, płyta sprawia wrażenie pętli.

 

Linkin Park na „From Zero” właściwie niczym nie zaskoczył. To nadal mieszanka nu-metalu, rapu, popu i elektroniki, przez co materiał momentami może wydawać się chaotyczny. Niewątpliwie jednak zespół  – po kilku latach nieobecności – wrócił z tarczą, chociaż nie nagrał najlepszej płyty w swojej dyskografii. Niemniej Linkin Park pokazali, że nadal są jednym z najważniejszych współczesnych mainstreamowych tworów. „From Zero” nie jest bez wad, ale ma sporo momentów, udowadniających kreatywność i umiejętność eksplorowania przeróżnych muzycznych rejonów przez członków grupy. To również udane nowe rozdanie z Emily Armstrong, która prezentuje ogromną wokalną wszechstronność. Nie wiem czy grupa zyska nowych fanów, ale ci starzy (o ile uznają nową wokalistkę) powinni być w pełni usatysfakcjonowani. O koncertowej potędze zespołu wszyscy chętni będą mogli się przekonać 5 sierpnia na Open’er Festival w Gdyni. To z pewnością będzie wielkie wydarzenie.

 

Ocena: 4,5/6

Mariusz Jagiełło

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma 5 komentarzy

  1. MICHAŁ BEDNARSKI

    Dobra recenzja. Płyta po pierwszym przesłuchaniu ,jakoś do mnie nie „trafiła”, ale podobnie miewałem i miewam ,że nowości trzeba, kilkakrotnie posłuchać, żeby wyciągnąć, wnioski z tego, czy artyście udało się mnie przekonać do swojej nowej twórczości. Bywa też, że płyty, które na początku mi się nie podobają, z czasem stają się moimi ulubionymi albumami na zawsze!

  2. Anonim

    Na płycie znajdą się bardziej popowe kawałki ale Overflow zdecydowanie do nich nie należy, fakt jest elektroniczny/dubbowy jak najbardziej, mroczny, przydymiony z ukrytymi mocnymi partiami.

  3. Ana_HK

    Gdy dowiedziałam się, że LP mają nową wokalistkę, przyznam się, że zakręciła mi się łezka w oku… Strata Chestera wciąż boli i nie mieści się w głowie… Ale.. przesłuchałam pierwszy kawałek, potem drugi, trafiłam na jakiś koncert.. i pomyślałam – kurde ależ ona jest dobra! Jak dla mnie wokalistka petarda!
    Zdecydowanie muszę być 5-go sierpnia na Openerze, żeby zobaczyć ich na żywo 😉🙂

  4. Aneta

    Jestem w pełni usatysfakcjonowana. W każdym kawałku słyszę coś z poprzednich albumów w mistrzowskim wykonaniu więc jak ich dalej nie kochać 😉

  5. Basti

    Dla mnie płyta 3/6 a mam ich wszystkie płyty jak dla mnie najsłabsza odsłona nic nie mam do ich wokalistki Emily ale momentami słychać że się drze zamiast śpiewać nie chce jej do Chestera przyrównywać ale niestety jeśli próbuje robić to co on to on miał growl a ona się po prostu w tych momentach wysila i drze.
    Takie moje wrażenia no to mu metal ni to pop.

Dodaj komentarz